[155] ocena tekstu: Charyzmatyk: Wyspa Kukułek

Autor: ŚlepiecZMetra
Tematyka: paranormalne, urban fantasy
Ocenia: Skoiastel


Tekst dostępny jest na Wattpadzie, ale pod lupę biorę treść dokumentu wysłanego w wiadomości prywatnej. Swoją drogą bardzo miło mi cię, ŚlepcuZMetra, powitać na WS. To twój pierwszy raz u nas, jednak wiem, że nie muszę przedstawiać ci szczegółowo konwencji moich ocen, gdyż znasz je jeszcze z bitew na Opowi. Jako że orientuję się też w twojej twórczość i wiem, do jakich produkcji jesteś zdolny, nie myśl o żadnych ulgach, żadny-nowicjuszu.
Już bez zbędnych wstępów przejdźmy od razu do rzeczy.


ROZDZIAŁ 1
Pomiędzy gałęziami, na czerwonawej tarczy zachodzącego słońca, [przecinek zbędny] dostrzegał migotanie.

Ku—ku. Ku—ku—ku. – Często zdarza ci się mylić dywizy z myślnikami. Pamiętam, że na jednej z bitew na Opowi wypominałam już, że używasz tych pierwszych w zapisie dialogów. Teraz jednak działasz w drugą stronę: to myślniki zastępujesz dywizami. Prawda jest taka, że każda z tych kresek pełni swoje funkcje. Już wyjaśniam.
W dialogach używamy myślnika, czyli: półpauzy [–] (ALT+0150) lub pauzy [—] (ALT+0151). Obydwie formy są poprawne, ale nie powinno się ich stosować zamiennie. Myślnik wykorzystuje się również przy wtrąceniach, elipsach, generalnie wszędzie tam, gdzie przed i po nim stawia się spacje. Natomiast dywiz [-] potocznie nazywany jest łącznikiem. Jak jego nazwa wskazuje, łączy on dwa wyrazy w jedno (np. biało-czerwony, Kędzierzyn-Koźle), bez spacji. To dlatego chociażby kukanie kukułek będzie zapisywane z nim: ku-ku, ku-ku-ku.

A więc okres godowy, uznał mężczyzna, wsłuchując się w charakterystyczne kukanie. – Przed chwilą zobaczyłam to kukanie w tekście, przytoczyłeś je zapisem fonetycznym. Nie musisz dodawać, w co wsłuchiwał się bohater. Już to wiem. Takie naddatki informacji odbierają lekkość.

(…) tylko szum ustępującej przed łódką wody dawał mu znać, że zbliża się do wyspy. Niemal słyszał w falach mijające sekundy. – Okej, ale kilka zdań wcześniej bohater dopiero wypływał z jakiejś wyspy (Powietrze pachniało szyszkami i żywicą, igliwiem pokrywającym piaszczystą, grząską plażę, z której właśnie odbijał mężczyzna. Zanurzył wiosła w tafli, odepchnął się). Przez te ledwo dwa kuknięcia (tak króciutką scenę) już zdążył się przemieścić z wyspy na wyspę? Musiały być bardzo blisko siebie, ewentualnie niepotrzebnie się pospieszyłeś.

Dorian Oxley, jego kumpel po fachu i prawie—alkoholik [zapis z dywizem], siedział naprzeciwko Koena Strassa, nałogowego lenia i zawodowego palacza, z miną tak błagalną, że mógłby nią wygrać wszystkie sprawy rozwodowe, gdyby ten facet kiedykolwiek wziął ślub. I, siłą rzeczy, rozwód.
Ale Dorian nie miał zamiaru brać ślubu. Za to miał zamiar wcisnąć Koenowi fuchę, której w gruncie rzeczy żaden z nich nie potrzebował, ale w okolicy dostępni byli akurat tylko dwaj egzorcyści w przedziale cenowym, który mieścił się w rocznym budżecie okręgowej policji. – Uwielbiam ten fragment w głównej mierze za styl narratora. Piszesz wprost, nie patyczkujesz się z niczym. Wprowadzasz bohaterów brutalnie, z przytupem, i mnie to wystarcza.

Zwłaszcza wydział zabójstw lubił ich wzywać przynajmniej raz w miesiącu, chociażby w celach "rutynowego zabezpieczenia miejsca zbrodni przed siłami paranormalnymi", jak to ujmowali w raporcie. – Niepoprawny cudzysłów. Ten polski – apostrofowy – wygląda tak: „(…)”. Wiem, że Wattpad automatycznie wbija ci cudzysłowy angielskie, jednak jest na to rada.
ALT+0132: „
ALT+0148 ”
Tylko włącz klawiaturę numeryczną.

A jednym z aspektów tej pielęgnacji było przyjmowanie fuch, [przecinek zbędny] lub wciskanie ich kolegom (…).

— Naciągać bank, bo korposzczury nie znają się na nieumarłych? Czemu na to nie wpadłem? — Oxley udał, że się zastanawia, by wrócić z sarkastycznym tonem: — Och tak, bo ja nie lubię robić klientów w chuja. Ghul jest wart max tysiak, Strass. I to jeśli go wkurwią przed wypędzeniem.


— Zjawa. Jackie. Babka, która dała mi tę fuchę [,] strzeliła sobie przy niej w łeb.

— Babka cię chociaż nie prześladowała [,] jak zrealizowałeś czek po jej trupie?

Obserwował [,] jak ten miesza zawartość piersiówki z płynną kofeiną w proporcjach, które tylko on mógł znieść.

Koen westchnął ciężko, czując, jak powoli dochodzi do punktu, gdzie po prostu chciałby świętego spokoju. Chociaż lubił Doriana, to jednak potrafił być upierdliwy do granic wytrzymałości i możliwości. – Zgubiłam się. Nie wiem, czy chodzi ci o to, że Dorian był upierdliwy i dlatego Koen nie może z nim wytrzymać (co wynika z kontekstu), czy o to, że Koen wkurzał Doriana (co wynika z technicznej strony fragmentu). Jeżeli to drugie, to sugeruję zapis: Chociaż lubił Doriana, to jednak typ potrafił być upierdliwy do granic wytrzymałości i możliwości. – Szczególnie, że to najprawdopodobniej (wciąż za mało pochłonęłam tekstu, by to potwierdzić) POV Koena, a więc i jego stylizacja.

— Będzie zachwycony — stwierdził beznamiętnie Strass. [akapit] Wskoczył na moment do sypialni, założył golf, kurtkę, psiknął się byle jakimi perfumami i wmówił sobie w międzyczasie, że wcale nie musi brać prysznica tego ranka, skoro brał go wczoraj wieczorem. – Zasugerowałam akapit, ponieważ komentarz narracyjny jest długi. Po tym zdaniu pojawia się kolejne, a dawno odbiliśmy od rozmowy; jesteśmy już w innym miejscu i czasie.

Sądząc po narzekaniu Oxleya na dotykową klawiaturę, pewnie już zdążył znaleźć trasę. Westchnął. – Westchnął Oxley czy Koen?

Dojeżdżając na miejsce [,] dalej rozgrywał w głowie wszystkie scenariusze rozmowy (…).

Strass nie mógł powstrzymać drobnego poczucia niesprawiedliwości, wiedząc, że jego kumpel zmierza właśnie nachlać się na sześćdziesiąte urodziny rodziców, kiedy on jedzie w jakieś nigdy i nigdzie. – Przez takie wstawki polubiłam Koena. Nie można zaprzeczyć, że jest postacią charakterystyczną i charakterną jednocześnie. To taki typ pokroju młodszego Harvey’a Bullocka, ale to skojarzenie pojawiło się zapewne dlatego, bo akurat nadrabiam Gotham.


Cztery zsynchronizowane pyknięcia potwierdziły, że drzwi w Fordzie się zamknęły. – Z zapisu marki samochodu wielką literą wynika, że bohater nie zamknął samochodu, ale od razu całą fabrykę Forda [źródło].

Maksymilian Stralczyk, detektyw o aparycji smutnego buldoga i kręgosłupie moralnym sztywnym niczym kij od szczotki. Niekoniecznie typ, z którym Strass wyszedłby do pubu, ale jedyny, którego zdołał polubić z całej policyjnej watahy. Czy raczej — jedyny, z którym miał relację zakładającą obustronną tolerancję.
— Koen.
— Max. – Z pierwszych zdań wynika, że Strass i Max dobrze się znali, a zaraz niżej się sobie przedstawiają? Nawet jeżeli wypowiadali swoje imiona w dialogu w innym celu niż poznawczy (być może wypowiadali je do siebie w stylu: O, Max, kopę lat], to zabrzmiało to strasznie sucho i bezosobowo.

(…) za każdym razem, kiedy pracowali razem [,] Max wyglądał, jakby zaraz miał zdobyć Mount Everest (…).

Żadne [Żaden] z nich nigdy wprawdzie tego nie skomentował, ale Koen podejrzewał, że detektywa rozpiera duma, kiedy widzi [kto? Koen czy Max?] [,] w jak dobrej sprawności fizycznej się utrzymuje [kto? Koen czy Max?] [,] mimo prawie emerytalnego wieku. – W POV Koena naprawdę łatwo się pogubić. Kiedy pozostawiasz podmioty w domyśle, a zdania dotyczą dwóch mężczyzn – rodzaje tych podmiotów i orzeczeń nie będą się od siebie różnić, przez co trudno określić, co i o kim piszesz.

— Mi [mnie] się nigdy nie chce ruszać dupy z wyra. – Możemy uznać ten błąd za stylizację. Ale nie musimy. Jak sądzisz?

— To klon jest imigrantem, [przecinek zbędny] czy po prostu jest otoczony przez imigrantów? — szepnął egzorcysta do Stralczyka. – Dobre pytanie, Strass. Sama się nad tym zastanawiałam.

Duchowy radar charyzmatyka zaczął szaleć. Mimo ciepłej aury owinął go [kogo? radar?] kokon chłodu, delikatny powiew zimna musnął czubki palców, nos, uszy. – Tak, wiem, że Koena, ale z technicznej strony zapisu to wcale nie wynika. Musisz bardziej pilnować podmiotów.

Czuł, że coś wisi w powietrzu, między gałęziami, konarami, być może schowane w trawie niczym wąż. Na karku ciążyło mu znajome uczucie bycia obserwowanym — bał się tylko, że ktokolwiek go obserwuje, patrzy właśnie na jego bezbronne plecy.
Czuli, że coś jest z tym miejscem nie tak. Ale nie, żaden z nich nie ma twoich zdolności.
Żaden z nich nie widział śmierci swojego bliskiego.
Koen zrobił pełne kółko. Żadnych dodatkowych śladów.

(…) obserwując leniwie [,] jak egzorcysta obchodzi polanę po raz kolejny.

Albo nieumarły się zbliżał, albo zaczynał się wkurwiać. – Ten nieumarły taki nerwowy?

Jakby policjant dotykał broni [,] tuż zanim wpakuje się do meliny pełnej dilerów. – Jedność czasu. Albo: Jak policjant dotyka broń…, albo: …zanim wpakował się do meliny pełnej dilerów.

— Max, wyjmij broń, proszę — rzucił, kiedy skończył drugie okrążenie. [akapit] Talk nie ujawnił niczego nowego (…). – Komentarz narracyjny do wypowiedzi powinien dotyczyć osoby mówiącej, jak i nie powinien ciągnąć się za długo. Ty natomiast dalej piszesz kilka zdań o talku, o obecności nieumarłego i o ewentualnych ofiarach, co nijak ma się do prośby o wyjęcie broni.

— Nie mam migreny ostrzegawczej, więc póki co jest w porządku. – I znów: sam musisz zdecydować, czy jest to część stylizacji, czy brzydki rusycyzm uznawany za błąd. Jako oceniająca pogrubiam go, ale jako czytelnik pewnie nie zwróciłabym na niego aż takiej uwagi. O ile skończy się na tym, że używać go będziesz tylko w dialogach – okej, niech zostanie.

Trochę ciągnie mi się ta scena. Niby budujesz klimat, napięcie rośnie – Max najpierw wyciąga pistolet, Koen cały czas czuje obecność ducha, później mówi, że użyje lusterka – jednak coś w tej scenie nie do końca mnie przekonuje. Owszem, jest lekko i poprawnie (wykluczając niektóre zamieszania z podmiotami), ale mam wrażenie, że nadal mi czegoś brakuje. Może dynamiki? To tłumaczenie o tym, jak ma zadziałać talk – być może tu jest pies pogrzebany. Jasne, wiem, że musisz to wyjaśnić, bo jest to potrzebne fabularnie, ale jednocześnie takie ekspozycje sprawiają, że nie przeżywam akcji tu i teraz, nie trzymam ręki na pulsie, tylko zajmuję się interpretowaniem zachowań postaci. A to wstrzymuje scenę:
Talk nie ujawnił niczego nowego, chociaż egzorcysta nie spuszczał wzroku z oszronionej polany. Jeśli było tutaj coś, co ma naturę fizyczną, to talk od razu rozpyli się w miejscu, gdzie nieumarły się pojawi. Jeśli było tutaj coś, co natury fizycznej nie ma, to Strass po prostu odetchnie z ulgą — przynajmniej nic nie odgryzie mu twarzy. Gorzej, jeśli w okolicy krążył ten rodzaj, który potrafi przybierać postać materialną [,] kiedykolwiek sobie tego życzy. Chociaż wtedy pewnie nie obyłoby się bez ofiar już wtedy, kiedy przyjechali tutaj policjanci. – Za dużo. Niby na temat, ale jednak odrywasz mnie od tego, co robią bohaterowie. A podobno się denerwują, coś przecież wisi w powietrzu. Dalej pojawiają się dialogi. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby wytłumaczyć Maxowi przebieg akcji przed jej rozpoczęciem? Na przykład najpierw powiedzieć coś w stylu: jak ci powiem, wyciągnij gnata i strzelaj przede mną. Kiedy bohater tłumaczy to zaraz przed tym wydarzeniem, wstrzymujesz akcję na rzecz dialogów, przez co punkt kulminacyjny wydaje się przegadany.
Przydałoby się też trochę emocji – chciałabym mocniej odczuć, że dzieje się coś trudnego, co wymaga skupienia i że Koen ma trudną robotę, dość niebezpieczną. Wprawdzie wiem to, ale nie jestem przekonana, czy wystarczająco wczuwam się w tekst. Nie przeżywam go aż tak, mało mi może nie tyle dramaturgii (bo potem trudniej będzie ci budować mocniejsze sceny akcji), ale przynajmniej odrobiny utrapienia.

(…) przypominało miazmat – to słowo nie występuje w liczbie pojedynczej. Miazmaty to czynniki, zbiór jakichś niezdrowych wyziewów, a nie jakiś jeden konkretny.
[UPDATE: Dalej w tekście okazuje się, że to słowo w liczbie pojedynczej broni się w uniwersum, ma u ciebie swoją definicję. Super! W ogóle bardzo podobają mi się kreowane przez ciebie elementy świata przedstawionego – charyzmatycy, miazmaty i tym podobne. Fajnie się o tym czyta].

Podreptał do tyłu (…). – Dalsza scena jest bardzo dobra, można się wczuć, ale to słowo trochę mnie rozbawiło, psując klimat. Może coś mniej kojarzącego się z niewinnym tuptaniem?
Nadal masz problemy z przecinkami przed jak. Nie wiem dlaczego. W przytoczonych w ocenie wypadkach jak wprowadza wypowiedzenia podrzędne. Spójrz:
Charyzmatyk poczuł [,] jak lodowaty podmuch przenika przez kręgosłup (…) poczuł [,] jak ląduje w igliwiu.

Na tym etapie zastanawiam się, jak to się stało, że w pierwszej scenie rozpoczynającej opowiadanie pod drzewem zmarł mężczyzna, a Koen zobaczył kobietę. Interesuje mnie sprawa nieumarłej oraz, oczywiście, twój bohater, którego już zdążyłam polubić. Zresztą i Maxa, i Oxleya również.


ROZDZIAŁ 2
Obudził się. Świat się kołysał. Był na łódce. – Jakkolwiek uroczy wydaje się ten wstęp, to nie da się nie zwrócić uwagi na to, że według technicznej strony zapisu na łódce kołysał się nie bohater, a świat. Można się pokłócić, że przecież dedukcja z tekstu pozwala się domyślić poprawnego kontekstu, ale… co z tymi, którzy będą chcieli czytać cię na głos? Wtedy nie pozostaje nic innego, niż podśmiechiwać się z błędu. Bo to ewidentnie jest błąd.

