[136] ocena bloga: griffinowy-projekt.blogspot.co.uk

Autorka: Griffin
Tematyka: high fantasy
Ocenia: Skoiastel

Wstęp będzie krótki.
Szata graficzna jest świetna – estetyczna i przyjazna oku. Prosiłaś o ocenę opowiadania Dragon Fire (tytuł roboczy). No to bardzo proszę, zabieram się za robotę! Dodam tylko, że drugie człony tytułów literackich zapisuje się raczej małą literą.


PROLOG
Prowadziły cię przecież po dawno nie naruszanym szlaku wśród pasma Gór Zapomnianych. – Nienaruszonym.

Mam mieszane uczucia odnośnie samego początku. Jest plastyczny – jak na narrację drugoosobową bardzo wciągający, widać, że za wszelką cenę chcesz mnie porwać w swój świat. I wychodzi ci to nieźle, ale… No właśnie. Na twoją niekorzyść działają zdania-kolosy. Taki oto przykład:

Lecz w końcu, ukryte wśród skał i grot wieńczących podnóże najwyższej góry - Smoczego Gniazda - odnalazłeś drzwi. Pozwalasz sobie na jeden, jedyny oddech ulgi, po czym ze stanowczością, w której istnienie do tej pory wątpiłeś, podchodzisz bliżej. Przyglądasz się drobnym, a zarazem bardzo szczegółowym żłobieniom zdobiącym ciemne drewno drzwi, a po chwili wahania opuszkami palców dotykasz ich powierzchni. Pod wpływem lekkiego pchnięcia, [przecinek zbędny] wrota odchylają się odrobinę, wydając z siebie przeszywający uszy, skrzypiący odgłos, ale jesteś zbyt podekscytowany, by się zdziwić, że są otwarte. – To tylko cztery zdania, a zobacz, jakie są długie. Na końcu piszesz o podekscytowaniu, ale nie czuję się w żaden sposób podekscytowana – właśnie przez nadmiar informacji podanych w nieco pompatyczny sposób. Przemieszaj te zdania z pociętymi, krótszymi, aby nie męczyć, bo kilka dłuższych zdań – jedno za drugim – działają czasem jak niezła tortura. Na dodatek w pierwszym ten udziwniony szyk też bardziej mnie niepokoi niż intryguje. Lecz w końcu odnalazłeś drzwi. Ukryte wśród skał i grot wieńczących podnóże najwyższej góry - Smoczego Gniazda. – Tak bym to widziała. Nie kombinuj przesadnie.
No i dywiz nie pełni roli myślnika. Ten drugi jest dłuższy [–]. Zaprzyjaźnij się z nim [źródło].

Nie musisz też przekonywać mnie na siłę, że jestem uczestnikiem tej przygody:
Ze środka w twoje nozdrza uderza smród stęchlizny, kurzu i starości, a także odór zgnilizny i... Tak, w końcu rozpoznajesz ten zapach, który przecież znasz aż za dobrze. To zapach śmierci – podpowiada ci podświadomość, ale ty starasz się ignorować jej chłodną logikę. – Spróbuj przeczytać to zdanie bez pogrubionych zaimków. Odmiana w drugiej osobie (np. rozpoznajesz/starasz się) same w sobie mówią o tym, że to drugoosobówka. Wiem już, to mi wystarczy.

Niegdyś zapewne dobrze naoliwione i imponujące swym rozmiarem oraz kunsztem, dziś zapomniane i zniszczone przez czas, drzwi spadają z osłabionych zawiasów do środka, robiąc sporo hałasu i wzniecając w powietrze tumany kurzu. – Kolejny kolos, trochę niefajnie ułożony. Podmiot, o który chodzi, czyli drzwi, jest za daleko od pierwszych wskazujących go cech. Spróbujmy to nieco uprościć:
Drzwi – niegdyś zapewne dobrze naoliwione i imponujące rozmiarem oraz kunsztem – dziś zapomniane i zniszczone przez czas spadają z osłabionych zawiasów do środka. Robią sporo hałasu i wzniecają w powietrze tumany kurzu. – Nie utrudniaj czytelnikom, nie pozwól im się rozleniwiać przesadnie albo nudzić, zmuszając do czytania zdania dwa razy, aby zapamiętać wszystkie informacje. Im mniej, tym lepiej. Nie znaczy to też, by pisać samymi prostymi zdaniami, ale znaj umiar.

Zasłaniasz twarz rękawem, wiedząc, że wirujące w powietrzu pyłki mogą ci skutecznie przypomnieć lata spędzone w starych bibliotekach zamkowych, gdy jedynym odgłosem ci towarzyszącym było własne kichanie. – Kolejny kolos, ale pominę to. W przypadku tego zdania mam inną uwagę. Skoro pojawia się informacja o tym, że wirujące pyłki mogą przypominać lata spędzone w bibliotekach, to… dlaczego nie napiszesz wprost, że właśnie to robią? Że przypominają? Tylko określasz to tak naokoło, jakby mogły, ale nie musiały przypomnieć. A skoro w ogóle wspominasz bibliotekę, to znaczy, że informacja już trafiła do głowy, już się przypomniała. Zasłaniasz twarz rękawem, a wirujące w powietrzu pyłki skutecznie przypominają lata spędzone w starych bibliotekach zamkowych (...) – coś w tym stylu.

Pył wolno osiada na posadzkę, a ty powstrzymujesz się [przecinek] by nie westchnąć ciężko, wciąż pamiętając o swojej astmie. A chciałbyś teraz westchnąć. – To… dlaczego po prostu nie westchnę?

Odpychasz od siebie te pobożne życzenia (...). – Tutaj brakło wcięcia akapitowego.

Ostatnie promienie słońca oświetlają ci drogę, którą wybierasz bez wahania - wąskie, kręcone schody ukryte w mroku lewego korytarza. – Skoro schody ukryte są w mroku, to jakim cudem je widzę? Rozumiem, że drogę oświetlają mi ostatnie promienie słońca, ale wybierając tę drogę, nie powinnam już wtedy widzieć niby ukrytych schodów. Coś tu się wyklucza.

– Dobry wieczór. – Od ścian podziemnej komnaty odbija się imponująco niski, choć również dość słaby głos. [akapit] Chcesz odpowiedzieć, ale nagły błysk światła niespodziewanie oślepia cię (...).

Mrużysz oczy, a gdy z powrotem je otwierasz [przecinek] widzisz, że na ścianach płoną setki pochodni (...).

Zamierasz, nie wiedząc [przecinek] jak się zachować (...).

Cytowane słowa przyjaciela powinny trafić do nowego akapitu.

Więc nie tracisz głowy ze ściskającego serce strachu, uspokajasz pędzące na zabój myśli i zmuszasz napięte mięśnie do rozluźnienia się. – Problem w tym, że to, co opisujesz, nie działa na mnie tak, jak mi wmawiasz. Nie czuję strachu, nie pędzą mi na zabój myśli, a mięśnie nie napinają się. Nie stworzyłaś atmosfery, która sprawiłaby, bym tak się czuła. Długie zdania zmuszają mnie do skupienia się na tekście, a nie płynięcia z nim. Opis pomieszczenia też niby jest, ale nie porusza mojej wyobraźni aż tak, nie sprawia, bym się wciągnęła. Czegoś mi tu zwyczajnie brakuje. Nie do końca wiem jednak, czego. Być może dlatego, że mój bohater nie drży, nie widać, by się bał, gdy schodził po schodach. Do tej pory sądziłam, że to ktoś podniecony zadaniem, kto chciałby się rozejrzeć, ale nie ma na to czasu. Nie wywnioskowałam, by było się czego bać i czym stresować, a teraz już na to za późno, by mnie do tego przekonywać. Emocje powinny dziać się wcześniej i rosnąć.

Opis jaszczura powinien znaleźć się w nowym akapicie, a nie tym, gdzie jaszczur się wypowiada.

Nie potrafisz dojrzeć sufitu, [przecinek zbędny] ani ściany po przeciwległej stronie pomieszczenia i to sprawia, że spokojnie leżący przed tobą smok robi jeszcze większe wrażenie.

Ogrom jego ciała porównywalny jest do wielkości samej komnaty i możesz jego sylwetkę objąć wzrokiem tylko dlatego, że leży skulony, z łbem wielkości małego zamku ułożonym na ziemi i długą szyją owiniętą wokół ciała. – Co to znaczy małego zamku? To znaczyłoby, że cała komnata liczy ileś hektarów? To powinno być coś, co opisałabyś wpierw, gdy tylko bohater wszedł do środka, i nie wystarczą do tego słowa, że pomieszczenie jest ogromne/wielkie, bo wyobraźnia i tak porzuca mi wtedy obraz tylko sporego pokoju. A to za mało.

Masz taką tendencję, by po wypowiedzi dialogowej nie umieszczać kolejnych informacji w nowych akapitach, tylko ciągniesz niemiłosiernie komentarz, nawet gdy temat nie dotyczy już wypowiedzianych słów. W takich momentach stosuj akapity. Komentarz narracyjny dialogowy może dotyczyć tylko wypowiedzi, a reszta to osobna część tekstu. Jeden z wielu przykładów:
– (...) Tej historii, która zmieniła Antizję na zawsze – dodajesz szybko, ledwo powstrzymując podekscytowanie. [akapit] Twoje oczy artysty przeskakują z jednego szczegółu otoczenia na następny, by w całości stworzyć i zapamiętać obraz smoka. Już w myślach planujesz, jak uwiecznić tę chwilę i po chwili zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy tego nie zrobisz.

Innych zastrzeżeń do notki nie mam. Ostatecznie wyszło smacznie, chociaż niektóre dłuższe zdania podzieliłabym na dwa-trzy i zdecydowanie wypadałoby popracować nad emocjami – głównie po to, by strach, o którym mowa, był wyczuwalny. Bo jak na razie więcej tu podniecenia niż jakiejkolwiek obawy, a przecież bohater ruszył na spotkanie ze smokiem.

1.1 Powrót bohatera, podobno
Kieł nie wyglądał korzystnie w ciepłych promieniach słońca. Dużo lepiej prezentował się oświetlany przez księżyce, gwiazdy lub wśród szalejącej burzy. Jeśli decydujemy się zbudować zamek na kawale skały okalanej przez wiecznie wzburzone morze, niekoniecznie liczymy na to, że odwiedzający będą doceniać piękno budowli. Bardziej przykładamy uwagę do tego, by fortecę doceniano za wzbudzają[cą] grozę potęgę, niedostępność, mury przesączone wrogością i tym przeświadczeniem, że przekraczając próg już nigdy jej nie opuścimy. – Pierwsze i drugie zdanie? Czas przeszły, narracja trzecioosobowa. Trzecie? Pierwsza osoby liczby mnogiej i czas teraźniejszy. Prolog też napisałaś w czasie teraźniejszym, ale w formie drugoosobówki. Co to za misz-masz? Nie popieram. O ile prolog i epilog w innej formie są ciekawym zabiegiem, o tyle ciągnięcie akapitu w liczbie mnogiej, który dałoby się dostosować do całości (np. Jeśli ktoś zdecydowałby się zbudować zamek na kawale skały/bardziej przyłożyłby uwagę do tego… itp.), jest dla mnie niezrozumiałym cudactwem. Poza tym co ty tu na końcu stworzyłaś za potworka? Przykładamy uwagę, by fortecę doceniano za mury przesączone tym przeświadczeniem? O co chodzi? Znów chyba za bardzo się wczułaś, popłynęłaś sobie za mocno.


Spróbuj to inaczej ubrać w słowa.

Dziś, zawieszony na licznych, grubych łańcuchach, most niezmiennie kołysał się na wietrze [przecinek] gdyż aktualny władca okupujący tron Kła wolał, przynajmniej dotychczasowo, dostosować się do nowoczesnego stanu [a nie stylu?] życia antizyjczyków i nie propagować wojen. – Kolejne pomieszane z poplątanym. Naprawdę nie da się łatwiej? Niby wszystko ładne, poprawne, ale ciężkostrawne na dłuższą metę. Nie chodzi przecież o to, by czytelnik mielił trzy razy jedno zdanie… Zabijasz tekst, zamiast nadać mu lekkości.

Zaczął się jego czas. Mógł w końcu pokazać światu [przecinek] ile potrafi. – Ten czas mógł pokazać?

Mimo powierzchownie pokojowej postawy Banotha i jego Twierdzy, za jej wysokimi murami, [przecinek zbędny] starannie ukryte zostały spichlerze na wypadek dłuższego oblężenia (...).

Natomiast rozległy obszar wysepki zamkowej, [przecinek zbędny] zamieszkiwany był nie tylko przez poddanych władcy, ale również przez imponujący oddział wyśmienicie wyszkolonych żołnierzy, którzy w całym królestwie uważani byli za okrutne, żądne krwi potwory bez krzty honoru. Znani byli jako Kompania Cienia i nosili charakterystyczne zbroje z ciemnego, niemal czarnego metalu oraz powiewające za nimi, [przecinek zbędny] jak cień, czarne płaszcze. – Od kiedy cienie powiewają? Szyk: (...) powiewające za nimi płaszcze, czarne jak cienie.
Poza tym fragment sugeruje, że żołnierze nie są poddani władcy. A są.

Po długich tygodniach nużącej, niewygodnej drogi w siodle, w końcu ponownie poczuł w nozdrzach ostry, słony zapach morza, a kropelki fal roztrzaskiwanych pod jego stopami, [przecinek zbędny] wiatr wzniósł ponad most i schłodził twarze zmęczonych wędrowców. Wziął głęboki wdech [kto? wiatr?], a uśmiech na jego ustach powiększył się nieznacznie, gdy brama ze zgrzytem zakończyła swoją wędrówkę w górę.

I tym sposobem posłannik zlany zimnym potem (bynajmniej nie spowodowanym pośpiechem, a raczej strachem), [przecinek zbędny] został wysłany na misję odnalezienia legendarnego wojownika, w Twierdzy bardziej znanego z faktu, iż posłanników przynoszących mu niepomyślne wieści lubił wrzucać do lochu lub zrzucać z murów Kła. – Już dawno nie czytałam tak kłopotliwego opowiadania, biorąc pod uwagę konstrukcję zdań wymuszającą na mnie przesadne skupienie. Jestem już zmęczona, a to dopiero początek. Aż się odechciewa czytać dalej, naprawdę. Zamiast wczuwać się w historię, muszę próbować rozumieć, o co ci chodzi. Co znaczy to podkreślone wtrącenie? Nie brakło ci tam czegoś przypadkiem? Czy raczej chodziło ci o wojownika znanego w Twierdzy z faktu, że zrzucał posłańców… O! To ma sens. Ale to potrzeba tu zdecydowanie innego szyku.
Poza tym dlaczego Twierdza zapisujesz wielką literą? Jej nazwa własna to Kieł. Twierdza sama w sobie to tylko nazwa rodzajowa budynku. Wcześniej już mnie to wprawiało w konsternację, np.: Kieł był najbardziej niedostępną Twierdzą warowną w Antizji.

– Panie, wybacz za to najście w nocy... – Nie dokończył, czując na swoim gardle silną, zimną dłoń. – Komentarz narracyjny rozpocznij małą literą.

Serio? Banoth wysłał posłańca po Nahla w środku nocy, a jak się spotkali, to władca stwierdził coś w stylu pogadamy rano? On nie ma co robić? Sen się go nie trzyma czy co? Sądziłam, że chodzi o coś naprawdę poważnego...

– Och, weź się już zamknij. Niech ci będzie. Wynoś się, porozmawiamy nad ranem. Tylko sobie nie myśl o opuszczaniu Twierdzy, wiesz, że twoja komnata nadal jest tam, gdzie stała? Chociaż się postaraj sprawiać pozory, zamiast nocami szlajać się po... – Ale Nahl już nie słuchał. Odwrócony na pięcie ruszył do drzwi i niedbałym machnięciem ręki oświadczył, jak bardzo bierze sobie do serca gburowatość swojego pana. – Wypowiedź należy do Banotha, a komentarz narracyjny do Nahla. Potrzebny akapit. Nie może być tak, że po wypowiedzi bohatera A komentarz dotyczy bohatera B. Zapamiętaj.

Podoba mi się zastosowanie słowa podobno w rozdziale. Łączy się to z tytułem, nie rzuca się w oczy, nie przeszkadza. Wybrałaś fajne momenty.

Lochy, [przecinek zbędny] jak lochy.

Jak z nadgarstków ściągnęli mu kajdany i wepchnęli go do środka [przecinek] nawet z żartem rzucił przez ramię (...).

Zakrwawione oczy Fenna zapiekły, gdy ich kolor z niebieskich raptownie przemienił się w czarne. – No to zakrwawione, czyli czerwone, niebieskie czy czarne? Rozumiem, że to tęczówki zmieniały kolor, a zakrwawione były oczy ogólnie, ale dziwnie wygląda to zdanie, przedstawiające trzy różne kolory.

Nawet w półmroku celi można było dostrzec tę nagłą zmianę, nic więc dziwnego, że więziennika przeszedł dreszcz. Zatrzasnął kratę, przekręcił w pośpiechu klucz [przecinek] po czym oddalił się, jak szybko tylko mógł, pod nosem mrucząc „przeklęty mutant”. – Wcześniej do myśli albo cytatów używałaś kursywy. Czemu nie tutaj? Poza tym z drugiego zdania wynika, że zatrzasnął kratę… dreszcz.

Kiedyś, gdy dorywczo odwiedzał sobie lochy Tisainn [przecinek] więziennik tak się nim przeraził, że zostawił drzwi celi niedomknięte. Od tamtego czasu Fenn zawsze sprawdzał, by się upewnić [przecinek] czy nie natrafił na kolejnego idiotę.

Chyba już wolałby w nieskończoność siedzieć w Odosobni, [przecinek zbędny] niż tuż pod nosem samego Banotha.

Czarne soczewki widziały wszystko. – W sensie soczewki dosłownie? W czasach smoków? Czy raczej chodziło ci o część oka… Tylko że soczewka w oku jest przezroczysta, by ogniskować promienie świetlne. Tobie pewnie chodziło o czarne tęczówki. Co i tak dalej nie zmienia faktu, że widzi oko; soczewka ogniskuje, tęczówka kontroluje dopływ światła do wnętrza oka, więc... nope. To jakby powiedzieć, że duży paluch tańczył macarenę.

Tak, lubił badać swoje otoczenie, uczyć się o nim poprzez wykrywanie zmian i nieprawidłowości. To jego wrodzona ciekawość światem [świata] i chęć poznawania przyczyn wszystkiego, co się wokół niego działo były powodami, dla których był najlepszym złodziejem w Antizji. – Zalatuje ekspozycją. To, że facet był złodziejem, mogłabym wywnioskować pewnie inaczej (w akcji) niż z suchej informacji. Tak samo to, że lubił badać swoje otoczenie – pokaż, jak bada je często, to wtedy zapamiętam i zrozumiem, że ten typ tak ma. Inaczej to puste słowa i zaraz zapomnę o ich przekazie.

Ale Nahl doprawdy nie potrafił zrozumieć [przecinek] dlaczego powinien brać udział w zebraniu dotyczącym spraw, o których nie miał bladego pojęcia.

Polityka go nie interesowała, ekonomia kraju była tematem równie nudnym, a fakt [przecinek] iż pomarszczeni, siwi i zgrzybiali doradcy Bana traktowali jego dowcipy z pogardą i zniesmaczeniem, jeszcze tylko potęgował jego frustrację.

A na sugestię, by obniżyć podatki dla rodzin dotkniętych przez wojnę [przecinek] stosowną reakcją powinno być ostentacyjne ziewnięcie oraz teatralne przewrócenie oczami, czyż nie?

Ban zwracał się do niego tylko i wyłącznie per najemniku, tak jak swoich ministrów rozróżniał nie imieniem, a funkcją [przecinek] jaką pełnili. Na jednego z nich wołał „finanse”, na innego „prawo”, a czasem mówił po prostu „ty, pognieciona koszula” albo „ej, piskliwy głos”. – Skoro na tamtych wołał w mianowniku, dlaczego do Nahla mówił najemniku, a nie najemnik? No i jeśli reszta jest w cudzysłowach, to najemnik też powinien.

To temat potencjalnej wojny go tak fascynował. Przecież spisał się wyśmienicie. – Temat się spisał. Tag.

Z jakiegoś względu, [przecinek zbędny] miał on niewyjaśnioną tendencję do znajdywania drogi ucieczki z każdej klatki, z każdego węzła na nadgarstku. Ale podołał. A teraz oczekiwał wynagrodzenia. – Z fragmentu wynika, że Fenn podołał i uciekł, i jeszcze czekał na jakieś pieniądze. Mylisz podmioty.

– Już dobrze! – powtórzył Banoth tym swoim donośnym, nie znoszącym [nieznoszącym] sprzeciwu głosem, gdy minister wydawał się być zdeterminowany kontynuować swój wywód na temat wznowionego niewolnictwa na południu kraju. – Okropne masz te zdania-kolosy. Już nawet większości nie wklejam. I nawet nie chodzi o to, by za każdym razem coś ciąć na pół. Czasem wystarczy po prostu nie podawać informacji niepotrzebnych czytelnikowi. Po co mi wiedzieć, że tematem wywodu było wznowienie niewolnictwa? Podejrzewam, że gdyby było ważne, może zapisałabyś to chociaż ćwiartką dialogu, którą Ban zdążyłby przerwać. To zawsze ciekawsze rozwiązanie, niż sadzenie długich, nudnych zawijasów. Widać, że wena twórcza się ciebie trzyma, aż sama nad nią nie panujesz.


Już miał coś skomentować, [przecinek zbędny] tylko po to, by wywołać na jej policzkach rumieniec, który zawsze się tam pojawiał, gdy zwracał się do niej ktoś poza Banothem, lecz kobieta podniosła się pośpiesznie, zwijając papiery w rulon i odgarniając za ucho kosmyk jasnych włosów, który wymsknął jej się z warkocza. – Tak samo tu, podkreślona część zbędna. Dla mnie ważne jest, że bohaterka zarumieniła się teraz, tu, w scenie, a nie kiedyśtam, gdzieśtam, whatever. Poza tym jak ona jednocześnie zwijała te rulony, wstawała i dawała włosy za ucho? Imiesłów współczesny (zakończony na -ąc) sugeruje, że to wszystko działo się w jednym czasie. Trochę powątpiewam.

Nahla zawsze bawiło [przecinek] z jakim szacunkiem i obawą poddani Banotha zwracali się do jego niepozornej księgowej, zwłaszcza w jego obecności.

– Ostatnim punktem dzisiejszego spotkania jest nasz nowy więzień, sprowadzony wprost z Odosobni. – Nahl zamarł, a jego wzrok napotkał oczy Banotha, który samym spojrzeniem zdawał się mówić „a może jednak zostaniesz?”. – Brak akapitu; wypowiedź nie należy do Nahla.