— “Hej, Koen, jest taka sprawa, to coś martwe pod drzewem wygląda inaczej dla każdego”. – Niepoprawny cudzysłów. Pozwól, że w dalszej części oceny będę pomijać ten babol.

— Detektyw inspektor Maxymilian Stralczyk, [przecinek zbędny] przy telefonie.

Cisza, która zapadła moment później, potwierdziła wszystkie najgorsze scenariusze. – Większe napięcie zbudowałbyś, pozbywając się wyznacznika czasu: moment później. I tak przyjmę, że to, co opisujesz, dzieje się chronologicznie.
           
— Załatw to [,] zanim ktoś jeszcze strzeli sobie w łeb.

Z głębi umysłu dobiegł się charakterystyczny szczęk (…). – Zbędne się.

Oni wszyscy byli w [na] polanie.

— Kurwa! — rąbnął dłonią w kierownicę, klakson zaprotestował głośno. Wybrał numer drugi raz. – To miło z jego strony. Bardzo dobry klakson.

Koen chwycił telefon w dwie dłonie, wysłał smsa, z trudem trafiając w mikroskopijne klawisze. – SMS-a lub esemesa.

Nie zdążył nawet pomyśleć, po prostu wdeptał hamulce w podwozie. Samochód zatrzymał się z piskiem, pasy naparły na klatkę piersiową i bark, oddech urwał się gwałtownie, czoło musnęło zimne obicie kierownicy.
— Jak leziesz… — krzyk urwał się w jego ustach, gdy tylko [Koen] podniósł wzrok.
Kobieta. Na oko dwudziestoparoletnia. Stała tuż przed maską auta odziana jedynie w trupiobladą łunę światła. Posyłała mu martwe, porozumiewawcze spojrzenie kogoś, kto zdał sobie sprawę, że jest obserwowany. Choć w tym wypadku raczej — dostrzeżony.
Wiedział, że jest [była] boso [bosa], chociaż od pasa w dół była zasłonięta przez karoserię. Skąd wiedział, że jest [była] boso [bosa]? Poczuł zapach jesiennych, zmokłych liści i wiedział, że to nie był zapach, który gości w jego samochodzie. Nie, tak pachniały wspomnienia. Wiatr musnął policzek, chociaż okna były szczelnie zamknięte.
Skąd ją znał?
Przyłożyła palec do ust. Sięgnął odruchowo po zapałki. Palce zamrowiły na czubkach.
Mrugnął. Zniknęła. Na wysokości wzroku widział jedynie drewniany, podwieszany na belach znak. Sosnowzgórze. – Lubię twoje opisy; to, jak poruszasz nimi wszystkie zmysły. Nie przesadzasz z epitetami, naprawdę można się wczuć. Jest w tym coś jednocześnie dynamicznego i zmysłowego; tam, gdzie Koen wdusza hamulec, czuję, jak pasy kontrujące siłę bezwładności wbijają mnie w fotel wraz bohaterem. Natomiast tam, gdzie piszesz o wspomnieniach, zastanawiam się nad nimi. To działa.
Jedyna sugestia do sceny? Przeniosłabym ostatni wyraz do nowej linijki. Ot, nieco słabszy chliffchanger, ale jednak.

Atmosfera w Sosnowzgórzu pachniała zacofaniem mentalnym, którego rozwój zatrzymał się jakieś trzydzieści lat przed narodzinami Koena. W takich miejscach tylko Stralczyk przeżywałby długą młodość.


I pewnie nigdy nie odnawiane [nieodnawiane], pozostawione jako pomniki po złudzeniach. Raczej nie można było tutaj liczyć na Wi—Fi [WI-FI]. – Z jednej strony cały czas czytam POV Koena, z drugiej mam wrażenie, że akurat w tej odsłonie nieco przesadzasz. Czy ktoś taki jak Strass nazywałby budynki, używając swojej stylizacji językowej, pomnikami po złudzeniach? Nie musisz udziwniać aż tak; wydawało mi się do tej pory, że z Koena żaden poeta.

Powietrze przesiąknęło rozczarowaniem i przeterminowanymi marzeniami. – Ale że dopiero teraz przesiąkło? Czy dopiero przesiąkało? Twoja hybryda to błąd.

Zaparkował przy hostelu, wysiadł z samochodu. Dopiero teraz, kiedy dopadła go również cisza, zdał sobie sprawę, że na ulicy oprócz niego i paru pordzewiałych aut, nie ma nikogo. – A w aucie nie było cicho? Słuchał radia?

— Koen, gdzie ty trafiłeś? — mruknął do siebie, miętoląc zapalniczkę w kieszenii [kieszeni] kurtki. Działało jak piłeczka antystresowa. – Już to wiem, zachowanie z komentarzem na temat motywu pojawiły się rozdział wcześniej. Teraz wystarczy, że będziesz pisał tylko o geście – sama przypomnę sobie jego znaczenie.

Czyli jakiś progres tutaj jednak doszedł. Może jest [była] szansa na internet [wielką]. – Musisz trzymać się jednego czasu. Na dodatek, ale to tylko luźna sugestia, dodałabym do drugiego zdania nawet. Podkreśliłbyś nieco, że z jednej strony Internet to żadna nowość technologiczna, ale w Sosnowzgórzu… no.

Mam kupon.
Podał pogięty bilecik. Mężczyzna za ladą miał szorstkie dłonie. – Nie wygląda to na celowe powtórzenie.

Cały Stralczyk. Prewencyjny do granic możliwości.
Przyjął kluczyk od dozorcy. Pokój 001. – Niemożliwe, by Stralczyk wziął kluczyk; przecież nie brał udziału w scenie.


ROZDZIAŁ 3
Z drugiej strony, jeśli jeszcze go nie zaatakowało, to równie dobrze może tego nie być, [przecinek zbędny] albo wyznawać zasadę “niesprowokowane nie jest niebezpieczne”. – W takim razie Koen czuł obecność tego czegoś, czego mogło nie być? To chyba znaczy, że Koen nie jest najlepszym charyzmatykiem… Skoro nie upewnia się (a nawet chyba nie chce tego zrobić) i nie eliminuje choćby i tylko potencjalnego zagrożenia, być może w twoim uniwersum występują też miazmaty i duchy pozytywne, niegroźne, w sensie być może w jakiś sposób nawet… miłe? Ciekawi mnie to, chcę lepiej poznać twój świat, intryguje mnie.

Mały płomień zatańczył na knocie.
Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak ciemny jest pokój, w którym siedzi. – Biedny smutny płomień w małym ciemnym pokoju. #smuteczek


Sapnął, kiedy przypadkowe obrazy wykluły się tuż przed nim i rozmyły w cieniach — huśtawka, jezioro, Sosnowzgórze, [przecinek zbędny] pełne ludzi, żyjące, śmiech, radość, odrobina miłości — kadry z czyjegoś życia uderzały w niego z całą siłą.

Nie pozwolił sobie jednak zamknąć oczu, cały czas próbując dostrzec coś w ciemnościach.
Nie wyczuwał jednak agresji.

Zniekształcony głos dochodził zewsząd, wielokrotne echo rozbrzmiewające z otaczających go cieni, jakby ktoś ukształtował buczący tłum w konkretne słowo. Nie miał jednak wątpliwości [ten ktoś, kto ukształtował?], że pytanie zadały oczy wiszące tuż przed nim.

Niezależnie czy wieś, miasteczko pośrodku nigdy i nigdzie, [przecinek zbędny] lub metropolia — ludzie mieli podobny problem ze zjawiskami paranormalnymi i istotami spoza kategorii łatwo szufladkowanych.

Odwróciłby — gdyby potrafił. Niestety, nie należał do ludzi, którzy uciekają przed rzeczywistością. Wolał ją zapijać whisky i gasić petami. Tak sobie radził z życiem. I wszystkim, co martwe. – Dla mnie takie stwierdzenia to już niepotrzebna ekspozycja. Poznałam Strassa dość dobrze, widziałam, jak pali i zapija, wiem, jaki ma stosunek do pracy. Nie musisz o tym pisać tak wprost, już lepiej byłoby, gdyby bohater znów nalał sobie do szklanki i wyciągnął fajkę.

Niczym chiński pokój — odpowiada, bo wie [,] jak odpowiedzieć, ale nie wie [,] na co odpowiada i co mówi. – No to dalej, Koen. Robimy test Turinga! Pytaj dalej.

Cień cofnął się błyskawicznie w kąt pokoju. Bardziej poczuł [,] niż zobaczył [,] jak światło przebija się z trudem przez żaluzje i rzuca na wszystko szarą poświatę. – Przez gubienie się w podmiotach nie jestem teraz pewna, czy bardziej poczuł cień, czy jednak Koen. Jeżeli cień, no to mamy tu klasyczny head-hopping – w trakcie POV Koena na chwilę zmieniamy punkt widzenia na ten należący do cienia.

Bardzo podobają mi się twoje porównania. Pomagają odnaleźć się czytelnikowi w tej nadprzyrodzonej scenerii. Przykładowo:
Pokój wyglądał teraz [,] jakby stał za kiepskim, postarzającym filtrem na Instagram. – Na Instagramie. Nie jestem tylko pewna użycia wyrażenia stać za. Może coś bardziej pasującego do obrazu i filtru, np.: jakby ktoś użył na nim postarzającego filtru albo wyglądał jak potraktowany filtrem postarzającym z Instagrama. Czy coś takiego?
Kolejne obrazowe porównanie:
Oczy zmieniły kolor. Teraz były ciemnobrązowe. Jak schnące błoto. – Jednak z dwóch ostatnich chyba zrobiłabym jedno. Trzy krótkie wyraźnie zaznaczają pauzy, nie wiem, czy w przypadku tego całego fragmentu to dobry pomysł, tym bardziej że dwa kolejne to też krótkie zdania proste:
— Zrobiłem co? — Koen wzruszył ramionami.

(…) po prostu zrobiłem cokolwiek i zobaczyłem [,] co się stanie.

Oczy zlustrowały go na nowo. Dopiero teraz dostrzegł w nich coś ludzkiego, nawiązał nić porozumienia. Wykastrował szybko to uczucie — ostatnie, czego potrzebował [,] to sympatia do tej istoty, czymkolwiek była.

— Kawy, herbaty, soku? – Strass w poprzedniej wypowiedzi wyraźnie powiedział, że chce drinka. Czego ten Nikolai nie zrozumiał?

Wykręcił numer, przystawił buczącą słuchawkę do ucha. Przez moment mimowolnie wyobraził sobie, że kontaktuje się radiowo z obcą cywilizacją. Uśmiechnął się. – Wiesz, co jest w tym wszystkim wprost fantastyczne? Że raz na jakiś czas wrzucasz w POV Koena jakąś nienachalną aluzję do typowego s-f; raz patrzy na kawę i wyobraża sobie Jowisz, innym razem wyobraża sobie kontakt z obcą cywilizacją… To są drobnostki, które absolutnie (przynajmniej jak na razie) nie mają wpływu na fabułę, ale uzupełniają charakter bohatera, co czyni go jeszcze bardziej interesującym, przez takie niuanse staje się też bardziej ludzki. Czytając dotyczące go partie narracyjne, praktycznie nie przestaję się uśmiechać.

Głos po drugiej stronie mówił szybko, krótko, jakby ktoś wykrajał zdania do niezbędnego minimum. Nic dziwnego — należał do osób, które wiecznie się śpieszą i nawet staną na pasach uznawały za stratę cennych minut. Kochała — i Koen był pewien, że sama ukuła to stwierdzenie — “optymalizować czas”. – Pogubiłam się. Jeden głos należał do wielu spieszących się osób? Potem wspominasz o jakiejś kobiecie (sugerują to czasowniki kochała i ukuła). Ale o jakiej? W tym momencie pomyślałam o automatycznej sekretarce.
Dopiero w kolejnych zdaniach okazuje się, kto odebrał słuchawkę, ale czy nie lepiej jest nie tworzyć problematycznych nieścisłości niż je naprawiać?
Sugerowałabym napisać tak:
Głos (…) należał do osoby, która wiecznie się śpieszyła i nawet postój na pasach uznawała za stratę cennych minut. Kochała — i Koen był pewien, że sama ukuła to stwierdzenie — „optymalizować czas”.
— Sylvie Diczko specjalistka sprawy paranormalne słucham — wypaliła prosto w słuchawkę.
Zwróć też uwagę na twój a mój cudzysłów.

Po drugiej stronie usłyszał coś jakby westchnienie. Równie dobrze mógł to być szum z kosmosu. Ten cegłofon pewnie łapał każdy sygnał.



ROZDZIAŁ 4
Większość kobiet pewnie już dostałaby palpitacji serca [,] widząc walający się obok siedzenia kierowcy tygiel niezdrowego jedzenia i napojów gazowanych. (…) Ilość stresu [,] jaka [którą] przynosi praca egzorcysty — i sama umiejętność widzenia zmarłych i nieumarłych — zapewniała jej jako—taką [z dywizem] linię, z której była zadowolona.

Komórka zawibrowała. Była osiemnasta. Wpięła ją [komórka czy osiemnasta? bo na pewno nie Sylvie] do głośnika samochodu i odebrała.

— Diczko. — Stralczyk był wyraźnie zmęczony. — Dzwoniłaś do mnie.
Sylvie zawahała się. Chciała zapytać detektywa o jakieś szczegóły dotyczące zlecenia — Koen nie przedstawił ich zbyt dużo, zwłaszcza w kwestii finansowej. Z drugiej strony pierwszy raz słyszała Maxa tak zmęczonego. Stary, wąsaty buldog miał swoje lata, ale zawsze rysował się w jej umyśle jako silny, energiczny facet, nawet mimo wieku. W tej chwili brzmiał tak, jak powinien brzmieć podstarzały glina.
I właśnie to do niego nie pasowało.
— Wszystko w porządku, Max?

Nah, wypowiedział tylko trzy słowa na krzyż, a ona już usłyszała w tym wszystkim zmęczenie, zdążyła je przeanalizować i dopiero rzuciła coś w odpowiedzi? Nie kupuję tego, mimo że sam opis jest zacny.

To prawda, [przecinek zbędny] czy mam zawracać auto?

Nawet przez słuchawkę prychnięcie detektywa było ostentacyjne pogardliwe. – Prychnięcia same w sobie zwykle takie są, nie trzeba tego dopowiadać.  

— Co ich zaatakowało? — Wyrzut uderzył ją [,] jeszcze zanim skończyła pytanie. Zdawała sobie sprawę z tego, że miała głupi nawyk wpieprzania się ludziom w wypowiedź jakimś pytaniem i obiecywała sobie, że jakoś to zwalczy. Póki co, wychodziło jak z dietami. – Znów brzydki rusycyzm. Co akurat do Sylvie, biorąc pod uwagę jej nazwisko, chyba pasuje.
W takim razie zrezygnowałabym z tych poprzednich.

— Aha — Sylvie nawet nie próbowała ukryć rozczarowania i dezaprobaty. – Jedno się z drugim poniekąd wiąże – obie cechy nie świadczą o pozytywnej emocji. Jedna lub druga starczą, ale dwie to już dla mnie przesadyzm.

To prawda, zabrzęczał w głowie Sylvie głosik.Zabrzęczał głosik w jej głowie.

Ten sam, który słyszała, kiedy wracała do tematu diet, złych nawyków i wszystkich innych rzeczy, które były niemoralne, nieetyczne lub powodowały tycie. – Diety powodowały tycie?

—Nie lubię pakować kobiet w kłopoty. – Spacja po myślniku, nie przed.

Wyjęła telefon z kieszeni głośnika, obudowa zatrzymała się na szorstkich rzemykach oplatających palce, zbiegających przez dłoń i kończących się fantazyjnym wiązaniem na nadgarstku. – Nie rozumiem, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Sylvie wyciągnęła głośnik, który ma kieszeń, w której ukryty był telefon, przez który przed chwilą rozmawiała? Co? Dalej, po tym zdaniu pojawia się takie:
Poczuła swędzące mrowienie biegnące wzdłuż miejsc, gdzie skóra stykała się z materiałem. – Wychodzi więc na to, że mrowienie czuła obudowa, nie bohaterka.
Ough, strasznie mieszasz. A taki fajny masz ten tekst.