Mam problem z narracją. No bo niby decydujesz się na mowę pozornie zależną, masz więc narrację trzecioosobową personalną (np. w scenie w lochach narrator stoi za plecami Fenna, przyjmuje jego stylizację, tak samo w ostatniej scenie w przypadku Nahla), ale początek to zdecydowanie narrator wszystkowiedzący (opisujesz twierdzę z zewnątrz, jednocześnie odnosisz się do przemyśleń jej pana, który nie wiadomo co robi i gdzie jest, a potem na końcu narrator staje za plecami najemnika). W krótkim przerywniku o tym, jak Nahla szukał posłaniec, też w pierwszym akapicie wspominasz jednocześnie Bana, posłańca, a na końcu znów Nahla i właściwie nie wiem, jaki masz na to pomysł, że tak sobie mieszasz. Najlepiej byłoby cały tekst pisać z perspektywy jednej postaci, ewentualnie dwóch-trzech – tych najważniejszych, głównych. Każda scena to wtedy tylko jeden punkt widzenia. Chodzi o to, by stawiać narratora za plecami bohaterów – wtedy łatwiej byłoby się w nich wczuć i ich od siebie rozróżniać, staliby się oni na pewno bardziej mi bliscy. Ewentualnie możesz też całość pisać obiektywnym wszystkowiedzącym, ale wtedy odpada mowa pozornie zależna, a widzę, jak fajnie i przyjemnie idzie ci jej prowadzenie, więc bez sensu byłoby z tego rezygnować.
W każdym razie spróbuj postawić sobie za cel: jedna scena – jedna perspektywa. I nie mieszaj. Wtedy czytelnik bardziej wejdzie w tekst, zacznie go mocniej przeżywać. Unikniesz też ścian tekstu o niczym ważnym, a ze scen zaczną wypływać tylko informacje potrzebne bohaterom tu i teraz.
Fenn jest na razie bardzo podobny do Nahla, chociaż zdecydowanie za szybko na osądy o bohaterach. Zobaczymy, czy w przyszłości coś ich od siebie odróżni, jeżeli chodzi na przykład o stylizację językową.

1.2 Kłótnia pod Kulawym Elfem
Ten tytuł to taki trochę spoiler, nie sądzisz? I coś ci się rozjechała gdzieniegdzie interlinia.

Jej właściciel, potomek sławnego kulawego elfa, zwał się Narius i przyrzekał, że ściany karczmy gościły nie tylko elfów i ludzi, ale także przedstawiciela każdej innej rasy, jaka tylko stąpała po tych ziemiach. – Coś mi nie pasuje w tym zdaniu, jeżeli chodzi o czas. Sugeruję: przyrzekał, że ściany karczmy gościć będą nie tylko elfów i ludzi (...).

Od tamtego zajścia, [przecinek zbędny] niepozorne wejście do gospody zostało zastąpione przez potężne dwuskrzydłowe, hebanowe drzwi, coby mistyczne gady nie czuły się dyskryminowane tym jawnym niedopatrzeniem architektonicznym. – Podoba mi się to zdanie. Wprowadza bardzo przyjemną atmosferę.

Fundamenty karczmy były nigdy nie zmieniane [niezmieniane], ale ściany wiele razy przebudowywano. Bar został odnowiony, galeria nad głównym podestem była zburzona, a później odbudowana, natomiast piętro drugie i trzecie dobudowano już za czasów Nariusa. Patrząc na karczmę od zewnątrz [przecinek] nie bylibyśmy pod wielkim wrażeniem renomy tego wiekowego miejsca pijackiej rozpusty. Stojąca na tle ciemnego lasu gospoda prezentowała się licho. Robiła takie wrażenie, ponieważ materiały budownicze użyte przy renowacji karczmy za nic nie pasowały do jej pierwotnej architektury. – I znowu ta liczba mnoga… Po co? Ktoś, patrząc na karczmę od zewnątrz, nie byłby pod wielkim wrażeniem (...). Nie musisz kombinować.

I przez to mieliśmy przed sobą budynek na wpół kamienny, na wpół drewniany, z niepasującymi do siebie okiennicami o wyblakłych kolorach, zardzewiałym szyldzie z sierpem księżyca, którego napis został wyprany przez lata silnych wiatrów i deszczy, oraz o nieco zapadniętym dachu. – Trochę pogmatwane.


Nie, okej. Zbyt pogmatwane, za dużo wtrąceń i wtrąceń we wtrąceniach. I przez to budynek stał na wpół kamienny, na wpół drewniany. O nieco zapadniętym dachu, z niepasującymi do siebie okiennicami o wyblakłych kolorach i z zardzewiałym szyldem z sierpem księżyca, którego napis został wyprany przez lata silnych wiatrów i deszczy.
Można? Można.

Całe szczęście, niepozorna powierzchowność karczmy była mylna. – Całe szczęście dla kogo? Znów wracasz do narratora wszystkowiedzącego, a ten nie powinien być subiektywny. Podrzucę ci w podsumowaniu artykuł o różnych typach narracji.

Bo gdy wchodziło się do środka [przecinek] w nos uderzał gości przyjemny zapach dobrej strawy, a także aromatycznego trunku.

Opis pomieszczenia jest niezajmujący. Bardzo szczegółowy, ale czy ta karczma jest jakimś ważnym punktem kontrolnym, do którego jeszcze będziemy wracać? Coś czuję, że niekoniecznie, a ty wywalasz mi nie dość, że historię miejsca, to jeszcze dokładne budownictwo i opis wnętrza – po lewej coś tam, po prawej coś tam. Myślisz, że zapamiętam te wszystkie informacje? Nie, ja ich nie pamiętam już zaraz po ich przeczytaniu. Zapamiętałabym, że schody po lewej i prawej prowadziłyby na górę, do pokoi, gdyby z tych schodów ktoś schodził. Albo że po lewej jest kominek, gdyby ktoś akurat ogrzewał przy nim ręce lub próbował zrobić coś dziwnego, nie wiem, odpalić fajkę od jakiegoś węgielka. Jeżeli rzucasz opis ciągiem w formie jednego wielkiego akapitu, to mnie to w żaden sposób nie zajmuje. Bohaterowie zamierają (nawet nie wiem, czy jacyś są w tej scenie? Nie doszłam jeszcze do tego momentu), w tle nic się nie dzieje. Opis wisi sam jeden – bawi się tylko narrator, a ja ziewam i czekam na konkretakcję.


Swoją drogą czemu to zawsze musi być karczma pod kulawym czymś? Brałam udział w wielu sesjach RPG, naczytałam się też już trochę high fantasy (również tych z sesji) i… właściwie to zawsze jest kulawe coś. W sumie, jak tak o tym myślę, to nawet ja mam Kulawego Koguta u siebie i zaraz ruszę go zmienić. Ta krowa wygląda na wydojoną do końca.

Karczma była miejscem, gdzie nie tolerowało się (...) nietolerancji. – W miejscu nawiasu jest jeszcze kilka cech, więc nie wygląda to na celowe połączenie. A takie jest?

– Wróżki wymarły, miasta nimf upadły, a wilkołaki nigdy nawet nie istniały. Smoki prawie wyginęły, krew elfów jest rozrzedzona, a chowańce zostały wybite w pień. – Tak ciągnęła się lekko pesymistyczna, momentami nieco zbyt agresywna konwersacja na temat wielu ras zamieszkujących, [przecinek zbędny] lub być może wcale nigdy nie zamieszkujących [niezamieszkujących], ziemie Antizji. – W dzisiejszych czasach wszystkim rządzą ludzie. – Nie podoba mi się ten komentarz narracyjny. Po pierwsze: tłumaczy mi coś, w czym biorę udział, o czym czytam, więc bez sensu. Wystarczy mi sam dialog, daj się trochę podomyślać, nie musisz pisać wszystkiego. Po drugie: dopisek nie mówi najważniejszego. Kto rozmawia?

Na galerii, przy jednym ze stolików tuż nad barem siedziało trzech mężczyzn, [przecinek zbędny] pogrążonych w zaciętej dyskusji (...).

Ich podniesione głosy, stanowcze i częste uderzanie pięścią w stół oraz ilość opróżnionych kufli trunków różnej maści, [przecinek zbędny] nie były niczym niespotykanym w Kulawym Elfie.

(...) nie miał takiej siły przebicia, [przecinek zbędny] jak towarzysz.

Na oczy naciągnięty miał kaptur płaszcza (którym zdawał się również nieudacznie próbować kryć godło widniejące na piersi i sugerujące jego oddanie Twierdzy, a nie królowi Seregilowi, co w tych rejonach kraju nie było popularną postawą) i choć nie odzywał się często, nie powstrzymywał się od traktowania poniektórych wypowiedzi parsknięciami ironicznego śmiechu lub kręceniem głową z niedowierzaniem.


O dużo za dużo danych, wybacz.

Przed sojuszem, [przecinek zbędny] Antizją panowały przecież smoki (...).

– Narius to tylko zwykły vilisang, mieszaniec – odparł Wyel, po czym rzucił zakapturzonemu najemnikowi szybkie spojrzenie, jakby dopiero sobie przypomniał, że on, tak jak właściciel karczmy, również był pół-elfem. Ten nie zareagował jednak. – W każdym razie, [przecinek zbędny] to smoki zawsze miały największą władzę. Ludzie przeminą, elfy znikną w swoich ukrytych miastach i Antizją znowu zapanują Pradawni. – [akapit] Nikt w najbliższym otoczeniu nie zareagował na te słowa pozytywnie, a kilku co odważniejszych nawet postanowiło rozmówcę wyśmiać.

Choć słowa te brzmiały, [przecinek zbędny] jak wyssane z palca, [przecinek zbędny] słowa dziecka, które pragnie, by ich [jego] marzenie (lub w tym wypadku koszmar) stało się prawdą, tym razem nikt się nie zaśmiał.

„– Niech wrócą. Niech tylko wystawią swoje Pradawne tyłki na światło dzienne”. – Wcześniej Pradawny pisałaś kursywą. Tu tego brakło. I dalej też: „Przyjdzie dzień, gdy Pradawni powrócą (...)”.

Ktoś im na pewno szybko przypomni [przecinek] dlaczego pouciekały stąd z podkulonymi ogonami.

Swoje fanatyczne spojrzenie, [przecinek zbędny] rozmówca przeniósł na resztę zgromadzenia.

Przez chwilę wydawać by się mogło, że zamilkł każdy gość karczmy pod Kulawym Elfem.Karczma wielką.

Co mają znaczenie słowa jakiegoś fanatycznego wariata? – Słowo fanatyczny pojawiło się już chwilę wcześniej. Rzuca się to w oczy.

Fenn na sianie? To znaczy, że ta scena dzieje się przed dotarciem do twierdzy czy po nim, po ostatnim rozdziale? Tam Fenn był w lochu. Czemu go przenoszą? Nie wiem, ale jest to postać, która do tej pory najbardziej mnie intryguje i dla której chcę czytać dalej.
W tym rozdziale dość mocno zdziwiło mnie zachowanie Nahla na końcu. Wybiegł w pośpiechu z karczmy, a debata Wyela nieźle zagotowała mu krew. No i czemu się tak denerwował? Co mają znaczenie słowa jakiegoś fanatycznego wariata? – No właśnie, też jestem bardzo tego ciekawa. Nahl wydawał się do tej pory kimś, kto raczej gdzieś ma takie bajdurzenie i gadki w karczmie, facet podobno często przebywa w takich miejscach, więc i często na pewno jest świadkiem podobnych dyskusji. A tu taka mocna reakcja? No okej, ciekawe, co z tego wyniknie.

1.3 Opowieść złodzieja
Czyli w rozdziale pojawi się opowieść Fenna. Cóż… nie powiem, żeby tytuł nie odbierał jakiejś cząstki zaskoczenia.