Jestem zaskoczona, że ktoś taki jak Koen pije białą z cukrem. Jakby na przekór tym wszystkim schematom, gdzie najwięksi zawadiacy i główni bohaterowie żłopią czarną jak smoła. Jak Linda w Czasie Surferów: Z wystudiowanym uśmiechem dziękuje młodej kelnerce za cukier i śmietankę, która mu się należy, choć nie używa ani cukru, ani pieprzonej śmietanki. „Nie po to stworzono kawę gorzką i czarną, żeby ją słodzić i zabielać”. Lubię twoją oryginalność, dostrzegam ją nawet w takich drobiazgach.

Z kofeinowej inhalacji wyrwał go pisk opon. Ktoś podjechał pod bar. Ktoś, kto wiedział, gdzie go znaleźć i nie marnowałby czasu na zamawianie miejsca w hotelu. Dopił kawę (…). – Nie spiesz się tak, powoli, easy, man. Czytaj tekst na głos. Co by się zmieniło, gdybyś ostatnie zdanie zaczął do Koen, Strass albo charyzmatyk? No nic. Tylko zdania byłyby spójne.
Sylvie czekała w uchylonych drzwiach kanciastego Mercedesa [mercedesa].

— Mogę podejść, [przecinek zbędny] czy odgryziesz łeb? – Od teraz przestaję zwracać uwagę na potknięcia tego rodzaju.

— Nie jadam byle czego — odbiła piłeczkę. Sterta papierków po fast foodach krzyczała z samochodu “kłamstwa”. — Jedziemy na miejsce? Chcę zbadać je od razu.
Kochała optymalizować czas.
— Miałem stawiać drinki i obiad, pamiętasz?
— Trudno — wzruszyła ramionami po chwili wahania — postawisz po robocie. Nie jestem głodna.
— Ty jesteś wiecznie głodna, Sylvie. — Koen usiadł na tylnym siedzeniu, wiedząc, że na przednim czeka go apokalipsa dla maniaków czystości. I rzeczywiście, tuż obok miejsca dla kierowcy walały się opakowania po praktycznie wszystkim. Słodyczach, burgerach, kebabach, Pepsi, Toblerone i jej ulubionych After Eight. – Nie musisz mi przypominać, co wozi Sylvie. Dość dużo czasu poświęciłeś temu w poprzednich scenach. Teraz lepsze byłyby rzadkie sugestie niż ponowne akapity.

— Myślałam, że poczujesz się jak w domu. — Przekręciła kluczyki, silnik warknął, a ona nie dała mu czasu na ripostę. – Silnik musiał się poczuć z tego powodu urażony.

Koen odruchowo sprawdził komórkę. Sygnał dalej błądził gdzieś w kosmosie, nie mogąc do niego dotrzeć. – Błądził w kosmosie, nie mogąc dotrzeć do kosmosu? Wiem, że do Koena, ale to naprawdę tak nie brzmi.

— Zabawne. On powiedział to samo. — Zerknęła na swój telefon. — Zero sygnału. Wyślę Ci smsa, czekaj. – O nie, wielkim literom przy formach grzecznościowych w prozie mówimy stanowcze nie.  

(…) wkurwiał ją bardziej [,] niż potrafiła to wyrazić słowami.


ROZDZIAŁ 5
– (…) I też widziałam kogoś przed Sosnowzgórzem. Wyglądał [,] jakby czekał na mnie. – Naturalniej brzmiałby szyk: jakby na mnie czekał.
Mam problem z narracją w tej scenie. Przywykłam, że prowadzisz POV Koena lub Sylvie, tutaj jednak na jedno zdanie przechodzimy do narratora wszystkowiedzącego, który tłumaczy, co robią i o czym oboje myślą:
(…) oboje oparli się o maskę. Ona analizując sytuację i zastanawiając się, jak ugryźć sprawę, on przetrząsając kieszenie. Wyjął karty od Oxleya, lusterko kosmetyczne, zapałki, zapalniczki i pudełko Lucky Strike’ów. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że szkicownik, rzemyki i rewolwer zostawił w swoim samochodzie. – Podkreślone zdanie zaprzecza perspektywie Koena, który nie może wchodzić Sylvie do głowy. Przy czym to na pewno jego POV, bo dalej pojawiają się jego konkretne myśli i typowa dla niego stylizacja, którą tak polubiłam. W każdym razie Koen może jedynie sądzić, podejrzewać, co Sylvie robi, nad czym myśli, co analizuje i tak dalej. Zmieniłabym na: (…) oboje oparli się o maskę. Ona wyglądała na zamyśloną, jakby analizowała sytuację, a on przetrząsał kieszenie. Wyjął karty… Lub coś w tym rodzaju. Dopiero wtedy mamy poprawny POV, a nie head-hopping. Zresztą nieco dalej też mieszasz perspektywy:
— Coś paranormalnego, z pewnością. Nie zdążyłam się przyjrzeć, jechałam — odpowiedziała, bawiąc się rzemykami. Wpatrywała się skupiona gdzieś w pustkę, jedna jej strona dalej mieliła temat miazmatu na Wyspie, druga mu odpowiadała. — Tobie objawiła się ona? (…)
Zrobił w głowie szybki rachunek sumienia. Prosta matematyka — obfita w oczywistości. Rozleniwił się. Nie zamierzał jednak dawać jej satysfakcji.
— Jedźmy na wyspę. Zobaczysz to gówno na własne oczy.
Niebieskie słowa to kwestie dotyczące wewnętrznego stanu bohaterki, a zielone – bohatera. Teraz na pewno widzisz, gdzie się zamieszałeś.

Zdania krótkie, masa czasowników, gdy przychodzimy do sceny akcji. Przybliżam się do monitora, oddech przyspiesza, tekst działa. W tym wszystkim jeszcze problemy z podmiotami – nie potrafisz się ich wyzbyć nawet wtedy, gdy tak bardzo jest to potrzebne na rzecz utrzymania i tempa, i powagi sceny:
Wyczuła [,] jak płomień Koena gaśnie gwałtownie. Stracił ochronę. – Płomień stracił czy Koen? Może lepiej: stracili? Przecież tkwili w tym razem – on i Sylvie.
           

ROZDZIAŁ 6
Wstęp z powtarzanym: jakimś cudem robi wrażenie. Masz styl i nie brakuje ci pomysłów, by prowadzić tę historię. Nie są to tylko zdania rzucane jedno za drugim, ale widać, że potrafisz zainteresować opowieścią również przez ciekawą formę. Drażni mnie tylko kukanie zapisywane z myślnikami, a nie z dywizami. Dłuższe kreski automatycznie wydłużają dźwięki, co tak bardzo nie pasuje, chociażby i na logikę:
Ku—ku. Ku—ku—ku.

Koen przerwał milczenie pierwszy, ból z ran stawał się coraz mocniejszy. Z całych sił zmuszał się, by skupić wzrok na twarzy Sylvie.


Nie potrafił stwierdzić ile płynęli — wiedział tylko, że nogi zdrętwiały długo, zanim poczuli pod nogami [nimi] ziemię, a krew na ramionach i dłoniach zdążyła zmienić się w brunatną, kleistą skrzeplinę.

Znajdowali się na brzegu, księżyc zdobył już pokryć otoczenie pajęczyną świateł. – A nie przypadkiem: zdążył?
(…) oczyszczając rany na jego palcach, nieco zbyt mocno [,] niż powinna.

Pozwalał, by jej palce działały na niego jak balsam — gładkie i łagodne, przyjemnie muskające skórę, która tak bardzo potrzebowała teraz ukojenia. – Miała takie palce po tak długim czasie spędzonym w zimnej wodzie? Nie były pomarszczone, zaczerwienione, zziębnięte, wilgotne ani nic?

Oślizgły system alarmowy owinął się dookoła kręgosłupa, wzbiegł w górę pleców dreszczem. – Wzbiegł? Jest takie słowo, hybryda zbiegania i wbiegania czy wbiegania i zbierania, może wzbierania? Po co tak kombinować?

Od pasa w dół stanowł jedynie świetlistą łunę (…). – Stanowił.
Muszę przyznać, że podoba mi się fabuła, którą prezentujesz, ale jednocześnie jest ona dość jednoliniowa. Właściwie jedyna ciekawa dla mnie kwestia do rozwiązania to ta, skąd Koen wie, że duch kobiety jest bosy. Motyw nie pada pierwszy raz, podejrzewam jakieś wspomnienie, może Koen zna tę kobietę i w końcu ją sobie przypomni, a może to symbol, który ma go doprowadzić do kogoś innego, może kogoś wciąż żyjącego? Nie wiem, ale chcę się dowiedzieć.
Jednocześnie brakuje mi jednak jakiegoś drugiego tła, czegoś, co teraz, gdy jest czas na odpoczynek od dynamicznej akcji na wyspie, oderwie mnie trochę od tego wątku na rzecz innego, może jakiegoś drugiego, mniej ważnego planu. U ciebie jednak taki… po prostu nie występuje. Co mnie dziwi, bo twoje postaci są ludzkie, wydają się naturalne i złożone, a przy tym charakterystyczne. Aż szkoda tego nie wykorzystać, by rozbudować nieco fabułę. Przez chwilę, właśnie teraz, przyszło mi do głowy (co może być dość śmieszne i przesadzone), że ci bohaterowie są zbyt dobrze wykreowani na jednowątkowe opowiadanie. Że… może nawet trochę się marnują?

— Nie — odpowiedział, odpalając zippo po kilku nieudanych próbach. Nic się nie zadziało, zjawa nawet się nie cofnęła. — Bo jej tutaj nie ma. To czujka. To zawsze była czujka. — Wskazał między drzewa. [akapit] Spojrzeli w tamtym kierunku, przez gałęzie i pnie prześwitywał blady brzeg Wyspy Kukułek. W oddali, na piasku stała samotna postać, zdawała się odbijać światło księżyca niczym refleks w wodzie. Nawet z tej odległości potrafili dostrzec, że nie pochodziła z tego świata. – Z tak daleka widzą tę postać? Bez lornetki, lupy ani nic? Są już przy samochodzie, kawałek od brzegu, trochę też płynęli od wyspy. Do tej pory wyobrażałam sobie, że to naprawdę spora odległość, a teraz to, że bohaterowie widzą kogoś na tamtym brzegu, miesza mi w głowie. Tym bardziej, że skoro osoba odbija światło, nie powinna być wyraźna, mogłaby być jakimś mocno rażącym, zwracającym przez to uwagę kształtem.  

Zniknęła, kiedy tylko zdała sobie sprawę, że została dostrzeżona. – Skąd Sylvie o tym wie? W sensie… to dalej jest jej POV, tak jak zacząłeś scenę od niej? Nie jestem pewna.

Egzorcystka wygrzebała skądś starego Moleskina [moleskine’a] i długopis. (…) zaczął wymieniać [,] zanim zdążyła zadać pytanie.
Mokre ubrania przylgnęły do tapicerki. Jęknęła wewnętrznie — a dopiero co miała ją wymienianą. Zacisnęła dłonie ciaśniej na kierownicy, aż zbielały knykcie, byleby dać upust złości. – Przejmuje się tapicerką, mimo że jest totalną bałaganiarą i kompletnie nie dba o ten samochód (czemu dowodzi chociażby bajzel w bagażniku)?

I kiedy spojrzał na telefon [,] i ujrzał wariujący sygnał i brak połączenia. – Wariujący sygnał oznacza, że raz jest, raz go nie ma; pojawia się i znika. To zaprzecza całkowitemu braku sygnału.

Nie pamiętał, kiedy brał się z[a] jakieś trudniejsze przypadki (…) – coś dużo w tym rozdziale literówek, takich, jak ja to nazywam, leniwych błędów. Więcej niż dotąd.

(…) kiedy był ostatni raz, gdy nieumarły lub paranormalny stawiał mu opór.
Rozleniwił się. Boleśnie zdał sobie sprawę, że wszystkie ostatnie sprawy brał na czuja, na doświadczenie, na cyniczne oko zaprawionego specjalisty.

— To na razie dobranoc [,] weź wysusz ciuchy.
Już przekręcając go w zamku [,] wiedział, co czeka go po drugiej stronie.


ROZDZIAŁ 7
Garść przykładowych błędów interpunkcyjnych:

Miał patrzeć [,] jak giną.
(…) dokończył sucho Koen, patrząc [,] jak mężczyzna podchodzi do sióstr.
Nie potrafił odgadnąć, czy usprawiedliwiała się przed nim [,] czy też go po prostu informowała.
— Dziewczynka, którą Celestia trzyma [,] jest jej i Gabriela.
Powiedzieć wszystkim [,] jakim człowiekiem jest Gabriel.
           
Pistolet znikąd pojawił się w jego dłoni. Miał go ze sobą od początku. Czyli liczył się z taką opcją jeszcze zanim przyszedł na spotkanie z siostrami. – Ale skąd Koen to wie, skoro od początku go nie widział?

Zdał sobie sprawę, że mężczyzna przez cały [+czas?] widział swoją ofiarę.

— Pomóż mi i zabij syna Gabriela, bym w końcu mogła spierdalać z tego pojebanego świata i mojej chorej siostry. – Spierdalać z pojebanego świata i siostry? W sensie spierdalać z siostry? Dziwne zdanie.
Jakoś nie wiem czemu, ale przekleństwa nie pasują mi do duszy zmarłej. To twoja konwencja, nie do mnie należy w tym przypadku jakiekolwiek ingerowanie w nią, ale wiedz, że łacina nieźle mnie zdziwiła. Na początku, gdy poznałam Martę i mówiła niezbyt wylewnie, że dba o Nikolaja, wydawała się dość… grzeczna. Na swój sposób, o ile można tak to określić w przypadku duszy. I nagle rzuca łaciną godną Sylvie lub Koena, ot, młoda dziewka z rodzinnego domu?
           

ROZDZIAŁ 8
Obmyła się szybko w zlewie, znów żałując lekkomyślności i tęskniąc za kosmetyczką, którą zostawiła w mieście. – Przecież miała kosmetyczkę w bagażniku.

— Chodźmy coś zjeść — powiedział w sposób, który w żaden sposób nie zachęcał do śniadania.

Za każdym razem, kiedy kogoś dotykał, był w stanie odczuć część emocji, które dana osoba przeżywała. Nic dokładnego, bardziej ogólny zarys — uczuciowy szkic, w jakim ktoś się akurat znajdował. Czasem parę wspomnień, jeśli były wystarczająco silne. Czasem odczucie pierwszego wrażenia względem niego samego. Działało to jednak w obie strony.
Dlatego Strass raczej unikał kontaktu fizycznego.
Chwyciła go za dłoń. – Okej, skoro Strass tak potrafi i Sylvie o tym wiedziała, to dlaczego musieli popłynąć na wyspę, aby Sylvie mogła zaspokoić ciekawość i przekonać się, że tam naprawdę jest niebezpiecznie? Mogła dotknąć Koena i tak po prostu to wyczuć, zobaczyć ten uczuciowy szkic, kilka wspomnień... Nawet tego nie zaproponował.

Pogubiłam się w tym dialogu. Dla ułatwienia umieszczę przed myślnikami oznaczenia mówców:
S: — Mamy trzy opcje — podsumowała od razu, jak przełknęła. — Wiemy już, że Katrina i Marta…
K: — Rozalia i Celestia — poprawił ją Koen.
S: — Jak zwał tak zwał. Nie pracują razem. Chociaż to siostry…
K: — I matki, które bronią swoich dzieci. Cóż, jedna z nich. Druga próbuje się po prostu zemścić. Za swoje dziecko.
S: — Co daje dwa miazmaty. Czyli obie więziły dusze…
K: — Tylko po to, by druga nie stała się silniejsza.  Wydaje mi się, że Celestia chce całą rodzinkę dla siebie. Ma Salem, swoje dziecko. Ma Gabriela, ojca. Pewnie ma swojego brata, Kasjana. I podąża za Rozalią i Niko. Pytanie, czy Celestia uzna, że ma dość i ulotni się z tego świata, kiedy już wchłonie w miazmat całą rodzinę?
S: — A Rozalia nie chce, by Niko zszedł z tego świata. — Koen rzucił okiem na krzątającego się przy stole kuchennym gospodarza. — Matczyna miłość.
K: — Ona po prostu chce być z powrotem z rodziną — rzuciła Sylvie, wzruszając ramionami. – O, widzisz? Coś tu ewidentnie nie gra. Niby powinien mówić teraz Koen, ale on już wypowiada poprzednią kwestię, którą powinna wypowiedzieć Sylvie, bo Koen mówi tę najdłuższą (co ma sens, bo to on przedstawia Sylvie informacje). Gdzieś brakuje wypowiedzi, coś zgubiłeś po drodze. Raz na jakiś czas, np. w połowie przydałby się też komentarz narracyjny wskazujący mówcę.

Ciepłe powietrze, bezchmurne niebo i słońce wydawało [wydawały] się niemal kpić ze wszystkich tragedii, które spoczywały w okolicy. – Nie bardzo przekonuje mnie użycie korelacji: spoczywające tragedie. Może mające miejsce?

Wolała analizować nieumarłych niż żywych, a już z pewnością podjęłaby się zbadania samego diabła, o ile istniał, niż samej siebie. – Brakuje mi tutaj wyrażenia prędzej, przed podjęłaby.
           
Koen w starym, retro—[-]detektywistycznym stylu odgrywał wszystko wewnątrz głowa[y], ona, niczym przykłada studentka, zapisywała wszystko i próbowała jakoś to ze sobą powiązać.

(…) ani Celestia[,] ani Rozalia nie objawiły się, zupełnie jakby czekały na ich ruch.

Nie mogli jednak wyzbyć się nieprzyjemnego, oślizgłego uczucia, które owinęło się wokół karku, że są obserwowani.Nie mogli jednak wyzbyć się nieprzyjemnego, oślizgłego uczucia, że są obserwowani. Uczucia, które owijało się wokół ich karków. – Czy coś w tym stylu.

Dębowo nie różniło się wcale od Sosnowzgórza — tutaj również w powietrzu krążył charakterystyczny marazm zawodu i niespełnionych marzeń. – A szkoda. Zmiany, różnice czy kontrasty są fajne, wprowadzają powiew świeżości. Czy cała opisywana przez ciebie kraina to takie trochę (wybacz, za znów porównanie, ale akurat jestem w tym temacie) Gotham? Jest tajemniczo, niebezpiecznie, na niebie wiszą ciemne chmury, atmosfera jest gęsta, jakby jakaś zła aura czaiła się w powietrzu?

Spojrzał na Sylvie, która była tak w[k]ręcona w notatki, że nawet nie zauważyła, że wjechali do Dębowa.

— M—[-]m — wymruczała, trzymając ołówek w ustach. [akapit] Koen założył, że nie zrozumiała pytania.

Babcia, która stała po drugiej strony [stronie][,] przywodziła na myśl azjatycką transformację po menopauzie, jedynie z większym obłąkaniem w oczach. – Dość… obrazowe porównanie, nie powiem.
Nawiedzonej kasjerki raczej się nie spodziewałam, zaskoczyłeś mnie. Dobrze, że stale coś się dzieje, dajesz oddychać na krótkie chwile, by zaraz znowu przypominać, co jest na pierwszym planie i jak groźne jest to niebezpieczeństwo. Potrafisz utrzymywać napięcie. Brakuje mi tylko dokładniejszego opisu egzorcyzmu – Koen nic nie mówi, zapala zapałkę, piszesz, że Rozalia ukrywa połączenie, przeszkadza mu, miota się, ale brzmi to jak same ogólniki, nie pobudzasz nimi wyobraźni. Dopiero po kilku akapitach czytam, że bohater gasi już siódmą zapałkę. Wtedy mniej-więcej układam w głowie obraz w całość, ale już trochę za późno, szczegółowość mogłaby pojawić się szybciej. Zdecydowanie lepiej potrafię sobie wyobrazić, co robiła Sylvie, bo w jej przypadku napisałeś wprost, jak przeplatała rzemyki, chwyta Koena za rękę; lubię konkretne czasowniki w scenach akcji.

— Nie zdychaj mi tutaj, kurwa mać. – Brzmi jak przerwanie, jak nieskupianie się na egzorcyzmie, wyrwanie się z jakiegoś transu, a przecież Sylvie też była tak samo zajęta jak Koen. Czy takie teksty nie odrywają jej od roboty?

Ta zniknęła nagle. Ktoś wbiegł nagle do sklepu, ciężkie buciory zagrzmiały o kafelki, niemalże krusząc ceramikę. Potwór wezwał pomoc. – W sensie co? Dusza nawiedziła kogoś innego, kogoś w ciężkich butach, kto przechadzał się akurat pod sklepem? Nie było to więc wezwanie pomocy, a przemieszczenie się z ciała na ciało? Tyle pytań, tyle pytań…

Mrugnął, [przecinek zbędny] ogłuszony, pisk w uszach i wewnątrz głowy narastał, rozsadzał bębenki [,] jak[by] ktoś przystawił mu do ucha stary czajnik. – Nagle zaczęły rzucać mi się w oczy wykorzystywane porównania. Jest ich chyba nieco za dużo lub są na tyle obrazowe, że mocno zwracają uwagę. Stare gówno, azjatycka transformacja, teraz stary czajnik… Nie musisz tak nimi bombardować, łatwo w tej kwestii przesadzić. Easy.

Chybił, jedna z jarzeniówek wybuchnęła [wybuchła], szklisty pisk pękającego szkła spadł na nich razem z deszczem odłamków. – Nie jestem przekonana. Odłamki spadły dosłownie, pisk – metaforycznie. W takim połączeniu to wygląda tak, jakby metafora się udosławniała, tworzysz dziwną hybrydę.

To było przejście, nie mógł pozwolić, by Rozalia pochwyciła duszę eks—[-]opętanych i znów zaczęła się żywić. – Jedną duszę czy dusze w liczbie mnogiej? I eks-opętani słabo wyglądają w tak mrocznej, przytłaczającej, poważnej scenie. Przedrostek eks nadaje nowoczesności, psując mi trochę klimat. Może: dusze z dawna opętanych?


ROZDZIAŁ 9
Była wszędzie w zasięgu wzroku — słodycze, napoje, jarzeniowe lampy, kasę[a] fiskalną[a], kiczowate kafelki, które powinny zdobić posadzkę czyjegoś domu, a nie podłogę sklepu. – Ale… dlaczego? Dlaczego ktoś miałby mieć kiczowate kafelki w domu?

Opętany przez Rozalię napastnik musiał wyważyć je będąc na agresywnym rauszu. – To kosmetyczna poprawka, ale coś za dużo logiczności. Może: wyważyć je na agresywnym rauszu? Będąc mogłoby pozostać w domyśle. Wtedy nawet można by mówić o stylizacji; POV nie musi być sztywny i rzucać oczywistościami, bo Sylvie taka nie jest. Jej zdania mogą też być skrótami myślowymi, czytelnik złapie kontekst.

Sylvie odruchowo pomacała rozcięty policzek, krew spłynęła po brodzie (…) – dopiero teraz spłynęła? W sensie rana nie krwawiła przed dotknięciem? Wybacz, określenie spływanie krwi kojarzy mi się dość mocno, jakby tej krwi nie wiadomo ile było, a to przecież tylko rozcięty policzek.

Czuła, jak coś napiera na prowizorycznie ułożone osłony i bała się, że zraniona Rozalia przyszła dokończyć robotę. Zacisnęła zęby, chwyciła Koena pod pachy i ciągnęła go dalej przez cmentarz samobójców. – Rozalia czy Sylvie go ciągnęła?
Jasne, dalej, z kontekstu mogę domyślić się, że ta druga, ale lepiej nie tworzyć niedomówień, niż je potem tłumaczyć.

Fala żółci wezbrała w ustach szybciej niż potrafiła zareagować. – A jak chciałaby zareagować ta fala, zamiast wzbierać się, hmm?

Nie zrzygał się jednak. – To brzmi, jakby rzyganie na widok zwłok było czymś niepodważalnym i dziw, że Stralczyk tego nie robi. A przecież nie ma w tym nic dziwnego; wystarczyło napisać, co bohater faktycznie wyczynia. Jeżeli się nie zrzyga w scenie, to sama uznam, że widok zwłok nie robi na nim wrażenia.

Nie wspominając już o zabitych. Chociaż było to wpisane w ryzyko zawodowe — nawet jeśli obecna administracja rządowa nie zdążyła jeszcze przyswoić faktów o nieumarłych, to nie potrafił tak po prostu zmierzyć się z całym gównem, które ten drugi świat potrafił rzucić w żywych i oddychających. – I to jest cały czas POV Sylvie, która jest nieco oszołomiona po ostatnim wydarzeniu i wymiotuje? Trudno mi w niego uwierzyć. Czy nie powinna ewentualnie zdziwić się, że szef przyjechał na robotę, a nie wnikać aż do przesady w administrację rządową i tak dalej? Chyba się nieco zagalopowałeś, nie kupuję tego. Tym bardziej że dalej charakteryzujesz mi bohatera:
Stralczyk nie należał jednak do osób, które zastanawiają się nad decyzjami przeszłości zbyt długo — najwyżej odkładał całe myślenie na później — w tej chwili bardziej liczyło się tu i teraz. Zawsze liczyło się bardziej tu i teraz. Poużalać się nad sobą mógł przy żonie i drinku. – No właśnie, liczy się tu i teraz. Co robi Sylvie? Zacząłeś scenę z jej perspektywy, więc tego powinniśmy się trzymać.

Przez moment chciał zapytać młodą egzorcystkę, czy wszystko w porządku, ale od razu dotarł do niego bezsens, jaki za tym stoi. – Aaa, więc jednak przechodzimy do Stralczyka. Kiedy to nastąpiło? Wyczuwam head-hopping, ewentualnie w dokumencie, który mi nadesłałeś, nie było jakiegoś odstępu między akapitami, nie było zaznaczenia zmiany perspektywy. Być może na Wattpadzie taki się pojawił.

Skinęła głową twierdząco. – Kiwa się zawsze na tak – logiczne. Na nie się kręci.

Sekundę później rozejrzała się po trupach i zmieniła zdanie, wzruszając ramionami bezsilnie. – O, a teraz mamy znów powrót do perspektywy Sylvie, i to na jedno zdanie. Podtrzymuję więc jednak, że to head-hopping. Już nawet nie mam co do tego wątpliwości.

Fakt, że Strass posiadał zdolność przekazywania emocji i, jak podejrzewała, wybranych urywków pamięci [,] budziła [budził] w niej pewien niepokój.

— Pójdziesz [,] kurwa [,] w końcu czy nie pójdziesz — wypaliła.

Wzrok nie miał znaczenia tutaj, gdziekolwiek się znajdował. Tutaj nie mógł odwrócić wzroku. – Na pewno już wiesz, po dotarciu do tego momentu oceny, co jest nie tak z tym fragmentem.

Nie istniała żadna inna strona, w którą mógłbym spojrzeć. Musiał patrzeć i widzieć. – Mógłby.

Może dlatego zorientował się, że nie znajduje się w żadnym miejscu. Jest [Był] zawieszony gdzieś pomiędzy stanami świadomości, w miejscu, gdzie dusza łączyła się z umysłem. (…) Był gdzieś poza światem, a to gdzieś istniało tak długo, jak długo się w nim znajdował. I było dziwnie znajome, mimo że nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek się tutaj znajdował. – Cały (ten oraz wcześniejszy) opis doznań Koena jest jednocześnie i abstrakcyjny, i bardzo plastyczny, przez co łatwo się wczuć, jednak powtórzenia psują efekt.

Sylwetka kończyła się już na pasie. Straciła wystarczająco dużo sił, by nie móc utrzymywać już siebie ostrej i widzialnej. – Ale Rozalia, a nie jej sylwetka, prawda? No właśnie.

Koen nie posiadał nawet części wiedzy, jaką [którą] wbiła sobie do głowy Sylvie [,] ani nawet jej zdolności pojmowania wszystkiego w lot (…). – Tutaj chodzi o konkretną wiedzę – wiedzę Sylvie, a nie jakąś, o jakichś nieokreślonych cechach. Nie zawsze który i jaki są synonimami, chociaż zdarzają się sytuacje, gdy można je stosować zamiennie. To jednak nie jest taka sytuacja, niżej jeszcze do tego wrócę. 

— Ona wróci. — Usłyszał Rozalię. Brzmiała jak rozstrojone, stare radio [,] przez które ktoś na siłę przeciska głos małej, przestraszonej dziewczynki. — Wszystko [,] co miałeś zrobić, to zabić gówniarza.

W końcu kto miał się tym zająć, jeśli nie egzorcyści? Charyzmatycy? – Brzmi, jakby Koen pytał, czy charyzmatycy mogliby się zająć robotą egzorcystów, a przecież to są chyba (widzisz, jednak nie do końca jestem tego pewna) synonimy, nie? Jak z duchołapami. Koen jest charyzmatykiem, ale i egzorcyzmuje. Może zamiast pierwszego znaku zapytania, użyj przecinka? Ten fragment w obecnym stanie może wprowadzać czytelnika w konsternację.

(…) musiała przeżyć więcej żyć [,] niż mógł sobie wyobrazić.

— Popełniłaś błąd.
— Zrobiłam się arogancka, przyznaję. Błąd, który akurat ty rozumiesz najlepiej. Dopiero ta gówniara cię naprostowała. Normalnie już byś zdychał na Wyspie Kukułek. Więcej szczęścia niż rozumu.
— To czemu nie objawiłaś się jej?
— Bo wybrałam ciebie. – A to nie dlatego, że Sylvie nie dostała zadania i nie działała w okolicy? Przecież przyjechała po pierwszym spotkaniu Koena i Rozalii. Na dodatek nikt się jej wtedy jeszcze nie spodziewał, Koen postanowił do niej zadzwonić dopiero później.

Nadal nie jestem przekonana do stylizacji Rozalii. Jest taka… wprost, nie pasuje mi do obrazu zdesperowanej duszy kobiety, która obecna była w wiosce, jak to ona mówi, od samego początku. To było lata temu, nie sądzisz, że jej stylizacja językowa powinna nieco różnić się od stylizacji chociażby Sylvie czy Koena? Tymczasem rozmowa między charyzmatykiem a Rozalią jest taka… normalna, luźna, współczesna. Zdecydowanie bardziej podobała mi się Rozalia mniej wylewna, kiedy odpowiadała tajemniczo, półsłówkami. Że np. dba. O kogo dba? O Nikolaja. Tamten fragment był zarąbiaszczy, a tutaj już mam zupełnie inną bohaterkę. Dalej mam podobny dialog, gdy Rozalia zaczyna milczeć:
— Czy wspomnienie o Rozalii i Celestii jest prawdziwe? — Postanowił jej pomóc, zniecierpliwiony.
— Tak.
— Czy jest twoje?
— Nie. Jednej z moich dusz.

Podoba mi się ta tajemnicza fragmentaryczność, urzeka mnie. A rozgadany miazmat? Nie działa aż tak.
I w ogóle dlaczego Koen pyta Rozalię o Rozalię? Nie mógł zapytać: czy wspomnienie ciebie i Celestii? Gubię się. Na początku rozmowy pisałeś, że Koen usłyszał Rozalię, a teraz rozmawia już z kimś innym?

[UPDATE: Dopiero niżej dotarło do mnie, że Rozalia nie jest Rozalią, a jakimś innym demonem. Gdzieś jednak umknął mi moment, kiedy Koen już wie, że Rozalia nie jest Rozalią, a jest czymś/kimś… więcej, że ten demon żywi się jej i Celestii tragedią. Teraz mam wrażenie, że nadrabiam zaległości, które mi umknęły, nadrabiam wiedzę, którą Koen już ma. Nie wiem, czy dzieje się tak dlatego, że nie rozumiem, co czytam i niektóre pojęcia wciąż są dla mnie mgliste, czy dlatego, że nie czytam uważnie, nie wyłapuję niektórych kontekstów, brakuje mi jakiejś kompetencji. Jednak nadrabianie wiedzy za bohaterem nie podoba mi się. Wolałam odkrywać karty fabuły na równi z nim. Sądziłam, że tak jest. Aż to teraz].

— Pamiętasz jeszcze [,] kim naprawdę jesteś?

(…) bagna, śmierć sióstr, odczucie wilgoci, śmierci i rozkładu, zapach późnej, umierającej jesieni (…).

A potem nagle dostrzegła twarz kobiety, wyszczerzoną w szerokim uśmiechu. – Twarz była wyszczerzona, a nie kobieta? Ja bym chyba jednak napisała: kobiety wyszczerzonej. Bez przecinka.

Sylvie poczuła [,] jak krew odpływa jej z twarzy i spływa gdzieś w dół ciała, po drodze zabierając ze sobą serce i żołądek. W pustych miejscach zagotował się strach. – Tyle już przerażających sytuacji opisałeś, a twoje opisy są za każdym razem inne i za każdym razem plastyczne. Łatwo się wczuć. Wow, wow.