Najemnik próbował się wymigać. Banoth już widział jego tęskne spojrzenia w stronę wyjścia. Ależ on go czasem doprowadzał do furii. Władca Twierdzy doprawdy nie miał łatwego życia. – Nie bardzo rozumiem, kogo dotyczy trzecie zdanie. Bana czy najemnika (on technicznie może dotyczyć podmiotu poprzedniego zdania, więc Banotha, ale z treści wynika coś innego; a wystarczyłoby użyć imienia...)? I czy mając na myśli najemnika, chodziło ci konkretnie o Nahla?
Widzisz, ktoś z zewnątrz, kto przychodzi przeczytać historię, nie siedzi w twojej głowie, dla niego jeszcze nie wszystko jest takie jasne. Ty wiesz, o co chodzi, a ja mam tylko słowa opowiadania. Słowa, które czasem są mylące.

Czuję się nieco zdekoncentrowana. Początek sceny zaznaczał, że Ban widzi niezadowolonego najemnika, który nie chce gdzieś pójść, czegoś zrobić. Potem przerywasz to akapitem o wyglądzie Bana, ale on się strasznie ciągnie – wprowadzasz nagle jakąś Wiedźmę, której nie ma w scenie (jedynie Ban ją długo wspomina) i opisujesz wisiorki władcy, podając konkretne przykłady niektórych, które coś oznaczają. I to jest okropnie nudne, bo co się dzieje w scenie? Nic. Opis zabija akcję.
W opowiadaniach nie chodzi o to, by opis zwalniał tempo; by tworzył osobną część. Nie. Najlepsze opisy są subtelne, wplecione wtedy, gdy mają sens, nie odrywając od tego, co się dzieje. Czy te wisiorki teraz są ważne, potrzebne? Czy za chwilę będą pełnić jakąś funkcję? Nie sądzę, bo znów… Ban obserwował swojego najemika, który go wkurzał. Tak samo opis Wiedźmy, której nie ma. Po co mi ona teraz?

Natomiast najemnik nic nie skomentował. A przecież z takim przemysłem wybierał dzisiejszą biżuterię! – Z tego wynika, że biżuterię dobierał właśnie najemnik, a nie Ban.

Szanował ich jednak na tyle, by nie tracić ich czasu domysłami. Banoth pożegnał ministrów, odchylił się nieco na krześle i obejrzał za siebie, by zobaczyć [przecinek] czy księgowa już wróciła. – Aha, okej. Widzisz, jestem po prawie stronie tekstu, w trzecim akapicie i dopiero teraz dowiaduję się, że to (prawdopodobnie) kontynuacja sceny z ministrami.
Problem w tym, że ta scena miała miejsce w pierwszym rozdziale. W drugim byłam przecież razem z Nahlem w karczmie. Więc… jak u ciebie z chronologią zdarzeń? Bo teraz wygląda to tak, jakby Nahl wyszedł po spotkaniu z ministrami, poszedł do karczmy i wrócił teraz do Bana. A w tym czasie Fenn był raz w celi, a raz na sianie. Nie ogarniam. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Dlaczego sceny nie są chronologiczne? Coś pominęłam? Nie sądzę. Przed chwilą przescrollowałam jeszcze raz wszystkie trzy notki i nie znalazłam informacji, że coś działo się wcześniej/później. Nie wiem, jak to wyjaśnić, więc może po prostu przeczytam do końca i spróbuję jakoś ogarnąć ten bałagan.

– Z tego, co pamiętam, porwałeś rodziny partyzantów. Żony i siostry tych, którzy odmówili współpracy wysłałeś do pracy w Czeluści. To było dość drastyczne, nawet jak na ciebie – przyznał i zamilkł akurat w momencie, gdy ponownie pojawiła się Jaenah. [akapit] Towarzyszył jej więziennik oraz najnowszy lokator cel Kła. W sali bankietowej nastała cisza. Ta cisza, która aż przytłacza człowieka, [przecinek zbędny] jak ciężar na sercu, nie pozwala oddychać, dusi. Cisza, która w tym przypadku nie jest przyjacielem, lecz wrogiem. Fenna przeszedł dreszcz, kiedy po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze sławetnym władcą Twierdzy. (...) Fenn zamarł, wyraźnie zdziwiony, że ktoś może mieć wzrok bardziej przerażający od niego samego. (...) Fenn zdał sobie sprawę z tego, że zaschło mu w ustach i zanim zdołał coś powiedzieć, musiał porządnie odkaszlnąć.
Po pierwsze: towarzyszyli jej, inaczej wychodzi na to, że więziennik i lokator to jedna osoba.
Po drugie: Czas. Nie mieszaj, pisz wszystko w przeszłym.
Po trzecie: head-hopping. Już wyjaśniam.
Cała scena napisana była od początku z perspektywy Bana. Wykorzystywałaś jego mowę pozornie zależną, by podkreślać chociażby jego przywiązywanie wagi do celowo niechlujnego wyglądu (np. A przecież z takim przemysłem wybierał dzisiejszą biżuterię! albo Ach, brakowało mu jej.) – tym sposobem cały czas siedzimy w głowie Bana, czytamy o jego myślach, całą scenę narrator chowa się za jego plecami. I to jest bardzo fajne, ale musisz być konsekwentna, czyli reszta postaci biorących udział w scenie musi być opisana tylko z zewnątrz – jak widzi ich Ban. Możesz pisać o ich słowach i ruchach, ale nie możesz już wchodzić im do głów i opisywać ich emocji w ich wnętrzu. Natomiast we fragmencie, który zacytowałam, pojawiają się uczucia i emocje Fenna, jakbyś nagle zmieniła perspektywę. Przez to czytelnik traci stabilny punkt, którym była perspektywa Bana, i przeskakuje do innej głowy. Potem na jedno-dwa zdania to samo robisz, pisząc ze strony Nahla:
Naprzeciw, Nahl wydawał się czuć równie nieswojo, co Fenn. – Pokaż dokładnie, co robił i jak zachowywał się Nahl, a nie zapewniaj tylko, że wydawał się czuć nieswojo. To błąd narracyjny, przez co cała scena jest chaotyczna. W międzyczasie wracasz też do Bana:
Wykorzystywanie przydatnych, a czasem niczego nieświadomych osób było jego specjalnością. Nigdy już nie brudził sobie rąk czarną robotą, zawsze były czyste, a najgorsze zlecenia wykonywali inni.
I znów przeskakujesz do Fenna:
Fenn (...) właśnie zrozumiał swoje położenie.
Jeszcze raz: jedna postać prowadząca całą scenę wewnętrznie (czyli myśli, emocje, uczucia itp), a reszta: tylko zewnętrznie (czyli tylko słowa i czyny). Musisz przeredagować większą część tego rozdziału.

W tej notce też gubisz się znów w dialogach. Na przykład wypowiada się Ban, a dalszy komentarz dotyczy innej postaci. Przykład:
– Ciekaw jestem, jak udało ci się stamtąd uciec pierwszy raz – powiedział pan Twierdzy, gdy śmiech ucichł. Fenn zesztywniał.
Ograniczasz akapity. Nie wiem, masz do nich jakiś uraz?

To, co jeszcze w samej scenie trochę mnie zraziło, to ekspozycja. Do tej pory nie wytykałam jej, ewentualnie nazywałam akapitami o niczym ważnym, ale tutaj już trochę tego za dużo. Na przykład opisujesz, że tak właśnie władca Twierdzy zazwyczaj działał. Porozumiewał się rozkazami, gdy chciał zakomunikować swoją pełną dominację. Ale chwilę wcześniej Ban właśnie wydał rozkaz. Pokazałaś sceną jego zachowanie – to mi wystarczy, bym wyciągnęła o nim wnioski. Wcześniej też rozmawiał z Nahlem i ministrami, i też się do nich tak zwracał. W pierwszym rozdziale pisałaś też o Banothcie Okrutnym i dotarło do mnie, jaką facet ma opinię i jaki charakter. Teraz jeszcze przyklepujesz te wnioski dodatkowymi wskazówkami, jakbyś się bała, że jeszcze nie zrozumiałam, jeszcze do mnie nie dotarło; trochę jakbyś miała mnie za głupią. A nie musisz. Czytając, wnioskuję ze scen – słów, zachowania bohaterów, ich myśli. To największe źródła informacji o nich. Nie potrzebuję narratora wszechwiedzącego, który pojawia się raz na kilka zdań, by mnie upewniać o tym, co już dawno stało się jasne. Podobna sytuacja:
Wykorzystywanie przydatnych, a czasem niczego nieświadomych osób było jego specjalnością. Nigdy już nie brudził sobie rąk czarną robotą, zawsze były czyste, a najgorsze zlecenia wykonywali inni. Fakt, byli ludzie, którzy posądzali go o różne niecne poczynania, ale w dziwnych okolicznościach znikali [przecinek zbędny], albo lądowali na jego liście dobrze opłacalnych. – Pokazuj, udowadniając, a nie opisuj.

Inny przykład ekspozycji? Znów w trakcie ciekawego dialogu w scenie wplatasz akapit-opis, przerywający akcję. Tym razem o magii. Rozumiem – Ban użył jakiegoś zaklęcia i Fenna zapiekły nadgarstki od kajdan, aż się wystraszył, ale już mi to pokazałaś – Ban umie w magię. Dotarło. Nie musisz mi nagle tłumaczyć, że magia to było coś, co niewielu ludzi w dzisiejszych czasach rozumiało. Odkąd kilka pokoleń temu Gildia Szlachetnego przyczyniła się do upadku ostatniej siedziby Zakonu Wiecznego Światła i wybiciu większości wróżek, nauka magiczna umarła wraz z nimi... i tak dalej, i tak dalej... (...). Tylko raz na jakiś czas rodziło się natchnione dziecko z wystarczającą ilością wróżkowej krwi, by wydobyć z siebie iskierkę magii. Owe nieprzewidywalne tendencje tłumiło się jednak w dzieciach bardzo szybko. Jak bowiem kontrolować ten nieokiełznany żywioł, gdy słowa mające pomagać zamknąć uwolnioną magię w zaklęciu były zapomniane? Tylko szaleńcy ważyli się wyzwalać natchnienie.
Co ja na to?
Nuda! To brzmi, jakby nagle scenę zatrzymał znów narrator wszystkowiedzący. A wcale to nie są w tym momencie istotne informacje. To, co jest teraz ważne, to fakt, że Ban użył magii, a Fenn się wystraszył, Nahl też zaniepokoił. To wystarczające wskazówki, że magia istnieje, budzi respekt. A że pochodzi od wróżkowej krwi? Fajnie, no ale informacja nie pasuje w tym miejscu, w tym czasie. Mogłaby wypłynąć na przykład później, w jakimś przemyśleniu zdziwionego Fenna czy Nahla, że Ban tak potrafi i w ogóle skąd, o co chodzi. Każda forma byłaby ciekawsza niż aktualna wersja – chamski sztywny akapit-opis, który wygląda jak wklejony i odrywa od akcji. Próbuj inaczej.

Banoth pochylił nieznacznie głowę, na Fenna patrząc spod ściągniętych brwi (...). – A ten udziwniony, natchniony szyk to po co?

A chwilę później zakute w kajdany nadgarstki zapiekły z bólu i złodziej odskoczył, [przecinek zbędny] jak oparzony, prawie przewracając się wraz z krzesłem do tyłu.

Okrzyk zaskoczenia uwiązł mu w gardle, gdy [przecinek] nieruchomiejąc [przecinek] wbił wzrok w stół, raz po raz posyłając wystraszone spojrzenia swemu oprawcy. Naprzeciw, [przecinek zbędny] Nahl wydawał się czuć równie nieswojo, co Fenn.

Nikt, kto stanął w jej progach [przecinek] już jej nie opuścił.

A jednak, [przecinek zbędny] tobie udało się to dwa razy.

Nie było nikogo [przecinek] kto mógłby zaszkodzić Banothowi Okrutnemu.