(…) a Sylvie nie potrafiła sobie odpowiedzieć, czy to efekt tego, że Strass jest właśnie połowicznie opętany przez Rozalię, czy po prostu dotarło do niego kilka rzeczy, których ona już się domyślała. – Sylvie czy Rozalia?


ROZDZIAŁ 10
Czasem po prostu siadali i płakali, a wtedy one przysiadały się i żywiły jego [ich] emocjami, wspomnieniami i przeżyciami, które [których] one same nigdy nie mogły zaznać.

Nawet nie zdawały sobie sprawy, że [,] chłonąc cząstki dusz obcych [,] zaczęły powoli opętywać same siebie, wykrzywiać swój obraz na podobieństwo ludzi, których próbowały zrozumieć. – A nie swoje obrazy? One były dwie, nie były jednością.

Po kilkudziesięciu latach wszystko wskazywało na to, że zostaną rozproszone przez Głód niczym pył na wietrze. To było już po pojawieniu się wiosek. Po Sosnowzórzu i Dębowie, jak nazywali te miejsca Obcy. – Jeszcze moment temu pisałeś o duszach obcych i zapisywałeś ich małą literą. 

I wtedy zobaczyły pierwszą osobę, która została po śmierci. Zadziałały instynktownie, niczym drapieżnik, który widzi swoją pierwszą ofiarę. Rozszarpały ją na strzępy, niechlujnie i łapczywie, po raz pierwszy poznając cudowne uczucie [uczucia], jakim [którymi] było [były] nasycenie.
I samoświadomość.
Pierwszą wchłoniętą przez nich [nie] duszą były siostry syjamskie. Nikt nie pamięta ich imion, ale to one, jako pierwsze ofiary, wypełniły puste naczynie duchowej chmury, jaką [którą] był miazmat. – PWN [źródło]: jeżeli w poprzedzającym kontekście można użyć zaimka ten, następuje po nim zaimek który. W twoim przypadku: np.: Ta pierwsza osoba, która została po śmierci. To uczucie, które pojawiło się przy pierwszym morderstwie. Ta duchowa chmura, którą był miazmat. 
A jeżeli w zdaniu nadrzędnym może wystąpić zaimek taki — następuje po nim zaimek jaki. Np.: Takie uczucia, jakie odczuwały (jakieś, niewiadome, niekonkretne, niewskazane w tekście).

Wciąż zapisujesz starego forda wielką literą.


Koen z tępym niedowierzaniem wpatrywał się w listę zgonów sprzed kilkudziesięciu lat. W każdej rubryczce widniał tylko jeden powód śmierci: samobójstwo.
Wszędzie.
Przez umysł egzorcysty przeszła nieprzyjemna myśl, że to może równie dobrze być podpis jednej z sióstr. – Ale że podpis w rubrykach policyjnych należał do sióstr? Czy chodziło ci raczej o podpis jako działalność ogólna jednej z nich? No i jak to się stało, że charyzmatycy dowiadują się o takiej anomalii dopiero teraz, po tylu latach? Nikt wcześniej, żaden policjant nie kapnął się, że chyba coś nie gra w raportach i jak to możliwe, że wszyscy popełniają masowe samobójstwa…? Trochę wątpliwe, jeżeli brać pod uwagę uniwersum, w którym egzorcyzmy stały się jawną metodą zarobkową, oficjalnym zawodem, a więc wszyscy wiedzą o życiu pozagrobowym. Takie coś powinno być zgłoszone już dawno temu. A jeżeli nie zostało, bo np. policjanci, którzy chcieli się tym zająć, umierali jak jeden mąż za sprawą sióstr, które nie chciały się ujawniać, no to dlaczego te kartoteki nie zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach, tylko były ot tak dostępne dla charyzmatyków? 

Czy celowo nagle zacząłeś unikać znaków interpunkcyjnych w wypowiedzi Sylvie? Pytam, bo wcześniej tego nie dostrzegłam, a już większa część tekstu za mną:
— Miazmaty powstają poprzez akumulację duchową [,] wiesz [,] zbiera się kawałek duszy do kawałka i powstaje takie gówno [,] ale jeszcze nigdy nie widziałam [,] by powstały dwa. — Egzorcystka ledwie zdążyła skończyć jedno słowo [,] już była w środku następnego. (…). — W sumie to nigdy nie spotkałam żadnego [,] przypominam je sobie tylko z jakichś durnych bajań i opowiadań mojego ojca…
Na początku, gdy była podniecona opowieścią, jeszcze mnie to przekonywało, ale kiedy zacząłeś to ciągnąć w jej dalszych wypowiedziach, stało się zwyczajnie upierdliwe:
— Stralczyk [,] podziel sobie świat na kwadraty – wystrzeliła słowotokiem egzorcystka. – Wiesz [,] zależy ile dusz jest w kwadracie [,] każdy z kwadratów ma miejsce [,] coś jak dziurę grawitacyjną [,] które pod względem duchowym jest specjalne [,] czasem niczym się nie różnią [,] czasem wygląda to jak podróż do Alicji w Krainie Czarów [,] rozumiesz [,] o czym mówię?Alicja w Krainie Czarów to tytuł, a więc weź to w cudzysłów lub zapisz kursywą.
Wracając do kwestii rezygnacji z interpunkcji, upierdliwe jest to tym bardziej, że uniwersum, o którym piszesz, jest dla mnie nowe, poznanie go stanowi więc wyzwanie. Ograniczanie znaków sprawia, że zamiast iść lekko z tekstem, sama zastanawiam się, gdzie tu kończy się jedna informacja, a gdzie zaczyna druga, jak je sobie podzielić i co w ogóle czytam... Więc tak naprawdę działasz w drugą stronę – zamiast ułatwić, tylko mi utrudniasz. Ale być może to ja jestem skrzywiona. Być może rezygnacja byłaby świetnym zabiegiem, gdybyś nie pisał o czymś dla mnie dość skomplikowanym, co dopiero staram się zrozumieć i być może dlatego wersja pozbawiona znaków sprawia, że poświęcam jej więcej czasu.

— Tak, Max, jak śmieci – przytaknął charyzmatyk. – Okolica była młoda, więc niewiele tego było. Niewielu nieumarłych o ile w ogóle jacyś byli, niewiele zjawisk paranormalnych. Jak z pocztówki, kiedy jeszcze byłeś młody. – [akapit zamiast myślnika] Stralczyk puścił tę uwagę mimo uszu. [akapit] – Po narodzeniu miazmatów nie miały czym się żywić, więc powoli wymierały, zdesperowane. Wspomnienia i emocje to nie to samo, co dusze. – Wypowiedź nie należy do Stralczyka, więc zdanie dotyczące jego reakcji nie powinno znaleźć się w tym samym akapicie, co słowa Koena. Fakt, że akapit sugerowałby zmianę mówcy, więc po Stralczyk puścił tę uwagę mimo uszu możesz dla bezpieczeństwa dopisać: a Koen kontynuował.

Ford zatańczył na drodze, gałęzie i szyszki bombardowały karoserię w kakofonii głuchych uderzeń.
— Sylvie, kurwa, co jest? — krzyknął, chwytając się rozpaczliwie klamki.


Ledwie dwa metry dalej leżał Niko. Jego nogi przypominały bardziej kiepsko poskładane origami z mięśni i kości. – To porównanie w takiej chwili raczej nie jest zabawne. Może i obrazowe, ale jeżeli mamy POV Koena, który przecież znał Nikolaja i który ścigał się z Sylvie na ilość wymiotowań w scenach drastycznych, tym bardziej nie przekonuje mnie ten cynizm. Dalej podobnie: Spękane i wysuszone, mimo pogody, usta zawijały się do środka niczym u ghuli i zombie. – Mimo wszystko zdążyłam polubić Nikolaja, a taki fragment psuje mi chwilę przerażenio-zadumy nad jego śmiercią.
Dalej mamy przerywnik i POV Sylvie, skręca ją na widok rozwalonej czaszki Nikolaja, mamy trochę nieszkodliwej ekspozycji o tym, że Sylvie nie potrafi, ale bardzo chce przywyknąć do takich widoków, bo czuje potrzebę zaimponowania sobie i bliskim, ale jednocześnie to określenie, właśnie ta rozwalona czaszka powoduje, że mam ją za już wyrachowaną, skostniałą. Jakbyś teraz zaprzeczał temu, co próbujesz wykreować. Może Sylvie jak na młodziutką charyzmatyczkę, która próbuje dogonić w praktyce kolegów po fachu, powinna mieć jednak ogólnie nieco inną stylizację językową? Niczego nie narzucam, ale sugeruję, byś się nad tym zastanowił.  

— Zasięgu brak. Wspominałeś, Strass. – Nie przekonuje mnie ten niedokładny rym. Nie wygląda na przypadkowy, a jednak zawraca uwagę.


ROZDZIAŁ 11
Koen czuł się jak w jednej z dziwaczniejszych książek Stephena Kinga, kiedy mijali powoli rozrzucone fragmenty szaf, ubrania, zabawki, materace i łóżka. (…) Domek jednorodzinny wyglądał, jakby ktoś nie dokończył budowli z LEGO. – Za dużo tych porównań ostatnimi czasy. Trzaskasz jedno za drugim, przestają wtapiać się w tekst, budować klimat, zwracają za dużą uwagę.
Miał dziwne wrażenie, że to byli ci sami ludzie, których zastał tutaj ostatnim razem. W tych samych ubraniach, pozycjach, wykonujących [wykonujący – ci ludzie] te same czynności.

Nawet barman spojrzał na niego w ten sam sposób, mimo że miejsce było praktycznie zdemolowane przez huragan.
Koen podszedł do brodatego mężczyzny stojącego za ladą, rzucił się przez nią, by chwycić go rozpaczliwie za koszulę i prawie przeleciał przez szynkwas, kiedy dłoń przeniknęła przez barmana. Postać rozpłynęła się w powietrzu niczym pył rzucony na wietrze. – Wydaje mi się, że w tym przypadku lepiej byłoby naraz przytoczyć i opis postaci, i jej funkcję. Coś w stylu: Mimo że huragan praktycznie zdemolował to miejsce, nawet brodaty barman za ladą spojrzał na Koena w ten sam sposób. Strass podszedł do niego. Inaczej można by pomyśleć, że barman i brodacz to dwie różne osoby. 

Cały czas byli okłamywani. Od momentu, kiedy pojawił się na Wyspie. Mógł tutaj być godzinę, a mógł być cały dzień, minuty, godziny, sekundy nie miały tutaj znaczenia. – Sylvie, która siedziała w domu, gdy Koen był pierwszy raz na wyspie, też była wtedy okłamywana?

Nie panował nad ciałem — powieki podniosły się, zauważyły, że Stralczyk siedzi na krześle (…). – Ale powieki to nie to samo, co oczy…

Choć są pewne wyjątki od reguły, jak widać.

— Pójdę do mojego Merca po apteczkę. Zajmę się tym. — Sylvie nie czekała na aprobatę ani pozwolenie. – Czy aprobata ze strony pracodawcy nie jest w tym kontekście tym samym, co pozwolenie? Lepszy byłby chyba kontrast: ani na aprobatę, ani na powstrzymanie. Czy coś podobnego.

(…) sprawiając, że powoli zlewali się w jedną, poplątaną rzekę kilkudziesiąt [kilkudziesięciu] istnień. Zdał sobie sprawę, że cały czas myślał o siostrach jako o jednostkach, kiedy tak naprawdę powinien brać je po prostu za awatary wszystkich pochłoniętych przez nie istnień

One nie były dwie. Były ich tuziny, jeśli nie setki. – Ale przecież nawet w scenie-przerywniku, gdy narrator przedstawiał historię pierwszej zbrodni na siostrach syjamskich, sam stwierdził, że kobiet było dwie.
[UPDATE: Cofnęłam się do tego przerywnika i faktycznie nigdzie nie pada informacja, że to były stricte dwie kobiety. Że kobiety, że liczba mnoga – okej. I że one wchłonęły jako swoje pierwsze ofiary dwie siostry syjamskie. Powoli zaczynam rozumieć, ale, sam widzisz, aby łączyć niektóre wątki, muszę cofać się w tekście. To nie jest złe, gdy tekst cały jest zagadką, którą rozwiązuję na swój sposób, ale wiem już, że nie nadążam za Koenem, muszę prowadzić swoje śledztwo, jeszcze raz badać dane po zebraniu ich. Plus, że historia się rozwija i im bliżej końca, tym więcej mam tych danych i czuję, że zmierzam do punktu kulminacyjnego].

W tej kwestii kieszenie ziały już pustkami. – Przyjęło się, że zieje się ogniem, a pustkami – świeci.

Za kontuarem wszystko było posegregowane w sposób, który nadawał się na bloga o idealnym gospodarzu każdego przybytku. – Ale co się nadało na bloga? Sposób, w sensie blogi też powinny mieć posegregowane dane? Czy raczej ten gospodarz miałby na swoim blogu ten sposób opisać…? To chyba jakiś skrót myślowy, nie wiem, co dokładnie miałeś na myśli.

— Czy to gówno może mnie opętać? — zapytał detektyw, bawiąc się bronią na stoliku i przyglądając opatrunkom. Zatrzymały krwawienie, lecz raczej nie postawią go na nogi.
— Nie. Nie w krótkim czasie. W Dębowie miazmat potrzebował lat, by to zrobić.
— Jak one to robią?
— Nie wiem. Ale — patrząc na to, co mówiłeś — po prostu wnikają ludziom do głowy i badają ich, aż znajdą wystarczająco dużo słabych punktów, by przejąć kontrolę.
— To się dzieje teraz ze Strassem?
Sylvie zacisnęła wargi. Nie miała pewności. Nie cierpiała, kiedy czegoś nie wiedziała. 
No właśnie, mam podobne pytania. Strass jest poniekąd opętany, bo wykonuje polecenia miazmatu, ale przejawia w tym wszystkim resztki swojej własnej świadomości. Dostrzega pewne elementy, analizuje je, pyta samego siebie, czy np. widział wcześniej któreś z drzwi, czy nie. Widać, że pracuje nad sprawą, ale z pomocą. Przy czym miazmat nie spędził z Koenem zbyt wielu chwil, a więc Sylvie mogłaby (nie powinna?) dojść do wniosku, że właściwie to samo, co dzieje się z Koenem, mogłoby przytrafić się jej czy Stralczykowi. Czym różnili się od Koena w jej mniemaniu? W tym momencie chyba niczym, więc powinni czuć się chociaż trochę zagrożeni. Ja czułabym się przeraźliwie zagrożona, a Sylvie nie przychodzi to nawet do głowy?

— To nie miazmaty walczą, tylko dusze. Dusze. Dwie silne dusze, targane najsilniejszymi emocjami. — Myśl dopłynęła do mózgu. — Matka. Matka i ojciec. Rozalia i Gabriel. — Spojrzała [ta myśl?] na Stralczyka, jakby był objawieniem wszystkich prawd. — Na Wyspie Koen widział Celestię, bo prosiła go o pomoc, ale on nie rozumiał. Broniła się, bo żadne z nas jeszcze wtedy nie rozumiało, a chcieliśmy ją zaatakować. Każdy z was widział co innego, bo każdy z was widział to, czego miazmat potrzebował najbardziej. Chciała wywołać reakcję. Pożywić się, by zagłuszyć Gabriela w środku, zdusić go. Celestia się broniła przed przejęciem. Przed opętaniem od wewnątrz — pod koniec prawie krzyczała. – Krzyczała Celestia na wyspie, a Sylvie przytacza teraz jej krzyk, przypomina go sobie? Czy raczej sama krzyczy pod koniec swojej wypowiedzi?

— Oto Adam. Syn Gabriela. Więziony przez Niko. Syna Rozalii.
Wszyscy zamarli. Na moment.
— Ja pierdolę, nie nadążam — Stralczyk oparł się o stolik, wspierając głowę na dłoniach. — Nic już, kurwa, nie rozumiem, to wszystko jest zwyczajnie popierdolone.


Och, jak to dobrze, Stralczyk, że chociaż z tobą mogę się utożsamić. Dzięki tobie jakoś mi raźniej i bardziej chcę rozwiązać tę zagadkę.

— Jest — skinął głową Koen. — Jest. I masz rację — zwrócił się do Sylvie — braliśmy Celestię i Rozalią za miazmaty, kiedy cały czas to były tylko dusze. Najsilniejsze i dominujące, ale dalej dusze.
To wszystko — Koen zatoczył ręką krąg — jest miazmatem.
Sylvie zmarszczyła czoło.
— Czy ty….
— Tak — Strass posadził Adama na krzesełku, złożył mu ręce na nogach niczym dziecku. — Miazmat zawsze był tylko jeden. I od samego początku jesteśmy w jego wnętrzu. – Czy dziwne zachowanie Koena sugeruje, że Rozalia i Celestie przez niego przemawiają? Czy nie powinno więc być tak, że Koen mówi: braliście Celestię i Rozalię za miazmaty… Albo nawet lepiej: braliście nas za miazmaty, kiedy cały czas byłyśmy tylko duszami…
Chyba że Koen przestał być Koenem dopiero po pytaniu Sylvie? Hmm. 
Za dużo pytań.

Z tym, że ten potwór zamiast latynoskich aktorów, sam wyprawiał sobie igrzyska. – Ze zdania wynika, że miazmat wyprawia igrzyska, zamiast (wyprawiać) latynoskich aktorów, a to bez sensu. A nawet jeżeli zapiszemy to inaczej, np.: z tym, że ten potwór, zastępując latynoskich aktorów, wyprawiał sobie igrzyska, to nadal będzie kijowe, bo aktorzy nie wyprawiają igrzysk. Jeżeli nawiązałeś już wcześniej do brazylijskich telenowel, no to warto trzymać się tego nawiązania do końca (np. zastępując latynoskich aktorów, sam sobie był i aktorem, i reżyserem), a nie w połowie przechodzić do igrzysk, które kojarzą się ze starożytnością. Strasznie namotałeś.

(…) niskie, rezonansowe, jakby głos przechodził przez tysiące ochrypiałych [ochrypłych/ ochrypniętych], wyschniętych gardeł.

Grzmot rozległ się po trzewiach potwora.
Huragan wchodził w decydującą fazę. Nie było ucieczki. Dusze zniknęły. – Trochę rozczarował mnie ten punkt kulminacyjny sceny. Liczyłam na większe napięcie, na coś dłużej, coś więcej, coś trwającego i dziejącego się, co mnie ściśnie w środeczku, a tutaj kilka razy wspomniałeś o huraganie, o tym, że dusze wypełniły pokój, że szczęka Adama zgrzytała, aż w końcu: grzmot po trzewiach, huragan w decydującej chwili i już – koniec napięcia, koniec akcji. Zaraz po niej całkiem zabawny dialog, jakby to, co właśnie przed chwilą się wydarzyło, nie miało aż takiego znaczenia ani większego wpływu na bohaterów:

— Ścieżka, klucz, furtka. — Egzorcystka też się oparła, trochę o ladę, trochę o niego. — Teraz nic, tylko dojebać Voldemortowi.
— Sylvie — Koen spojrzał na nią z pełną powagę — jesteś czarodziejką.
— Koen — Sylvie odwzajemniła spojrzenie — pierdolisz.
— Hagridowi byś tak nie powiedziała.
— Hagrida bym wyjebała za wtargnięcie na teren prywatny. A potem postrzeliła, gdyby zaczął celować do mnie z parasola.


— I tak skończyłaby się opowieść, gdyby bohaterowie tej książki mieli mózg.
— Ty masz mózg.
— I spójrz, gdzie jestem.

Dialog jest świetny, tylko zastanawiam się, skąd czas, by go przeprowadzić? Dusze z miazmatu poganiały przed chwilą bohaterów, widać, że zegar tyka w tle, trzeba się spieszyć, a tutaj jeszcze jakaś gadka-szmatka. Genialna, ale nie jestem pewna, czy mamy na nią czas i miejsce…? Fakt, huragan się skończył, ale coś te słowa o furtce znaczyły, nadawały jakąś moc scenie i nagle te emocje kompletnie opadły.  
Później dialog ciągnie się również ze Stralczykiem, Koen dopala papierosa. Naraz okazuje się, że dusze zniknęły, easy, man, mamy czas, pożartujmy sobie jeszcze trochę, chyba nikomu jednak nie spieszy się aż tak, jak sądziłam. A szkoda.
Zauważyłam też, że strasznie dużo wyjaśnia się w dialogach. To znaczy pojawiały się sceny akcji, widać było, że bohaterowie coś robią, a fabuły nie pcha w przód narrator, nie dzieje się ona gdzieś obok. Mimo to mam wrażenie, że za dużo faktów wypływa w rozmowach, że często zdarzało się, że Sylvie czy Koen po analizie na coś wpadali i dialogi te mają podobną wartość co całe sceny rozwiązywania zagadki. Czy nie jest to trochę takie… pójście na łatwiznę? Mam nadzieję, że ten ostateczny punkt kulminacyjny, którego się spodziewam, rozłoży mnie na łopatki, rozczłonkuje totalnie, aż będę się zbierać po kawałkach z podłogi. Szczerze? Cholernie na to liczę po tymczasowym rozgadaniu się postaci.

Samochód Sylvie po zderzeniu z Niko ledwie zipiał [zipał], więc podróż na Wyspę zajęła im dłużej [,] niż planowali. – Dalej podobnie:
Ledwie zipiał, wychudzone żebra przesuwały się pod skórą w rytm oddechów.

Mimo wychudzenia, chłopak ważył o wiele za dużo [,] niż egzorcysta był w stanie wycisnąć na siłowni. Posadził go w łodzi w momencie, kiedy kręgosłup zdawał się pękać w kilku miejscach na raz [naraz].

Albo zmierzą się z miazmatem, albo zginą. Nie widzieli za bardzo odcieni szarości w tej sytuacji. – Na moje oko, biorąc pod uwagę poprzednie zdanie, nie widzą tych odcieni wcale.

Ilość ognia, która się wytworzy w trakcie [,] wystarczająco wzmocni umiejętności Koena, by mógł egzorcyzmować miazmat bezpośrednio. Lecz najpierw ona musi esktraktować [ekstrahować] duszę Rozalii z charyzmatyka i połączyć ją z siostrą.

Że w tym zimnym piekle jest jeszcze odrobina ciepła, którą mogą sobie dać nawzajem.
Dłonie rozstały się — czas działać, a ona kochała optymalizować czas. – Mimo akapitu to nadal brzmi tak, jakby optymalizowała czas odrobina ciepła.

Strass potrafił tylko myśleć o tym, co go czeka, kiedy w końcu stanie oko w oko z miazmatem. Nie wiedział, ale myślał. Przewidywał, chociaż wiedział, że mimo wszystko, cały plan może trafić szlag. Próbował planować, ale nie wierzył już w plany. – To taka trochę ekspozycja. Masz okazję, by przybliżyć mi postać bezpośrednio – ukazać nie tylko jej zachowanie, ale i to, z czym mierzy się w swojej głowie. POV mógłby to przybliżyć, natomiast ty rzucasz suchy opis, i to bardzo blisko tego punktu kulminacyjnego, o którym już pisałam. Po co informować mnie o nieudolnym planowaniu, skoro mogłabym go doświadczyć, wczuć się w postać? Na pewno jesteś w stanie pokazać mętlik, z którym się mierzy.  

— Myślałam że wolałbyś być skremowany wiesz egzorcymujesz ogniem.
— Nie, Sylvie. Pogrzeb. Niekościelny. – Brzmi tak, jakby kremacja była obrządkiem stricte preferowanym przez kościół, a przecież tak nie jest.
           
Od kiedy wrzucił lalkę swojej siostry do pieca i obserwował [,] jak czarnieje i zmienia się w kupkę popiołu.

Bagaż w postaci Adama spowalniał ich wystarczająco mocno, by nie musieli czekać, aż ogień pójdzie dalej.
Doczłapał do egzorcystki, zdając sobie nagle sprawę, że nie czuje już mokrego materiału na skórze. – Na początku drugiego zdania przeraziłam się, że ogień jest już tak blisko Sylvie, a jednak trochę dalej okazało się, że nie, że to nie on, tylko Koen. Strasznie mieszasz i najgorsze, że akurat teraz, gdy potrzeba skupienia, lekkości, wczucia się w tekst, w trudne położenie bohaterów. Podobnie:
— Musimy jeszcze chwilę poczekać. Ogień nie rozprzestrzenia się aż tak szybko. Nie przy takiej wilgotności — powiedział, porozumiewawczo potrząsając kanistrem. Był już w połowie pusty, a musiał jeszcze trochę zachować na miazmat. – Kanister sam w siebie musiał się zostawić. Aha.
Zerknął na Adama, jednak ten dalej przypominał katatonika. Chwycił go pod ramię, rzucił Sylvie znaczące spojrzenie. – To Koen chwycił Adama, a nie odwrotnie.
I, umówmy się, nie wskazuję błędów z podmiotami wszystkich, bo czekałbyś na ocenę dużo dłużej. A ocena to nie do końca to samo, co beta.
W tej scenie mam też inny problem. Koen podpalił wyspę, szedł z Sylvie i Adamem pod drzewo, ogień przemieszczał się za nimi. Cały czas czytałam o tym, że duszno, gorąco, że czas leci, ale wciąż mam też wrażenie, że, no cholera, brakuje jednak napięcia. Nie czuję, że bohaterowie się spieszą. Na dodatek raz na jakiś czas opisy uzupełniasz wstawkami… no cóż, dość kreatywnymi, które bardzo by mi się podobały, gdyby nie to, że mam wrażenie, że był na nie czas dawno temu, a teraz, gdy powinnam mieć duszę na ramieniu i serce w przełyku, to czytam o… mokrych snach:
Mimo że starał się rozprzestrzeniać płomienie w sposób kontrolowany — przy pniach i niskich drzewach — nie mógł poradzić nic na to, że las iglasty był mokrym snem każdego podpalacza. – No dobra, może to po prostu POV Koena, może on tak potrafi – bawić ironią do samego końca, licząc się ze śmiercią – ale nie potrafię tak ja. To kompletnie odrywa mnie od poczucia, że ta scena jest ważna, zaraz coś się stanie, coś najważniejszego, najmocniejszego, co sprawi, że poczuję ciary. Nie czuję. Dalej wprawdzie na polanie pojawił się opis miazmatu, z którego dusze aż się wylewały i to wydawało się przerażające i poważne, a jednocześnie nie potrafię wczuć się w ten fragment, choćbym bardzo chciała. Może dlatego, że eksponujesz, jak to bohaterom jest ciężko, ale nie widzę tego w tekście.
Np. wspominasz, że: Rozalia wyrywała się z jego duszy. Chęć mordu zakołysała duszą jak łódką na niespokojnym jeziorze. – Wiem, że Koen jest połączony z Rozalią, poniekąd nosi ją w sobie. Dziwne, że przy tym zachowuje się normalnie, racjonalnie, podpala, idzie dalej, robi swoje, realizuje plan i tak dalej. Gdzie to poczucie wyrywania? Co to oznacza, jak wpływa na bohatera? Co się z nim dzieje? Chęć mordu zakołysała nią, a więc i może nim, ale gdy potem przychodzi co do czego i trzeba zabić Adama, to Koen się wycofuje… Rozalia nie pozostawia w nim swoich śladów, nie jest żadnym brzemieniem, właściwie… zapomniałam o niej. Przypomniałam sobie dopiero po cytacie, który tu wkleiłam; wcześniej strasznie brakuje jej uczestnictwa. Sądziłam, że to ważna postać, a jej reakcje, jej ból, żądza mordu i tak dalej będą wpływać na Koena. A odnoszę wrażenie, że jak na razie to ona sobie tylko… jest. Tak po prostu. Jest i czasem się wymądrza współczesnym językiem, ale właściwie nic więcej.
Podobną uwagę mam w przypadku Sylvie. Piszesz, że:
Jej egzorcystyczny zmysł zwariował, wyczuwając obecność zbyt wielu dusz jednocześnie. – I... co z tego? Jaki to ma wpływ na bohaterkę? Ten fakt niczego nie zmienia, Sylvie stoi jak stała.

W ogóle spójrz na całą scenę, nieco powycinaną:
(…) poplątana, bezszwowa masa pełzała powoli w ich kierunku, wyciągając coś, co z grubsza przypominało macki rozwiewane na wietrze. Najgorsze było to, że [Sylvie] nie wiedziała, gdzie może uciec — ogień zaprowadził ich w tym kierunku i otaczał z każdej strony. (…)
— Celestia jest ścieżką Adam jest kluczem Rozalia jest furtką — powtórzyła sobie na jednym wydechu.
— Najpierw Celestia — przyznał Koen. — Tylko nigdzie jej, kurwa, nie widzę. Kutas trzyma ją wewnątrz. (…) Gabriel! — wydarł się egzorcysta. — Puśćcie Celestię...
Miazmat rozstąpił się niczym żywa tkanka i ich oczom ukazała się zjawa. W towarzystwie setki kukułek. Zatrzymali się w miejscu, gdzie trawa stykała się z iglastą ściółką. (…)
— Jak ją wywabiamy? — zapytał Strass, wyraźnie bez pomysłów.
Diczko przeanalizowała sytuację. [tutaj jest dość długa analiza] Egzorcysta podniosła pierwszą lepszą płonącą gałąź i spróbowała wrzucić ją na polanę. Spodziewała się pola siłowego albo jakiejś czarnej magii, ale gałąź po prostu upadła na trawę i zgasła momentalnie, zaatakowana przez kukułki.
— Aha — Koen uśmiechnął się paskudnie — to nieco ułatwia sprawę. W końcu jakieś uproszczenie. (...)
Zerknął na Adama, jednak ten dalej przypominał katatonika. Chwycił go pod ramię, rzucił Sylvie znaczące spojrzenie.
— Coś mi tutaj nie gra — syknęła — czemu nie atakuje? (...) Przypomniała sobie, co Koen przekazał jej w hotelu. [tutaj jest kilkulinijkowe wspomnienie] — Kukułki są miazmatu — wykonkludowała szybko — są miazmatu nie Celestii kiedy zaatakowały nas na plaży rzuciły się na ciebie nie na mnie co zrobiłeś za pierwszym razem, kiedy...?

Mamy miazmat, pożar, zjawę oraz kukułki, a bohaterowie stoją sobie w środku tego wszystkiego i zawieszają się w czasie i przestrzeni, by Sylvie mogła wydedukować, podnieść kijek, rzucić nim, dojść do jakiegoś wniosku, powspominać, pogadać z Koenem. Dopiero wtedy coś się znów zaczęło dziać, czas ruszył. To nie powinno tak wyglądać; powinno dziać się naraz, a nie sprawiać wrażenie, że przerywamy akcję na rzecz czegoś innego. Przecież ani ogień, ani miazmat się nie zatrzymają.

To, co odrywa mnie od czytania w tej ważnej scenie, to również używanie… trudnych lub długich (lub nawet trudnych i długich jednocześnie) słów. Np.: Tylko podejrzanie arsonistyczne doświadczenie Koena sprawiło, że jeszcze nie spłonęli w pożarze. – Szczerze? Musiałam otworzyć Google, żeby dowiedzieć się, że to z angielskiego arsonist, czyli podpalacz. Czy nie mogłeś użyć polskiego słowa lub spróbować, mniej kombinując; coś w stylu: Tylko podejrzane doświadczenie Koena w kwestii podpalania sprawiło, że jeszcze nie spłonęli w pożarze. A, według mnie, co jest dość subiektywną opinią, najlepiej byłoby napisać, że tylko to, że Koen znał się podejrzanie dobrze na podpalaniu trzymało ich jeszcze przy życiu. Same krótkie słowa, przez które leci się na łeb na szyję, bo właśnie WSZYSTKO DOOKOŁA SIĘ JARA I WYPADAŁOBY COŚ Z TYM ZROBIĆ.


Albo inny przykład:
— Kukułki są miazmatu — wykonkludowała [skonkludowała] szybko (…). – Okej, tu łatwiej o zrozumienie, bo wiadomo, że chodzi o dojście do konkluzji, ale to słowo z przedrostkiem wy nie jest poprawne. Na dodatek ten strasznie długi wyraz pojawia się w trakcie trwania akcji. Nie ma czasu na czytanie po literce trudnych wyrazów, gdzie trzeba przeżywać mrożącą krew w żyłach scenę!
Zasada jest prosta. Tam, gdzie możesz, w przypadku scen dynamicznych, użyj krótszego synonimu.
— Kukułki są miazmatu — rozpatrzyła szybko (…).

Jednocześnie wiedziała, że [,] by zobaczyć je wszystkie [,] musi patrzeć tylko w jednym kierunku — przed siebie.