– A wiedziałeś – Banoth zwrócił się do Nahla – że jak więziennicy podejrzewają, że ich podziemne lochy któryś ze skazańców opuścił, to najzwyczajniej zalewają cały kompleks wodą z rzeki płynącej tuż nad tunelami? – Do tej pory Ban nie miał takiej dziwnej maniery do przestawiania słów w zdaniu, by brzmiało nienaturalnie jak zdanie Yody; że któryś ze skazańców opuścił ich podziemne lochy...

Podoba mi się, że Fenn nie zgadł, o co chodziło Banowi i jakie informacje chciał z niego wyciągnąć. To zaskakujący element. Na plus.

(...) można by pomyśleć [przecinek] iż zaraz spadną na ziemię.

Pobliskie drzewa w większości nie miały liści, ich pnie i gałęzie sterczały łyse, spalone. Tylko jedno drzewo wyróżniało się od innych. Wysoki, wielki dąb stał dumnie pośród spalonych współbraci i zdawało się, że drwi[ł] z oprawców. Tylko on ostał się z pożogi [przecinek] jaka [która] rozegrała się w tym miejscu pokolenia temu. – Trzy razy przekazałaś mi informację o pożarze. A wystarczyło raz, by dotarło. Dwa razy też powtórzyłaś, że tylko jedno drzewo uniknęło ognia – i znów – raz by mi stykło. Lejesz wodę.
Na dodatek nie zawsze jaki jest synonimem dla który: zdarza się, że nie są to określenia wymienne. Jaki odnosi się do cech, a który do konkretów. Tobie chodzi o konkretne wydarzenie – ten jeden pożar, który miał miejsce kiedyś tam, a nie jakiś/jakikolwiek. Więcej informacji: [źródło].

– (...) albo wpakujesz się do więzienia. [kropka zbędna] – Fenn tłumaczył cierpliwie.

– Gdzie tam, wystarczy trochę czasu z kimś spędzić, od razu bym raczej wiedział [przecinek] jak takiego zamordować. – Mężczyzna słuchający argumentów Fenna życzliwie postanowił tego komentarza nie wyśmiać. – I znów: w dialogu wypowiedział się należy Fenn, a komentarz dotyczył kogoś innego. Błąd. No i samo określenie postaci jako mężczyzna słuchający argumentów Fenna wydaje się trochę pokraczne. Ten ktoś nie ma imienia? Albo nie wystarczyłoby: przyjaciel/towarzysz/kompan?

Wbrew pozorom, cała konwersacja nie była prowadzona lekkim tonem, jak mogłyby o tym świadczyć jej tematy. – Rozmowa dotyczyła złodziejstwa, więc to jeden temat. Słowo tematy dziwnie wygląda w tym kontekście.

Fenn na przykład drżał na samą myśl o wejściu do lasu. To tak, jakby sam pchał się do paszczy lwa. – Pokaż, bo nie widzę. Do tej pory Fenn ani razu nie wydawał się wystraszony.

Od dziecka słyszał legendy o tym miejscu, gdzie królowała budząca trwogę odmienność elfów. (...) A pogłoski o duchach bezszelestnie przemykających wśród drzew wcale nie pomagały. Las wydawał się na nich [kogo? bohaterów czy duchy?] spoglądać. Szumiał złowrogo, chociaż wiatru prawie wcale nie było. W koło nie rozbrzmiewał ani jeden dźwięk sugerujący przemykające nokturnowe zwierzęta, a ciemność panująca między tymi zdrowymi, nie spalonymi [niespalonymi] konarami, zdawała się być nieprzenikniona. – Czyli ciemność panująca między konarami spalonymi dawała się przeniknąć wzrokiem, hmm? Bez sensu.
+ sugerujący o przemykających nokturonowych zwierzętach/o przemykaniu nokturnowych zwierząt.

W ogóle cały akapit zaczynasz wzmianką o elfach, a potem jest o szelestach, duchach, zwierzętach i ciemności… Wszystko jest pomieszane, ostatecznie nie wiem, co z tymi elfami, o co chodzi, po co ten opis? Mam się wczuć? Nie bardzo to na mnie działa.

A jednak, [przecinek zbędny] podszedł bliżej. Odwagi dodawał mu jedynie towarzysz. Z Lye’em znali się od dawna, choć nadal chyba nie rozumiał [przecinek] dlaczego te lata temu wziął on pod swoje skrzydło młodego, żebrzącego niedorostka i zawarli swą dziwną, choć niezachwianą przyjaźń.

Kto by pomyślał, że lata później razem będą zaglądać do lasu elfów. Ramię w ramię, złodziej i zabójca. – O! A to wklejam, bo mi się podoba.

Stając w cieniu pierwszych drzew [przecinek] Fenn poczuł nieprzyjemny dreszcz. – Ale już wcześniej był pomiędzy drzewami. Tymi spalonymi i dębem. To co? Tamte nie dawały cienia?

Jego wyczulone zmysły i czarne oczy otwarte na każde zmiany w otoczeniu, [przecinek zbędny] wysyłały ostrzeżenia. – Oczy nie wysyłały ostrzeżeń, raczej je rejestrowały.

– Jestem złodziejem – powtórzył, chcąc sobie dodać otuchy [przecinek] i wkroczył pomiędzy drzewa, a Lye bezszelestnie ruszył za nim. – Bezszelestnie między gęste (potem o tym wspominasz) drzewa? To możliwe? Rozumiem, że chłopaki są super, no ale bez przesady. Tym bardziej, że za chwilę:

W lesie panował prawie całkowity mrok, co dla złodzieja i jego wyostrzonego wzroku nie stanowiło problemu, natomiast zazwyczaj zgrabnie skradający się, jak na asasyna przystało, Lye już nie raz [nieraz] potknął się o wystający korzeń. – Kiedy ktoś się skrada zgrabnie i jest asasynem, to jednocześnie raczej nie potykałby się. Wcześniej mówiłaś, że Lye stąpa bezszelestnie. Te potknięcia raczej to wykluczają...

W czasie swojej wędrówki nie zauważyli ani jednej polany czy miejsca od nich wolnego. Nigdzie. Widać drzewa królowały. A może chroniły coś, co zostało ukryte w jego sercu? – Czyim sercu? Zapomniałaś o konkretnym podmiocie.

Fenn, [przecinek zbędny] w tych nielicznych sytuacjach [przecinek] gdy współpracowali, ostrożnie stąpał za przyjacielem,

Wyczulony wzrok Fenna zaczął dawać o sobie znać. Zwolnił kroku i zaczął rozglądać się niepewnie, miał wrażenie [przecinek] jakby Las starał się go zmylić. – Wzrok zwolnił kroku, rozglądał się i miał wrażenie? No nie bardzo. I co w ogóle oznacza słowo, że wyczulony wzrok daje o sobie znać? To nie jest tak, że on po prostu jest wyczulony? Jak narazie brzmi to, jakby wzrok Fenna miał własną świadomość.

A to, co zobaczyli, gdy zbliżyli się do ogniska [przecinek] sprawiło, że wszystko, w co do tej pory wierzyli [przecinek] musieli poważnie przemyśleć.

Po tej scenie okazuje się, że cała scena to opowieść Fenna (do tej pory zastanawiałam się, o co chodzi z retrospekcją i nie wpadłam na to rozwiązanie). Jeżeli tak, to absolutnie nie możesz połasić się na head-hoppingi ze strony Lye’a, bo Fenn nie mógłby opowiadać o tym, co jego towarzysz miał w głowie (np. Lye dzielnie dotrzymywał mu kroku, choć nie rozumiał [przecinek] dlaczego przyjaciel nagle nabrał takiej pewności co do tego, gdzie podąża).
Narrator wszystkowiedzący też odpada; tylko perspektywa złodzieja może pociągnąć jego retrospekcję.
Nie rozumiem też za bardzo wyboru sceny. Opisałaś las i krótką wędrówkę. Urwałaś opowieść i wróciłaś do sceny z Banem i Nahlem. Z dialogu wynikło, że dalej Fenn brał udział w spotkaniu z wróżkami i skradł jakiś artefakt, który miał w ręce zaledwie chwilkę. To zdaje się dużo ciekawsze niż to, co opisałaś. Szkoda.


Rozbrajaliście kiedyś taki mechanizm na zasadzie sejfu [przecinek] tylko że sto razy mniejszy?

Jak się Fennowi rozwiązał język, tak nie mógł po prostu skończyć opowieści [ten język?]. Ciągle tracił wątek, zbiegał z tematu, raz po raz tłumacząc coś skomplikowanego w takich detalach, że ciężko było nadążać.

Banoth już kilka razy musiał go naprowadzać na właściwe tory [przecinek] ale, o dziwo, nie zdradzał poirytowania [przecinek] tylko cierpliwie słuchał. – Czasami zastanawia mnie, że w tak łatwych zdaniach gubisz przecinki, a w niektórych wielokrotnie złożonych kolosach, które sadzisz, interpunkcja jest w porządku. Aż dziw.

Posłaniec nigdy nie zdradził mi [przecinek] dla kogo pracuje.

– Najlepszą teorią, na jaką mogłeś wpaść, to że książę Rheyn, syn królowej Yllandy, ambasador elfów, knuje przeciwko matce i chce jej wykraść jakiś dziwny artefakt? – Coś tu nie brzmi dobrze. Spróbujmy: Najlepszą teorią, na jaką mogłeś wpaść, jest ta/taka, że książę Rheyn...

Sytuacja rzeczywiście była niewygodna. Antizja była państwem podzielonym na pięć pomniejszych terytoriów.

Największe terytorium, ciągnące się od północnego lasu elfów przez centralną część kraju [przecinek] aż na dalekie, opustoszałe południe, było pod władaniem króla Seregila Szlachetnego. – Zabrakło tu wcięcia akapitowego.

(...) ale zdziwił się [przecinek] słysząc kolejne słowa pogromcy tych pradawnych stworzeń (...).

Skoro smoki wszczęły wojnę przeciwko elfom, pierwszą rasą, z jaką próbują zawrzeć przymierze [przecinek] są elfy.

Zakończenie? Znów zaskakujące. Lubię, gdy przerywasz sceny w takich momentach. To dobra zagrywka, która sprawia, że chce się przejść do następnej notki.

2.1 Drugi księżyc
I co w takim razie robiłby w tak zwyczajnym, przyziemnym kraju, [przecinek zbędny] jak Antizja?

Szczerze mówiąc, wcale nie był wielkim fanem Maneo. Był późnym księżycem, świadczącym o wybiciu północy, a Lye’alder dobrze wiedział, że o północy nigdy nic dobrego się nie dzieje. – Powtórzenie sugeruje, że Lye’alder był późnym księżycem. Dopiero druga część drugiego zdania temu przeczy, ale w sumie trochę za późno… Wyszło śmiesznie.

Poza tym, [przecinek zbędny] przecież wcale nie chciał ich szacunku.

– Gdzie? Na dachu? – spytał więc z sarkazmem, żeby trochę odreagować. [tutaj znajduje się ok. 500 znaków] – Nie słyszałeś, jak gospodarz mówił, że wszystkie pokoje mają wynajęte? – Przez za długi komentarz narracyjny wypowiedź jest nieczytelna. Nie pamiętam już początku, gdy dochodzę do jej końca.

Lye’alder nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, ale postanowił, że skoro samo jego istnienie go nie irytuje, to może go nawet tolerować. Natomiast ten od nieudanego stawiania namiotu, Benn albo Penn, naburmuszył się i skrzyżował ramiona na piersi. – Rozpoczęcie drugiego zdania od natomiast sugeruje, że zdanie to łączy się w jakiś sposób z poprzednikiem, jednak… nie. Oba mówią coś zupełnie innego, no chyba że chodziło ci o jakiś skrót myślowy, którego nie łapię.

– Jakbyśmy nie siedzieli tyle w Se’leent [przecinek] to już dawno bylibyśmy z powrotem

Długa podróż, [przecinek zbędny] na prośbę króla, [przecinek zbędny] powiodła ich od Tisainn – stolicy w samym centrum królestwa, [myślnik zamiast przecinka] przez jego [czyje? króla?] najludniejsze obszary na południowy zachód, [przecinek zbędny] do Se’leent, miasta warownego, które było poprzednią stolicą, gdy to elfy zajmowały tron Antizji. – Dawno nie sadziłaś takich zdań-kolosów z za dużą dawką informacji, których nie da się spamiętać. Nie tęskniłam.

Był za to szybki, [przecinek zbędny] jak mgnienie błyskawicy, [przecinek zbędny] pojawiającej się na wzburzonym niebie.

Za bardzo się odróżniał. Nie w ten wprawiający w zaciekawienie sposób, z którego korzystał Taien. A raczej w ten niepokojący, trzymaj-dzieci-z-dala sposób cudzoziemca. Bo choć na czas misji przysłaniał swoje tradycyjnie wytatuowane ramiona, a z lewego ucha wyciągnął kolczyk, to nadal był rażącym odmieńcem. – Podkreślona część jest świetna, ale wypadałoby ją zapisać kursywą. Dodatkowo dalej nie stwierdziłaś dokładnie, o co chodzi z tym wyróżnianiem, tylko zmieniłaś temat. Skoro bohater nie wyróżniał się wyglądem, ale niepokoił swoją obecnością, to po czym dało się to poznać? Brakuje tej informacji. Rzucasz tylko ogólnikiem.

Lye był skrytobójcą. Mordercą do wynajęcia, a także osobą, która za odpowiednią cenę zdolna była zrobić wszystko. A przynajmniej tymi właśnie słowami lubił sprzedawać swoje usługi. – O tym, że był mordercą, dowiedziałam się w poprzednim rozdziale. Czemu o tym przypominasz, i to tak łopatologicznie?

(...) dodał, zastanawiając się, czy w tak małym miasteczku, [przecinek zbędny] mogą mieć słodycze sprowadzone z jego rodzimych stron.

(...) – spytał Lye’alder, nie wierząc, że w tak zapadłej dziurze, [przecinek zbędny] beczułka miodu pitnego będzie ich kosztować więcej niż jeden srebrny łabędź. – Piszesz o zapadłej dziurze, ale dalej okazuje się, że to miasteczko całkiem nieźle bawi się w czas święta; karczma jest oblężona do granic możliwości, brakuje alkoholu, na ulicy ludzie świętują, że ho-ho i w ogóle wszędzie panuje wesołość, żywiołowość. Nic nie świadczy o dziurze. Skąd w ogóle ten osąd?

Ale Taien nie wyciągnął ręki po więcej monet [przecinek] tylko zapytał, teraz już nieco rozbawiony:
– Kim, na Banotha, jest Penn? – Świetny fragment! A w połączeniu z następnym akapitem:
Okazało się, że Benn albo Penn tak naprawdę na imię miał Jonah. – No tego to się nie spodziewałam. Masz mnie.

Miasteczko nazywało się Qarach i choć było niewielkie, jego mieszkańcy wiedzieli [przecinek] jak się bawić, wiedzieli [przecinek] jak powinno się świętować najważniejszą noc w roku. Jednak ani ludzie Taiena, ani mieszkańcy Qarachu nie wiedzieli, że tego roku Noc Szlachetnego będą świętować po raz ostatni. – Ostatnia informacja wcale mi się nie podoba. Nie dość, że to niesubtelny spoiler, który zmusza mnie do czujności i w przyszłości odbierze efekt zaskoczenia, to jeszcze jest to zaledwie wtręt narratora wszystkowiedzącego. No bo przecież jak bohaterowie przewidywaliby przyszłość?

Taien postanowił zostawić go tam, gdzie stał [przecinek] i sam ruszył w kierunku gospody, co okazało się zadaniem samym w sobie.

Tłum ludzi gęstniał szczególnie przy jej otwartym na oścież wejściu. Gdy jednak zajrzał do środka [tłum?], przekonał się, że sytuacja przy barze wyglądała jeszcze gorzej, a goście noszący kufle pełne trunków musieli się nieźle wygimnastykować, żeby dotrzeć na miejsce [przecinek] nie wylewając większości na siebie i innych gości. – Po prostu: i innych. Unikniesz powtórzenia.

Taien zadecydował więc, że nie ma sensu się wpychać w tłum i już miał wrócić na rynek, gdy zobaczył jedną z tancerek, odzianą na zielono, przeciskającą się w jego stronę przez tłum z dwoma kuflami piwa w dłoniach.

Nie tylko górował nad tłumem, ale również odznaczała go tu jego czarna skóra, rzadko widywana w tych stronach (...) – co? To teraz mi mówisz, że Taien jest czarnoskóry? Poznałam go już rozdział temu, dlaczego nie napisałaś o tym wtedy? Teraz muszę zmienić sobie jego wyobrażenie, gdy już zdążyłam sobie jakieś wyrobić.

(...) a jego mundur wzbudzał w ludziach niejaki respekt, choć już nie raz został zdeptany i szturchnięty przez nieuważny łokieć. – To brzmi, jakby został zdeptany mundur Taiena, a nie Taien.
+ nieraz. Osobno zapisuje się tę frazę, kiedy ma się na myśli znaczenie konkretnie przeciwstawne do jednego np. nie (jeden) raz, a dwa/ileśtam razy. Tobie jednak zdecydowanie chodzi o synonim do często. Nie podkreślasz, że coś wydarzyło się więcej razy niż jeden, tylko że ogólnie ma coś miejsce. Znaczenie mają też akcenty; więcej informacji [źrodło].   

Gdy zrównała się z Taienem, nawiązała się pomiędzy nimi niema nić porozumienia w postaci uśmiechu i kiwnięcia głową [przecinek] i kapitan Wilków ruszył w kierunku rynku

Zmierzył dziewczynę szybkim spojrzeniem i zauważył, że jak większość otaczających ich ludzi, [przecinek zbędny] na ramieniu swojego zwiewnego zielonego stroju przypięty miała kwiat, bordowym kolorem sugerujący oddanie królowi.

Taien, [przecinek zbędny] jako osoba nie pochodząca [niepochodząca] z Antizji nigdy nie rozumiał tego zwyczaju. Jednak teraz, gdy po raz pierwszy od tak dawna patrzył prosto w oczy młodej dziewczynie [przecinek] poczuł się nieswojo, jakby było to coś złego, zakazanego.

– Nie musimy jeszcze iść, nie? – spytał Jonah, spoglądając tęsknie w stronę wędrownych grajków, akrobatów i skąpo poubieranych dziewczyn, rozdających gościom bordowe kwiaty. Taien zauważył, że jego podwładny miał ich już z pięć powpinanych w mundur. Ich [tych kwiatów?] podróż przez połowę kraju była długa i nużąca, więc Taien nie dziwił się, że jego ludziom brakowało rozrywki.

– Nie, ale idź je najpierw zanieść Lye’alderowi. – Wskazał orzechy. – I zapytaj wszystkich [przecinek] czy nie chcieliby też przyjść się zabawić na chwilę – dodał, nacisk dając na „na chwilę”, bo rano mieli wcześnie wyjeżdżać w dalszą drogę. – No to jak to jest? Tancerka zdradza, że w miasteczku jest ubogo i wszystkiego brakuje, Lye wcześniej nazywa to miejsce zapadłą dziurą, ale orzechy sprowadzane z innego miasta akurat się znalazły?

(...) a Taien postanowił zaczepić jeszcze kilku mieszkańców Qarachu i zapytać o kogoś, kto miałby może do sprzedania beczułkę czegokolwiek nadającego się do picia. – W sumie czymkolwiek nadającym się do picia mogłaby być woda, a nie o to przecież chodziło, prawda?

Nikt nie miał. Ale jego oddział chyba już całkiem zapomniał o miodzie, bo prawie wszyscy dołączyli do Jonah w zwiedzaniu rynku i korzystania ze wszystkiego, co Qarach miał do zaoferowania (czego w sumie nie było wiele). – Dlaczego tak usilnie starasz się wmówić mi, że w miasteczku czegokolwiek brakuje i jest generalnie lipnie, skoro wydarzenie jest tak fantastyczne, że ludzie bawią się znakomicie, klienteli nie brakuje, tancerek i trup też nie, a na końcu w niebo strzelają fajerwerki? To wszystko się nie pokrywa. Albo rybki, albo akwarium.

Nie było wśród nich Lye’aldera, na co Taien odetchnął z ulgą. W takich warunkach ciężko by było mu na niego mieć oko. Przecież obiecał królowi, że będzie uważał na zabójcę. – Właściwie to ja na miejscu Taiena to bym się zaniepokoiła. Stracił mordercę z oczu i się cieszy. Lepiej nie mieć na niego oka, niż mieć? Co to za pokrętna logika?

Ich występ nie trwał jednak długo, bo teraz chyba każda trupa wędrownych artystów chciała się wykazać. Skoczny występ tancerek zwieńczyły oklaski, głośny wybuch i jasna łuna ognia, która rozjaśniła ciemne niebo gdzieś przy wjeździe do miasteczka. – O, widzisz? Gdyby Quarach było zapyziałą dziurą, myślisz, że te wszystkie trupy artystyczne nie wybrałyby innego miejsca?

– Czas na fajerwerki! – stwierdziła mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca i zaklaskała z entuzjazmem. I wszyscy zebrani na moment jej uwierzyli. Ale tylko na moment, bo chwilę później wybuch się powtórzył, ale w niebo nie poleciały kolorowe sztuczne ognie. – No i przepraszam bardzo, ale skąd fajerwerki? Sztuczne ognie oznaczałyby postęp technologiczny – podejrzewałabym proch strzelniczy. Czy w twoim uniwersum technologia zaszła aż tak daleko? Wypadałoby wyjaśnić; może te sztuczne ognie to jakaś magia?

A Lye’alder miał rację, Maneo był księżycem nie zapowiadającym nic dobrego. – Niezapowiadającym. Masz problem z przedrostkiem nie – z przymiotnikami zapisuje się go łącznie.

W rozdziale bardzo urzekło mnie przedstawienie dwóch księżyców. Opisy, które ich dotyczą, oraz wymyślone podania tworzą klimat.

2.2 Dylematy zabójcy
Cały początek (a właściwie połowa rozdziału) to streszczenie. Bohater siedzi, nic nie robi kreatywnego i coś wspomina:
Dwóch ich weszło do Lasu Strzegącego. Wyszedł tylko on. Zamiast trzymać się ustalonego planu, Lye odmówił dokończenia misji wraz z przyjacielem. Zostawił go, by sam poradził sobie z tym przeklętym kawałkiem-czegośtam [a po co tu ten dywiz?].
To strasznie rozczarowujące i nudne. Przeciągasz, kiedy nie musisz. Co cię broniło przed tym, by zastosować znaną ci już, bo wykorzystaną wcześniej, retrospekcję? Fenn opowiadał o wejściu w las Banowi i pojawiła się konkretna scena, to teraz też mogłaś przedstawić wspomnienia Lye’a, wykorzystując scenę. Samo streszczenie przypomina trochę fragment jakiegoś wypracowania. Jest zupełnie pozbawione emocji, to tylko opis.

Ponieważ zakątki lasu ukrywały nie tylko drogocenne artefakty, ale także podobno-wymarłą rasę. – I znów dywiz. Niepotrzebnie.  