— Pewnie tak. Wóz albo przewóz. Miałam w ciebie wiarę.
— Wielkie, kurwa, dzięki, mamo — prychnął. — Dostanę cukierka czy, nie wiem, rewolwer, by sobie strzelić w łeb z radości? – Serio, nie ogarniam tego sarkazmu. Aż się wylewa, na dodatek ta rozmowa jest taka ni w pięć, ni w dziewięć w chwili, kiedy towarzyszymy bohaterowi w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, a dusza stoi wprost naprzeciwko niego. Może i on się nie boi, ale powinnam bać się ja, cokolwiek może stać się niebezpiecznego, przecież Rozalia jest nieprzewidywalna. A tutaj takie śmieszki.

— Tak — przyznała druga siostra syjamska, Celestia. — Technicznie rzecz biorąc, jesteście teraz w głowie miazmatu. – Dusza używa frazy technicznie rzecz biorąc? Nie przekonuje mnie to, ale to już wiesz. Stylizacje językowe twoich dusz są strasznie współczesne, a charaktery obu sióstr zlewają się w jeden. Mogłyby być siostrami bliźniaczkami Koena, wtedy nie dziwiłoby mnie to aż tak.

Pierwszy wzór rozbłysł [rozbłysnął] w głowie w momencie, kiedy zabili Adama. Palce złożyły się niemal automatycznie, odzwierciedlając rzemykami skomplikowane poplątania duszy chłopca. Opętała go, palce tańczyły pomiędzy paseczkami, tak, jakby wiązała duszę. – Dusza więziła duszę? Nie, wiem, że Sylvie. Ale kontekst nie może być sobie gdzieś obok poprawności. + Albo:
Opętała go, palce tańczyły pomiędzy paseczkami tak, jakby wiązała duszę.
Albo:
Opętała go, palce tańczyły pomiędzy paseczkami, tak jakby wiązała duszę. – Jednak sugeruję pierwszą wersję, bo z drugiej wynika, że dusza była wiązana tylko przypuszczalnie, natomiast tobie raczej chodziło o to, że Sylvie splatała rzemyki w taki sposób, jakby splatała duszę. W takich przypadkach interpunkcja wyznacza kontekst; opuszczone, samotne tak wrzucone jako wtrącenie między dwie części zdania nic nie daje, nie przybliża żadnej z wersji, jest niepoprawne.
To, co wyjątkowo ujmuje mnie w tej scenie, to opis działania Sylvie. Lubię, gdy piszesz o tych rzemykach, przybliżasz pracę charyzmatyka, który przeprowadza egzorcyzm. W przypadku Koena nie jest to dla mnie takie obrazowe – w prawdzie Strass odpala zapałki, ale nie robi to na mnie takiego wrażenia. Odpala zapałki i co się dalej dzieje? Te dusze boją się płomieni? No dobra, ale tu dookoła mamy cały pożar na miazmat, więc co dają te malutkie zapałeczki same w sobie i dlaczego jest ich siedem, jedna po drugiej? Nie potrafię tego zrozumieć. Tekst nie daje mi jasnych odpowiedzi. Wyobrażam sobie, jak Koen rozpala te zapałki, jak bucha mały płomyk, a dusze wiją się w boleściach (dusze uderzyły w siebie, rozpryskując się we wszystkie strony. Jeśli Wielki Wybuch miał jakoś wyglądać, to właśnie tak — eksplozja wszystkiego w każdym kierunku), ale… w głowie bohatera, nie na polanie. Napisałeś:
Płomień ich dusz prawie eksplodował w jego głowie — jedna znajoma i rozwarstwiona, piętrząca się w kaskady iskier, nosząca pozostałości ich walki w Dębowie. – Więc to się dzieje na jawie, w realu, przed nim czy gdzieś w środku? To widać czy nie?

Wszystko splątało się, przemieliło, tańczyło dookoła siebie [,] próbując znaleźć optymalną pozycję, by zastygnąć. – I znów słownictwo fachowe. Kompletnie mi tu nie pasuje. Nie w kontekście duchowym, abstrakcyjnym. To się gryzie. Dalej:
Kauteryzacja dusz zespoliła je, zastygły niczym wysuszona magma. – Znów zmuszasz mnie, bym zajrzała do słownika (i to, jak się okazuje, medycznego!). Dobrze, że mam go pod ręką, na Google jest blisko, ale nie wiem, czy chciałoby mi się sprawdzać słowo, gdybym leżała z twoją książką w ciepłym wyrku.

Grzmot przeszył powietrze, choć nie dostrzegł błyskawicy. – Widzący błyskawicę grzmot? Aż mi się przypomina opis dwóch stawów w Panu Tadeuszu: Dwa stawy pochyliły ku sobie oblicza jako para kochanków…

Wypchnął ich z powrotem do piekła. – Wypchnąć można skądś. On ich wepchnął – dokądś.

Wyciągnął jedną dłoń, bardziej w geście niż na potrzeby egzorcyzmu, w stronę drzewa i postąpił krok. – Sugestia: bardziej w geście niż przez egzorcyzm wyciągnął dłoń w stronę drzewa i zrobił krok.

Zdziwiło mnie, że piszesz o setkach dusz, które miazmat trawił w sobie, a jednocześnie gdy trzeba wyciągnąć dusze Adama i Gabriela, to ich twarze bez problemu wybiły na powierzchnię eteru. Brzmi, jakby to było proste i oczywiste, że ot tak, same z siebie się ukażą, nie trzeba ich było szukać, dostrzegać – żadne wyzwanie.

Egzorcysta otworzył oczy. Miazmat był tuż przed nim, praktycznie dotykał jego twarzy. Otchłań zaglądała mu do duszy [Koenowi czy miazmatowi?]. I była przerażona. – Ta dusza czy otchłań? I jeżeli otchłań, to jak? To miejsce głębokie, wręcz bezkresne… Jak może ukazywać emocje?

Wyspa Kukułek zamieniała się w popiół i dym. A oni wraz z nią.
Wstała, czując jak siły powoli opuszczają jej ciało. – Wyspa wstała i może jeszcze wyszła. Tak. Na pewno.

Czerń pierzchnęła [pierzchła/spierzchła], wystrzeliła w niebo w snopie płomieni i rozerwała świadomość egzorcysty na całe galaktyki myśli i osobnych dusz. – Po tym zdaniu miałam odczucie, że Koen od teraz będzie albo zmieniony w roślinę, której Sylvie będzie wycierać ślinę (nie czuję, gdy rymuję!), albo w ogóle tego nie przeżyje i posypie się kawa. Użyłeś naprawdę mocnych słów, na których konsekwencję nawet trochę liczyłam. Natomiast w ostatnich scenach okazuje się, że Koen budzi się w celi cały i zdrowy, a potem idzie na nie-randkę. Wspomina tylko, że ma jakieś koszmary, ale generalnie wszystko jest z nim okej. Trochę mnie to rozczarowało.
Nie zrozum mnie źle, polubiłam go i cieszę się, że nic mu nie jest, ale jednocześnie żałuję, że nie przybliżyłeś mi, jak wylizał się z rozerwanej świadomości. To była trudna sprawa, a tak naprawdę mam wrażenie, że niczego nie zmieniła (poza tym, że Sylvie i Koen przypadli sobie do gustu). Mam wrażenie, że zapomnę o niej szybciej niż bohaterowie (przez te ich koszmary) i zdecydowanie szybciej, niż bym chciała.

— Panie Strass — przywitał się pudel w najbardziej pogardliwy sposób[, w] jaki potrafił.

— Policja ma mnie za durnia, kiedy tłumaczę [,] jakim cudem wysłałem kogoś na nasz budżet w środek niczego.

— A co z policjantami, którzy popełnili samobójstwo? Ich zeznaniami?
— Część z nich trafiła do psychiatryka. – W sensie martwi trafili do szpitala psychiatrycznego, i jeszcze złożyli zeznania? Czy ożyli i dopiero trafili, czy raczej trafili tam zaraz przed udanymi próbami samobójczymi?


Koen uśmiechnął się złośliwie i zniknął w aucie. Detektyw rozpoznał kanciastego Mercedesa Diczko. – Ta wielka litera w nazwie samochodu wygląda, jakbyś przytaczał imię. Mercedes Diczko, brat Sylvie? Ojciec? Dziadek? Syn z pierwszego małżeństwa?

I tym żartobliwym akcentem przejdźmy do PODSUMOWANIA.

Naprawdę dobrze spędziłam czas z twoim tekstem. Nie żałuję tych kilku godzin i byłam pewna oceny bardzo dobrej aż do ostatniego rozdziału. Po nim zaczęłam się zastanawiać, czy nie zmarnowałeś trochę tej historii – punkt kulminacyjny nie rozczłonkował mnie, chociaż bardzo tego chciałam. Bohaterowie byli charakterystyczni, ale mieli też nieco cech wspólnych (np. stylizację językową, być może wyrobioną przez twarde środowisko, jednak ta należąca do chociażby Rozalii mogłaby się trochę różnić). Brawo za lekkość narracyjną, przyjemne POV’y, ale tam, gdzie wyszczególniłam ci head-hopping, fragmenty powinny zostać przeredagowane. Niewiele tego było, ale jednak. Myślę, że jeżeli po ocenie jeszcze to pojęcie nie jest dla ciebie do końca jasne, [TUTAJ] znajdziesz więcej informacji o tym, dlaczego powinno unikać się mieszania perspektyw w obrębie sceny.
Okej, skoro stylizację i narrację mamy za sobą, przejdźmy teraz do fabuły.
Przede wszystkim fenomenalna jest twoja pomysłowość, dzięki której zbudowałeś podwaliny do twojego świata, stworzyłeś prawa nim rządzące, ale i nie oddaliłeś go zbytnio od naszego, znanego zza okna, gdzie ogląda się Netflixa czy wrzuca fotki na Insta. Podobają mi się te wszystkie genialne wstawki, które obrazują tę twoją pomysłowość:
Sylvie zerknęła na telefon niepewnie, zastanawiając się, czy to sprzęt jej się pieprzy, czy też coś wisi w powietrzu i próbuje się komunikować. Po nieumarłych można spodziewać się wszystkiego, nawet tego, że wyjdą z ekranu smartfona. Do tej pory zdarzyło się tylko raz, ale nigdy nie można być zbyt pewnym.
Mamy więc charyzmatyków, czyli egzorcystów, czyli duchołapów (tak? dobrze myślę, że to synonimy?), mamy dusze i zjawy (tego też chyba używałeś zamiennie?), miazmaty i demony (tego również) – niby wszystko dobrze znane, ale i tak można się nieco pogubić. Tym bardziej że trochę namieszałeś fabularnie, co chwilę zaskakiwałeś nowym obrotem akcji. Raz to dusze były złe i mściwe, raz były ofiarami miazmatu. Raz Gabriel był antagonistą, a raz radził, co zrobić, by uratować… no może nie cały świat, pewnie nawet nie i samą wyspę, która spłonęła… no w każdym razie by pomóc. Raz czułam, że wiem wszystko i nadążam, a potem – fik – i przybijałam piątkę Stralczykowi. Mam wrażenie, że fabuła, którą wymyśliłeś, potrzebowałaby jeszcze kilku scen, może nawet i kilku skrzętnie wplecionych w tekst niewinnych ekspozycji, aby trochę czytelnikowi pomóc.
Gdzieś tak do dziesiątego rozdziału sądziłam, że napiszę ci w podsumowaniu, że brakuje mi jakiegoś drugiego planu. Że opowiadanie jest jednoliniowe, brak mu jakiegoś innego wątku. Teraz doszłam do wniosku, że wcale nie, ale nie zrezygnowałabym całkowicie z dodania budulca. Nie dodawałabym jednak pobocznych tematów, a rozwinęła nieco bardziej pierwszy plan. Może pokazałabym więcej scen, w których udziału nie bierze Koen? Może pokazałabym takie przerywniki, kiedy Sylvie siedzi w domu i czyta podręcznik, i wżera ulubione praliny, i dopiero dostaje telefon? Może takie coś byłoby lepszym wprowadzeniem do tego, że jest ambitna, niż suche przytaczanie: Sylvie ma kompleks niższości, bo ojciec jej nie doceniał. Albo co robi Stralczyk w biurze w którymś z momentów, by udowodnić, że faktycznie krucho z kasą w jego biurokratycznym półświatku? Albo w ogóle zrobić coś hardcore’owego i pokazać scenę bez głównych bohaterów, za to przedstawiającą frywolne działania miazmatu? Tak po prostu? Wtedy może doceniłabym, jak wielkim jest zagrożeniem, bo aktualnie niby był, ale nie do końca. Na myśl przychodzi mi scena w sklepie, ale ona działa się w centrum akcji, brali w niej udział główni bohaterowie. Dlatego uważam, że historia jest zbyt jednoliniowa. To jest okej, kiedy rozmawiamy o opku w sieci, ale wydaje mi się, że gdybyś chciał je kiedyś gdzieś wydrukować w formie powieści, to materiał jest na nią za krótki i trochę płaski.
O ile wszystkie opisy masz plastyczne – szczególnie te podtrzymujące ci atmosferę (odpowiadające za pobudzanie zmysłów, np. podkreślanie, że pachniało jesienią, deszczem, mokrym drewnem czy nawet… śmiercią), również te dotyczące miejsc akcji – o tyle różnie bywało z opisami budującymi ci sceny dynamiczne. I znów napiszę, że do jedenastego rozdziału wszystko było cacy, ale w tej nieszczęsnej jedenastce coś się po prostu skiepściło. Nie miałeś problemu z napięciem w scenie pierwszej rozmowy Koena z Rozalią, fenomenalnie wyszła scena, kiedy Sylvie na własnej skórze mogła doświadczyć, czym grozi niewinna przeprawa na wyspę (zakończenie z kukułkami naprawdę mocne!), a scena w sklepie? Nie wiem, czy ktokolwiek lepiej by to ugrał.
Do tamtej pory jedynymi przeszkadzaczami, które zwracały moją uwagę, były określenia czasu: po chwili, w tym momencie, tymczasem itp. Gdyby je wyciąć, sens zdania nie zmieniłby się, bo czytelnik i tak zakłada, że zdania przekazują informacje o wydarzeniach, które dzieją się chronologicznie, w jakimś porządku. Trudno też ustalić, ile trwa chwila, więc takie uzupełniacze po prawdzie niczego czytelnikowi nie dają, wydłużają tylko zdania, które im krótsze, tym lepsze, bo tym szybciej trafiają, tym lepsze utrzymują tempo akcji, tym mocniej działają na czytelnika. Oczywiście bez przesady, ale mówimy teraz o scenach stricte dynamicznych. Te do rozdziału jedenastego były naprawdę mocne.
Ale w jedenastce nagle wszystko stało się przegadane, powolne, nieskupione na dynamice, wyprowadzające z klimatu. Te trudne i długie, specjalistyczne słowa, może za dużo dialogów, a za mało działań, za mało bólu, cierpienia i trudu, które zostały bardziej opisane niż pokazane – nie potrafiłam się wczuć. Czytałam, rozumiałam, ale nie działało na mnie. Jakbyś przekombinował.
W ostatecznej walce o przeżycie nie czułam już tej walki w walce, pojawiło się trochę ekspozycji, trochę psującego klimat sarkazmu, raz nawet porządnie zatrzymał się czas – akurat wtedy, kiedy spodziewałam się wybuchu na miarę supernowej. Wprawdzie ostatni trzymający w napięciu moment w opisie sam sprowadziłeś do Wielkiego Wybuchu, ale… no właśnie, w opisie. Technicznie wisi to faktycznie na wirtualnym papierze, a w praktyce prawie że mnie nie ruszyło. Koena raczej też nie, bo po tych wszystkich okropnościach, które mu się przydarzyły, wyszedł z paki i poszedł do kina.
To, co w jakiś sposób wyjątkowo mnie ujęło w zakończeniu, to fakt, że wyspa spłonęła, mimo że Stralczykowi w pierwszym rozdziale tak bardzo zależało na tym, by nie puścić jej z dymem i tylko dlatego najpierw uderzył z robotą do Oxleya. Cóż. Muszę docenić wszystkie hinty i wskazówki, które rozsiałeś po tekście, aby zaprowadzić mnie do właśnie takiego, a nie innego zakończenia. Docenia się je dopiero po przeczytaniu całości, bo dopiero wtedy są w ogóle widoczne i to jest bardzo, bardzo fajne.
Uważam też, że o ile bez problemu mogłam się wczuć w Sylvie i zrozumieć, po co przeplata rzemyki i jak pracuje jako charyzmatyczka, o tyle z Koenem miałam więcej trudności. No bo używa ognia, ma zapalniczkę i zapałki, ale nie do końca wiem, jak to u niego działa – odpala i… co? Co mam sobie wyobrazić? Koen był w tych egzorcyzmach dla mnie strasznie obcy, daleki.
Tutaj wspomnę też krótko o plusie za nieuwydatniony romans, który trudno podejrzewać, a jednak przyjemnie wisi w powietrzu, odkąd tylko Sylvie pojawia się w Sosnowzgórzu. Świetnie, że ograniczyłeś nieco dialogowe bucerstwo – mimo że w dialogach sarkazm ścieli się gęsto, a postaci sobie dogryzają, to jest to fajne jak u Cobena, a nie przerysowane ku uciesze gimbazy. Tekst w ogóle wygląda jak przygotowany z myślą o starszych czytelnikach, widać, że miałeś na niego plan, który udało ci się zrealizować, poświęciłeś mu dużo czasu i energii. Czy było warto? Niezaprzeczalnie, tak, pewnie. Świetnie się ciebie czyta, co do tego nie ma wątpliwości. Nieco mniej podobają mi się dwie kwestie. Raz – chociaż na początku historii czytałam, że Koen miętoli w kieszeni zapalniczkę i działa to na niego jak piłeczka antystresowa, to w dalszej części tekstu robi to coraz rzadziej lub po prostu nie rzuca mi się to w oczy. Dwa – tak samo im dalej ciągnąłeś tekst, tym mniej wstawek pojawiało się na temat kosmosu, fantastyki naukowej (chociażby to cudowne nawiązanie do Jowisza). Brakowało mi tego w późniejszych fazach tekstu, mam wrażenie, że odejmowałeś tego drobnego elementu charakteru Koena, a szkoda. 
Efekt psują pomieszane podmioty. Ani trochę nie zwracasz uwagi na to, że kończąc czytać jedno zdanie, w kolejnym czytelnik będzie zakładał, że wykonawca czynności nie zmienił się, chyba że wskażesz tę zmianę. Jeżeli nie, dochodzimy do absurdalnych sytuacji, kiedy w trakcie czytania tekstu na głos nagle wychodzi na jaw, że za Sylvie nie drepcze wcale Koen, a pożar. I nawet ma to sens (bo przecież ogień jest za nią), dopóki w trzecim zdaniu nie przeczytam, że ten pożar wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Bez sensu, ale do czytelnika błąd dociera za późno, by wychwycić go wcześniej. Inna sprawa, że w wybranej przez ciebie tematyce istnieją paranormalne zdolności, pojawiają się duchy, dusze, demony, zjawy i tak dalej. I czytelnik nie wie, czy to, co napisałeś, uznać za błąd podmiotu, czy jednak autor się nie pomylił i naprawdę próbuje mi przekazać, że poczuł coś jakiś cień. Np.:
Cień cofnął się błyskawicznie w kąt pokoju. Bardziej poczuł, niż zobaczył (...). – Przez takie sytuacje tracisz na lekkości, wybijasz mnie z rytmu. Muszę zatrzymać się, spojrzeć raz jeszcze na poprzednie zdania, potem przeczytać kilka następnych, by uznać, że nie, to nie cień, a bohater, którego zgubiłeś gdzieś po drodze. Staraj się przekształcać tak zdania, by miały logiczny ciąg:
Strass przyjrzał się niewielkiej postaci leżącej w trawie między korzeniami. Przywodziły na myśl szpony wyrastające spod ziemi. Gotowe zamknąć się niczym kwiat rosiczki, gdy tylko ofiara da się zwabić.
Duchowy radar charyzmatyka zaczął szaleć. Mimo ciepłej aury [Koena] owinął go kokon chłodu, delikatny powiew zimna musnął czubki palców, nos, uszy. – To nie jest trudne ani nie grożą ci powtórzenia. Przecież sam zauważyłeś, że do wykorzystania masz w opór synonimów: charyzmatyk, duchołap, egzorcysta, Koen, Strass, a nawet mężczyzna. Tak, nawet mężczyzna będzie lepszy od błędnego podmiotu pozostawionego w domyśle.