Fenn skomentował kiedyś, że Lye jest ze swoim sztyletem szybki, [przecinek zbędny] jak błyskawica. Więc sztylet otrzymał miano Błysk. I Lye myślał o złodzieju za każdym razem, gdy lądował w jego nerwowej dłoni. – Z treści wynika, że albo Błysk był złodziejem (a nie Fenn), albo Fenn lądował w ręce Lye’a. Znów pomieszałaś podmioty.
Słabo też prezentuje się zdanie rozpoczęte od więc.

(...) wszystko, co spotkało jego braci i siostry, wszystko do czego smoki przyłożyły rękę w czasach Wiecznego Światła.

I co mu to dało? Jego arogancja i duma nie tylko nic nie osiągnęły, ale także doprowadziły do wtrącenia jego przyjaciela do lochów. Może gdyby został u jego boku, jak się umawiali...

Na myśl o Odosobni aż skręcał mu się żołądek. Dlatego na misję króla Seregila zgodził się natychmiastowo (...). – Bardzo sumienny ten żołądek. Propsuję.

Tylko że król nie wymagał jego umiejętności mordercy na wynajęcie. Chciał jego usług szpiega. Chciał, by pod przebraniem jednego z jego [czyli Fenna? czy króla?] kapitanów [przecinek] pojechał do Se’leent. Oficjalnie, [przecinek zbędcny] podróż miała charakter polityczny. Król pragnął, by jego przedstawiciel stawił się na posiedzeniu ambasadorów. Nieoficjalnie, [przecinek zbędcny] wysłał Lye’a na obrzeża tego warownego miasta. – Widzisz? Tu to w ogóle się można pogubić; raz ten sam zaimek oznacza króla, a raz Fenna i wyszło znów pomieszane z poplątanym. Pomijając już, że całość to nadal kontynuacja suchego jak wióry streszczenia.


Był jednym z tych władców, których nazywało się „pobłażliwymi” [przecinek] a nawet „dobrodusznymi”.

Przecież większość dworzan wyśmiewała nawyki Lye'a, szczególnie te tyczące się jego nalegania, by każdy deszczowy dzień spędzać na zewnątrz. Jakby nie potrafili zrozumieć, że deszcz jest najlepszym omenem, oznaką dobrego powodzenia. Tak, zdecydowanie odznaczał się na dworze Tisainn, a Seregil mimo tego traktował go, jak każdego innego poddanego. I zabójca mimo wszystko, doceniał to. – Z podkreślonej części wynika, że to deszcz się odznaczał. Poza tym dlaczego nie dasz mi sceny, gdy dworzanie naprawdę śmiali się z Lye’a, a zaraz potem król go wezwał i wysłał na misję? To byłoby o niebo ciekawsze, mogłabym poznać Lye’a lepiej, zobaczyć go w jego bliskim środowisku, poznać, jaką inni faktycznie mają o nim opinię i czego rzeczywiście chciał król. Ty natomiast coś tak ciekawego zastąpiłaś krótkim sprawozdaniem. Trochę jakby marnujesz własny potencjał, bo przecież potrafisz dobrze pisać. Czemu faktycznie z tego nie korzystasz? Sprawozdania, streszczenia, relacje – jak zwał tak zwał – nie pobudzają w żaden sposób wyobraźni. Bohater siedzi gdzieś i nic się nie dzieje. Scena jest pusta.

W końcu do nich dotarło, że nie mają gdzie. Ci, którym udało się dotrzeć do swoich koni i wozów, zginęli pierwsi.

W ten sposób poległo wielu rozpędzonych qarachczyków, ale dopiero gdy burmistrz i jego córka padli pod bramą miasteczka [przecinek] krzycząc o łaskę, mieszkańcy zrozumieli, że to koniec. – Trochę ciężko mi w to uwierzyć. Gorącą sytuację (która powinna być raczej przejmująca, a nie jest) opisałaś kilkoma zdaniami, jakby wydarzyła się w zaledwie chwilę – ludzie zobaczyli pożar i stwierdzili, że nie uciekają, bo zginął burmistrz. Przez to nie zadziałały emocje. Nie dałaś mi czasu, bym zrozumiała, wyobraziła sobie scenę i wczuła się w nią. Za szybko i za mało, tak czuję. Dalej piszesz o krzyku, ale nie słyszę ani krzyku mieszkańców, ani oprawców. Jest cicho – głucho, niemo, whatever.
Inna sprawa, że kiedy opisujesz akcję, która powinna być wartka, wykorzystujesz znów te swoje ukochane zdania złożone:
Przestał się przejmować tym, że w biegu taranuje co słabsze osoby i rozpycha na boki wszystkich nieszczęśników, którzy akurat stanęli mu na drodze. W sekundy po nastąpieniu ataku żołnierze Oddziału Wilka porzucili rozrywki miasteczka i jak jeden mąż rzucili się do boku swego kapitana, który teraz pędził w stronę ich obozu w dłoni ściskając rękojeść nadal schowanego miecza. – Spójrz, to tylko dwa, a ile linijek! Kiedy chcesz, by czytelnik brał udział w akcji, stosuj zdania krótsze, które czyta się szybciej, więc utrzymuje się tempo. Próbuj ciąć niepotrzebne: zaimki, przysłówki czy całe wtrącenia, które nie mają w sytuacji pożaru większego znaczenia. Wyobraź sobie, że jesteś w tym pożarze i musisz zrelacjonować, co się dzieje. Czy będziesz układać długie, ładne zdania? Dziennikarz, który znalazłby się na miejscu, też na pewno trochę byłby spanikowany i spieszyłby się, by skończyć robotę, by uciekać z tłumem lub spróbować się schować. Pokażę ci mój przykład (oczywiście nie chodzi o to, byś kopiowała ode mnie, to tylko bardzo luźna sugestia):
Nie ważne, że w biegu taranował co słabsze osoby; rozpychał na boki wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Jego żołnierze jak jeden mąż ruszyli za nim, gdy pędził w stronę obozu, ściskając rękojeść schowanego miecza. – Których informacji się pozbyłam? Wszystkich logicznych: że taranowani byli nieszczęśnikami, że dojście żołnierzy trwało sekundy, że bohater był ich kapitanem, że porzucono rozrywki czy w końcu że ściskało się coś w dłoni. Główny przekaz nie zmienił się.

Mam też problem z ogólnym rozeznaniem:
Nie wpychali się w środek paniki, a zostali na jej obrzeżach [przecinek] pilnując, by nikt im się nie wymknął. Jednak gdy tylko na swej drodze ujrzeli rozbiegniętych [rozpędzonych? rozbieganych?] żołnierzy w kolorach Seregila, ich pewne siebie, rozbawione twarze zastygły w wyrazie niepewności i szybko wzrastającego strachu. – Pisałaś o partyzantach – mieli strzały i zabijali każdego, kto wyszedł z miasta strzałą w krtań lub pierś. Ale co? Żołnierzy Taiena nikt nie ostrzelał? Nie próbowano z daleka? Łucznicy zawsze będą mieli przewagę nad piechotą, jeśli dzieli ich spora odległość – to taktyczne rozłożenie sił, logiczne. A jednak zaraz wspominasz, że do partyzantów żołnierze zdążyli podejść, a sam Taien odciął któremuś podpalaczowi ramię. To gdzie ci łucznicy nagle się podziali?

Kilka gestów i krótkich rozkazów powiedziało jego ludziom, co robić, a sam kapitan zręcznie wymanewrował się z zamieszania i pędem udał w stronę ich obozowiska. – Ale jak to? Dlaczego kapitan, czyli główny dowodzący ucieka z miejsca akcji? Po co? W normalnej sytuacji na polu bitwy kapitan był od tego, by podnosić morale wojowników i wspierać ich, panować nad sytuacją, wydawać nowe rozkazy aktualizowane ze względu na przebieg walki. Porównać to można chociażby do trenera na meczu. Co to za trener, co ucieka z boiska w trakcie trwania meczu, gdy gracze nadal są na boisku?

– Są wszędzie – oznajmił zdyszany Jonah, gdy reszta żołnierzy dogoniła kapitana. – Co? Dlaczego Jonah i reszta poszła do obozu za kapitanem, a nie wzięła udziału w starciu z wrogiem? Nic nie rozumiem.

Jego słowa automatycznie wypełniły Taiena furią [przecinek] ale nie miał okazji wypowiedzieć wszystkich nasuwających mu się na myśl przekleństw (...). – W ogóle nie czuję i nie widzę tej furii.

– Za mną – powiedział krótko i Oddział Wilka ponownie skupił się w schludnym szeregu (...). Z obnażoną bronią, z autorytetem królewskich oznaczeń i determinacją w oczach, Wilki wkroczyły w krąg światła bijącego od płonących domostw. Wokół rynku rozstawione były szerokie, metalowe klatki ciągnięte przez bawoły. Wiele z nich już było wypełnione wystraszonymi qarachczykami. – Wybitnie nie rozumiem przebiegu tej sceny. Żołnierze są na akcji, płonie miasto, wokół panoszy się chmara wrogów, a ci weszli do swojego obozu, by nic nie zrobić i zaraz wrócić do miasta. Po co???
Dalej nagle okazuje się, że Lye najwyraźniej jest jakimś zdrajcą. Taien nie ufał mu od początku i w sumie miał ra… zaraz, chwila. Co?:
Tymczasem Taien gwałtownym szturchnięciem ruszył Jonah i resztę Wilków w stronę klatek.
– Słyszeliście, do roboty – powiedział, ignorując zszokowane spojrzenia podwładnych, a na szept któregoś z nich ale niewolnictwo jest nielegalne, odparł pod nosem: – Owszem, ale tylko wtedy, gdy tych nadających to prawo jest więcej niż tych je łamiących.
Do tej pory sądziłam, że Taien to ten dobry. Dlaczego nagle stoi po stronie partyzantów? Przed chwilę jednemu z nich odciął rękę. Jest kapitanem, powinien coś zrobić, nie rozumiem. Czy typ ma sumienie? Przed chwilą pił i bawił się wśród mieszczan, a teraz przystaje do wroga?
Szczerze? Jestem kompletnie pogubiona. Dlaczego Taien nie jest nawet minimalnie zły na Lye’a? Rozczarowany nim?

Taien bez słowa podszedł do klatki i jednym szybkim ruchem złamał mężczyźnie nadgarstek [przecinek] pozbawiając go tym samym zaparcia.

Zapakowanie tych, którzy mieli na tyle rozumu, by nie protestować i nie próbować ucieczki [przecinek] zajęło godziny.

Ci, którzy godzili się słuchać tych często sprzecznych sprawozdań [przecinek] zazwyczaj kończyli z dziurą w sakiewce lub nożem w plecach.

Ale o tak zorganizowanych i licznych grupach zabójca jeszcze nie słyszał. Szczególnie niewolnictwo było mało popularnym biznesem. Kto w Antizji byłby na tyle głupi, by kupować niewolników, gdy za ich posiadanie groziła kara śmierci? Co prawda dowódca tej grupy wyraźnie pochodził z Kareen, państwa sąsiadującego z Antizją na południu, ale do granicy jego rodzimych ziem były całe tygodnie drogi, więc wydawało się mało prawdopodobne, by to właśnie tam kierował się targować. – Nadal nie rozumiem. Na początku pisałaś z perspektywy Taiena, teraz nagle w tej samej scenie pojawia się narrator wszystkowiedzący (bo skąd Taien by wiedział, że dowódca pochodził z Kareen? Poza tym Taien w tej chwili raczej nie myślał o tym jak o biznesie). Za chwilę jednak przechodzimy do perspektywy Lye’a:
Lye błagał w duchu, by żadnemu z nich nie przyszło do głowy podważenie rozkazów. – A więc head-hopping.
Zauważyłam, że w sumie nie tylko ja miałam problem z ogarnięciem sceny; ktoś w komentarzu również wspomniał o tym, że łatwo się pogubić. Nie dziwne, gdy zdarza się, że mylisz podmioty, mieszasz trzy typy narracji w jednej scenie, a główny bohater – Taien – zachowuje się dziwnie, jak nie on.