Jeżeli chodzi o pozostałe aspekty poprawności czysto technicznej, to największym problemem jest interpunkcja. Wręcz nałogowo nie stawiasz przecinków przed jak w zdaniach złożonych (takich, które mają dwa czasowniki). Nie wiem, czym to jest spowodowane:
Charyzmatyk poczuł [,] jak lodowaty podmuch przenika przez kręgosłup (…).
(...) poczuł [,] jak ląduje w igliwiu.
Wyczuła [,] jak płomień Koena gaśnie gwałtownie.

Podobnie przed jakby:
Pokój wyglądał teraz [,] jakby stał za kiepskim, postarzającym filtrem na Instagram.
Wyglądał [,] jakby czekał na mnie.

Nie stawiasz przecinków przed niż, kiedy po nim występuje czasownik (a jest to reguła):
(…) wkurwiał ją bardziej [,] niż potrafiła to wyrazić słowami.
O, a tutaj mamy prawdziwą kumulację:
Bardziej poczuł [,] niż zobaczył [,] jak światło przebija się z trudem przez żaluzje.

Idźmy dalej. Nie stawiasz przecinków, które odpowiadają za wydzielanie wtrąceń.
Nawet nie zdawały sobie sprawy, że [,] chłonąc cząstki dusz obcych [,] zaczęły powoli opętywać same siebie (...).

Rzadko (mam wrażenie, że działasz pod tym względem intuicyjnie) zdarza się, że brakuje pierwszego przecinka, ale często brakuje drugiego, tego zamykającego wtrącenie:
Babcia, która stała po drugiej stronie [,] przywodziła na myśl azjatycką transformację po menopauzie (...).
Ilość ognia, która się wytworzy w trakcie [,] wystarczająco wzmocni umiejętności Koena (...).

Zapominasz o przecinkach przy imiesłowach współczesnych (tych zakończonych na -ąc):
Większość kobiet pewnie już dostałaby palpitacji serca [,] widząc walający się obok siedzenia kierowcy tygiel niezdrowego jedzenia.
Czasem pewnie rezygnujesz z nich przez głupi nałóg niestawiania ich przed jak, który notabene i tak jest błędem, a więc czasem brakuje ci przecinków z dwóch powodów naraz:
(…) dokończył sucho Koen, patrząc [,] jak mężczyzna podchodzi do sióstr.
(…) obserwując leniwie [,] jak egzorcysta obchodzi polanę po raz kolejny.

Zdarza się, że nie stawiasz przecinków przy powtórzonych spójnikach:
(…) ani Celestia [,] ani Rozalia nie objawiły się, zupełnie jakby czekały na ich ruch.
I kiedy spojrzał na telefon [,] i ujrzał wariujący sygnał (...).

Mylisz który z jaki:
Ilość stresu [,] jaka [którą] przynosi praca egzorcysty (...). – To nie zawsze będą synonimy, chociaż zdarzają się sytuacje, gdy można je stosować zamiennie. Więcej informacji na ten temat: [KLIK]

Czasem nie sprawdzasz, jak odmienia się niektóre słowa – mylisz odmianę żeńską i męską. Automatycznie dobierasz też przedrostki [np. wykonkludować zamiast poprawnego: skonkludować] lub końcówki, jednak to nie jest kwestia, którą da się rozwiązać intuicyjnie:
Czerń pierzchnęła [pierzchła/spierzchła], wystrzeliła w niebo w snopie płomien. – Tutaj pierzchła, jeżeli chcesz, by czynność trwała (czasownik niedokonany) lub spierzchła, jeżeli czynność została zakończona (czasownik dokonany). Spójrz na odmianę tego słowa w słowniku [źrodło]:
pierzch•nąć -ch•nę, -ch•ną; -ch•nij•cie; -ch•nął a. -chł, -ch•ła, -ch•nęli a. -ch•li; -ch•nąwszy

Podobna kwestia:
Pierwszy wzór rozbłysł [rozbłysnął] w głowie w momencie (...) – [źrodło]:
Rozbłysnąć
liczba pojedyncza: ja rozbłysnąłem/rozbłysłam; ty rozbłysnąłeś/rozbłysłaś; on rozbłysnął; ona rozbłysła; ono rozbłysło;
liczba mnoga: my rozbłysnęliśmy; wy rozbłysnęliście; oni rozbłysnęli; one rozbłysnęły.
Zauważ, że odmiana ta przypomina kłopotliwe: poszedłem/poszłam.

Zdarzało się, że gubisz się we fleksji w zdaniach wielokrotnie złożonych:
Czasem po prostu siadali i płakali, a wtedy one przysiadały się i żywiły jego [ich] emocjami, wspomnieniami i przeżyciami, które [których] one same nigdy nie mogły zaznać.
Dodatkowo używasz niepoprawnych w polskiej prozie cudzysłowów i używasz myślników [—] tam, gdzie mają być dywizy [-], np. ku—ku. Masz też masę literówek i w tekście wiszą też powtórzenia, tych jednak nie jest za wiele i dość łatwo się ich pozbyć.  

I to by było na tyle. Ode mnie na dziś? Dobry (4) z wielgachnym plusiskiem. Wybacz, że musiałeś na tę ocenę chwilę poczekać, bo planowałam opublikować ją z końcem grudnia, ale na święta doszło mi kilka obowiązków. Jak zwykle zachęcam do dyskusji w komentarzu i życzę powodzenia w dalszym pisaniu. Nie ukrywam, że chciałabym kiedyś trafić na Wyspę Kukułek i raz jeszcze przeżyć tę historię, może mocniej podelektować się jedenastką.
Trzymam za ciebie kciuki, ŚlepcuZMetra.


A za betę dziękuję Ayame. :)



https://goo.gl/forms/uhZHWZMc1UfI0aXk2

4 komentarze:

  1. 1/4

    Istnieją w moim życiu rzeczy, które mnie demotywują: stan rynku wydawniczego, stan czytelnictwa w Polsce, polityka, ogólny nihilizm naszego wszechświata... i pojawia się od czasu do czasu taka supernova motywacji i kopa do działania - i zaskakująco często bywa nią u mnie Skoiastel :) W połączeniu z moim uporem literackiego osła, który tupta sobie w kierunku zorganizowania rewolucji literackiej na miarę Korga dało to połączenie, które być może w końcu pozwoli mi zaistnieć... gdziekolwiek :D

    A na dodatek nie tylko ja skorzystałem z porad udzielonych mi w powyższym tekście, ale również moja narzeczona, która betuje moje teksty i interesuje się edycją tekstu - tedy chętnie tajniki niektórych gaf poznała i mnie teraz sama w nich też poprawia.

    Ale dobra, już bez jaj. Ocena jest świetna, ale niczego innego nie spodziewałem się po Skoi, która przyzwyczaiła mnie do wysokiego poziomu formułowania opinii i podrzucania fajnych pomysłów na rozwinięcia mniejszych i większych wątków w opowiadaniach.





    OdpowiedzUsuń
  2. 2/4

    Oprócz wszystkich gaf gramatyczno-interpunkcyjno-fleksyjnych, do których przyznaję się bez bicia (tak, miewam z tym problem i tak, pracuję nad tym, a także przyznaję się do momentowych niechlujstw wynikających z lenistwa i pośpiechu - nad czym również pracuję) i z którymi nie mam zamiaru dyskutować... poza jednym wyjątkiem:

    Sylvie Diczko i jej szybkie mówienie. Tutaj dalej optuję bardziej za tekstem bez żadnych przecinków, pauz i form interpunkcyjnych, by przekazać ten charakterystyczny zalew słów. Nie mówię, że w Wyspie wyszło to dobrze; jest to coś wartego dopracowania i z pewnością będę się raczej upierał, by kreatywniej podchodzić do kwestii mówionych. Zobaczymy dokąd mnie ten quirk (podebrany od Petera Wattsa) zabierze.

    W drugą stronę: zdecydowanie bardziej przykładam się do podmiotów od czasów tej oceny. Dalej pozwalam sobie na opuszczanie ich w określonych momentach (np. kiedy nie chcę, by wiadomo było, kim w ogóle jest bohater na początku, albo celowo chcę skupić czytelnika na czymś innym niż kto, co albo kogo), ale zdecydowanie przykładam się do tego, by był to celowy zabieg, a nie jakaś wypadkowa niechlujstwa, błędów w edytowaniu i klasycznego założenia "no przecież czytelnik się domyśli!". Także tutaj rozpocząłem grę w Sapera, a przyznaję, że w Sapera byłem mocno wujowy :D



    OdpowiedzUsuń
  3. 3/4

    Co jednak najbardziej doceniłem w powyższej ocenie to nawiązania do popkultury i humor. Zaczynając, po mojemu, od dupy strony:

    1) Cenię humor w analizach. Mam wtedy wrażenie, że jestem traktowany nie tyle po kumplowemu, co jak swojak. Na równi. I jest to fajny humor, taki, że śmiechłem kilka razy z własnych gaf i błędów (które momentami były po prostu irracjonalnie głupie :D), są to uszczypliwości, które sprawiają, że, paradoksalnie, czuję się bardziej doceniony - bo jeśli oceniający wybiera jakieś smaczki, kwiatki i głupotki do wyśmiania, to znaczy, że tekst przeczytał z uwagą i skupieniem progamera, ale jednocześnie przeżywał go emocjonalnie. Mówi mi to, że prezentuję sobą już jakąś jakość, nie ma taryfy ulgowej, a właśnie z tych małych, głupich, niepasujących do mojego poziomu rzeczy zrobimy sobie bekę... bo z tego właśnie trzeba zrobić bekę, by autor zapamiętał ;)

    2) Nawiązania do popkultury i odniesienia - jak. ja. to. sobie. cenię. Odpowiednie gify, porównanie postaci do innych postaci z serialu, do jakiejś konkretnej estetyki, wrażenia, przyrównania do innego dzieła literackiego, intertekstualności i intermedialności, zdjęcia, filmiki, klipy - ja to wszystko chcę, bo wtedy wiem, jak ktoś sobie wyobraża postaci i świat. Mogę poczuć interpretację i ją zrozumieć lepiej, zobaczyć, czy wykreowałem postać właściwie, czy świat rysuje odpowiednie obrazy w głowie czytającego. Dzięki temu wiem, że albo jestem we właściwym miejscu, albo też do niego zmierzam... albo też cały fragment o kant dupy potłuc, trza pisać od nowa.

    OdpowiedzUsuń
  4. 4/4

    Dziękuję także za pokazanie mi błędów head-hoppingu i uświadomienie, o co konkretnie w nim chodzi. To mi b. pomogło spojrzeć kompletnie inaczej na moje teksty i wydumać, gdzie źle leży cały ten narracyjny chaos. Widzę poprawkę już w moich tekstach po ocenie, więc kłaniam się.

    I ostatecznie: to, na czym najbardziej mi zależało: bohaterowie, oryginalność, fabuła - cieszę się, że się spodobało, bo na to zawsze kładę największy nacisk. Nie oznacza to jednak, że daję sobie fory w innych kwestiach: narracja musi się poprawić, styl musi się poprawić, estetyka tekstu, gramatyka, interpunkcja i wyczucie nacisku zdań też musi się poprawić. Znasz mnie: lubię, jak u mnie jest on point i będę dążył, by jak najwięcej tego on point było.

    Największy zawód? To, że nie oddałem Koenowi, Sylvie i Stralczykowi sprawiedliwości i historia mogła być jeszcze lepsza. Tutaj definitywnie przebuduję Wyspę, bo cała trójka na to zasługuje. I miazmaty. I Nikolai.

    Największa pociecha? To, że pokochałaś Koena, polubiłaś Sylvie, przybiłaś piątkę Stralczykowi i żałowałaś Nikolaia - to, że stali się dla Ciebie żywi. Bo oni wrócą. No, z wyjątkiem Nikolaia. Chociaż to egzorcyści, wszystko możliwe! :D

    Dzięki Skoia - za motywację i za pokazanie mi, że przede mną jeszcze długa droga. Człowiek czasem zapomina o tym, kiedy ma za sobą ponad dekadę amatorskiego skrobania. A tak fajnie wiedzieć, że jeszcze są szlaki, którymi się nie podążyło i miejsca, których się nie zwiedziło. Nie wszystek wiem!

    Miłego, zróbmy sobie dzień dobry :D


    OdpowiedzUsuń