Poza tym mam dopiero piąty rozdział, a pojawiło się już tyle perspektyw narracyjnych: Banoth, Nahl, Fenn, Lye i Taien. To jest więc pięciu głównych bohaterów, z których tak naprawdę wyróżnia się tylko Banoth (jako ten wymagający, okrutny, lubiący strasznie wyglądać władca), bo Nahl, Fenn i Lye – gdyby ich ze sobą zestawić – trochę się zlewają pod względem chociażby stylizacji językowej. Może są różni charakterami, jednak ciężko dokładnie wyznaczyć, kto ma jaki kręgosłup moralny i o co komu tak naprawdę chodzi. Nie mam jeszcze żadnego zdania o Taienie, bo mnie mocno w tym rozdziale zaskoczył (sądziłam, że facet jest godny stopnia kapitana, a jednak nie dość, że zwiał, to potem wrócił na plac boju i… zaczął być tym złym? lol).
Wydaje mi się jednak, że za dużej liczbie postaci dajesz prawo do narracji. Zamiast skupić się na jednej albo dwóch-trzech najważniejszych, stawiasz narratora za wszystkimi. Przez to każdego poznajemy słabo, od jednej czy dwóch scen, zamiast tych kilku – porządnie. Tak naprawdę zasada jest jedna: narratorami powinni być ci, którzy są najważniejsi, mają najwięcej do opowiedzenia, a zarazem najwięcej do stracenia – by skupić się na nich, zrozumieć ich motywy i decyzje, śledzić, jak radzą sobie w sytuacjach, a więc razem z nimi brać udział we wciągającej historii. Twoja? Jak na razie raczej taka nie jest, bo mam wrażenie, że chcesz napisać za dużo naraz, wprowadzić za wielu bohaterów i przez to już teraz masz niezły bałagan w tekście.


Sama w ramce w aktualiach wspominasz, że jak tu się nie pogubić… To skoro ty się gubisz, to co dopiero mam powiedzieć ja? Ty, jak już wspominałam, masz całą wizję w głowie. A ja mam tylko pomieszany tekst.

Twarz miał bez wyrazu, jednak Lye dobrze wiedział [przecinek] jaka bitwa musiała się odbywać w jego głowie. Miał tylko nadzieję, że kapitan jest [był] na tyle rozsądny, by się nie sprzeciwić i doprowadzić tę farsę do końca. – O! Czyli jednak Lye ma jakiś plan, tak? Szkoda tylko, że jego kosztem Taien łamie biednym ludziom nadgarstki i opowiada swoim żołnierzom, że niewolnictwo jest okej. Na pewno nie dałoby się pozorować nieco subtelniej?

Tą jedną kartą przetargową udało mu się przekonać agresorów do zaufania i zostawienia reszty żołnierzy przy życiu. – To zdanie wszystko tłumaczy, ale… nie wiem, to znów tylko streszczenie. Nie byłam świadkiem dialogu, nie zobaczyłam godzących się na współpracę partyzantów, ta informacja jest mega pusta, a przecież bardzo, bardzo ważna.  
Zdecydowanie brakło w ogóle mi tego momentu, kiedy Taien zmienia swoje myślenie o zbójcy z: Czyżby ten parszywy zabójca był przyczyną ich położenia? na coś w stylu: O, całkiem dobry ziomek z tego Lye’a, dołączę do jego planu, którego nie znam i zaufam mu wcześniej, niż udowodnił mi swoją wartość. Mam nadzieję, że rozumiesz, co mam na myśli, bo mogłam to trochę pokrętnie opisać; generalnie chodzi o to, że nie rozumiem, dlaczego Taien zaufał Lye’owi, a nie uznał go za wroga – tym bardziej że Lye nie przyszedł na imprezę (więc mogłoby to znaczyć, że poszedł w tamtym czasie planować partyzantkę).

Neeya klęczała przed ośmioletnią dziewczynką i ocierała jej łzy z policzków skrawkiem swojej zielonej sukienki. – O! Kobieta, jak miło. Zgaduję, że tancerka od piwa. Czekałam, aż się pojawi, ale nie sądziłam, że jej też oddasz od razu przywilej narracyjny. Bo, jakby nie było, to szósta postać narracyjna na pięć notek. Ciekawe, czy zostanie z nami na dłużej…

Za prętami klatki mignął jej kilka razy bordowy mundur i, jakby nagle zdając sobie sprawę z ironii tej sytuacji, zerwała wpięty w ramię sukienki kwiat. W tym samym momencie jej wzrok napotkał ciemne spojrzenie kapitana i jej twarz wykrzywił grymas zniesmaczenia. – A właśnie! Wiem, co jeszcze psuje ci narrację. Nadużywanie określeń czasu, np. W tym samym momencie/sekundę później/po chwili itp. Gdyby je wyciąć, zdanie nie straciłoby sensu, a zyskałoby na płynności. Czytelnik i tak zakłada z góry, że każde zdanie to chronologiczny ciąg akcji.

Jeśli się nie zamkniesz [przecinek] to wydłubię ci oko.

Na przykład fakt, iż imię dowódcy w dosłownym tłumaczeniu znaczyło „złoty pirat” bawił go niezmiernie. – Znaczy się ja wiem, że to może być zabawne ogólnie, ale dziwne, że akurat teraz, gdy Lye musi wymyślić dobry plan i uratować zniewolonych mieszczan, tak go cokolwiek niezmiernie bawi.

(...) krzyknął po kareeńsku, a chłopak trzęsącymi się dłońmi podniósł i wygładził upuszczony pergamin [przecinek] i wydusił się z siebie rząd liczb, oznaczający podliczony łup.

(...) w tym momencie być może przydałby mu się ktoś taki, [przecinek] jak Nahl.

(...) Lye rozglądał się po otoczeniu, licząc [przecinek] że na coś błyskotliwego zaraz wpadnie. – Szyk; czasownik na końcu aż razi.

2.3 Coś straconego
Wokół było wystarczająco zamieszania, by jego spacer pomiędzy klatkami wydawał się niewinny. – Wystarczające zamieszanie.

(...) by jego spacer pomiędzy klatkami wydawał się niewinny. Zatrzymał się [ten spacer?] przy jednej z ostatnich, ostrożnie zbliżając do prętów i zaglądając do środka. Chyba była rozzłoszczona [ta klatka?].

Wyobraź sobie, że z jakiegoś powodu mnie nie spuszcza z oka. – Szyk: nie spuszcza mnie z oka.

Poza tym, [przecinek zbędny] Seregil płaci mi całkiem nieźle za tę całą eskapadę, więc...

Przede wszystkim jednak, [przecinek zbędny] coś w momencie do niego dotarło. Nie porzucił przecież swoich towarzyszy z Oddziału Wilka i był absolutnie pewny, że Wiedźmy również nie zostawiłby na pastwę losu. Powierzchowna niechęć, mylne przekonanie o własnej racji, [przecinek zbędny] oraz chłód bijący od jego słów i postawy, [przecinek zbędny] były godne mordercy bez serca. Którym zdecydowanie nie był.

Lye odskoczył, [przecinek zbędny] jak oparzony i być może uciekłby aż pod wrota Czeluści, gdyby nie jedno słowo: złodziej.

– Chcę wiedzieć [przecinek] jakie masz zamiary?

Nagły sposób, w jaki kapitan przeszedł do sedna sprawy [przecinek] zdziwił Lye’a, ale też dał mu szansę odetchnąć ulgą. – Nagły sposób dał szansę? Nope. To ani nie brzmi, ani nie ma sensu.

Fundusze króla, które mogły być jego ucieczką, jego ubezpieczeniem [przecinek] gdyby doszło do najgorszego scenariusza i musiałby uciekać.

Jakby to do niego w momencie dotarło, wyciągnął dłoń po oddane pieniądze, bo wcale nie chciał się z nimi rozstawać, ale Taien odwrócił się na pięcie i żwawym krokiem ruszył w kierunku Złotego Pirata. – Nie rozumiem. Od kilku notek przekonujesz mnie, że Lye jest łasy na kasę, jest też zleceniobiorcą od dawien dawna i wydaje się w tym całkiem doświadczony, a jak przychodzi co do czego, to nie zastanawia się nad swoim czynem, tylko oddaje to, co jest dla niego w życiu aż tak ważne? Nie kupuję tego.

– Zorganizuj dywersje[ę] – powiedziała mu, jakby to było takie proste.

Skrzące się oczy Wiedźmy już przygasały, a Lye’alder zastanawiał się [przecinek] po co kobieta potrzebuje jego pomocy, skoro posiadała natchnienie, i to sporo. – Pójdźmy dalej tym tokiem rozumowania. Skoro Wiedźma jest natchniona, dlaczego tak łatwo dała się w ogóle złapać? Przecież widziałam, jak Ban potrafił nieźle nastraszyć Fenna w jedną sekundę. Wiedźma powinna potrafić coś więcej, prawda? Właściwie samo nazywanie jej Wiedźmą już do czegoś ją zobowiązuje. Nie rozumiem, dlaczego to taka niewinna kobitka, która najpierw dała się złapać, a potem do końca wszystkiemu przygląda się tylko z daleka.
Być może dlatego, że jest w tłumie i nie chce się zdradzać, ale czy używanie magii wiąże się od razu ze swoją identyfikacją? Nie mogła być natchniona incognito? To znaczy, że nigdy przenigdy nie używa magii wśród ludzi?

Nie lubił magii, [przecinek zbędny] albo być może jedynie się jej obawiał.

Skrzące się oczy Wiedźmy już przygasały, a Lye’alder zastanawiał się po co kobieta potrzebuje jego pomocy, skoro posiadała natchnienie, i to sporo. (...) Gdyby wiedział, że jak Banoth jest natchniona, nigdy nie zdecydowałby z nią traktować. – Te zdania się wykluczają. Raz Lye wie o natchnieniu wiedźmy, a raz nie?

Może i był, cóż, inny, ale nadal płynęła w nich [nim] ta sama, czerwona krew, czyż nie? Więc czy jego własne uprzedzenie do magii i ludzi z Antizji potrafiących nią władać nie robiło z niego hipokryty? – Pierwsze zdanie odnosiło się do Fenna, drugie do Lye’a, ale gubisz podmioty, więc wychodzą bzdury.

Gdy w końcu zbliżył się do źródła zamieszania [przecinek] Val Delor już przyjmował pieniądze, a Oddział Wilka ponownie skupił się wokół swojego kapitana, czekając na kolejne rozkazy. Widać czasy, gdy Taien pozwolił Lye'owi decydować o ich losach [przecinek] się raptownie skończyły. – Tak właściwie, to w ogóle mnie to zastanawia, dlaczego kiedykolwiek Lye decydował o losach oddziału, skoro oddział miał własnego szanowanego kapitana? Taien wychodzi tutaj w takim zestawieniu bardzo blado. Jako kapitan raz tylko machnął mieczem, ale generalnie wycofał się z walki, zostawił swoich żołnierzy, a wcześniej oddał dowództwo i dysponowanie oddziałowym przydziałem pieniędzy zabójcy, któremu w kilku momentach w ogóle nie ufał. Nasuwa mi się pytanie: jaki więc z niego kapitan?

Nie ma nic gorszego [przecinek] niż odebrać człowiekowi to, co jest mu dobrze znane (...).

Lye, [przecinek zbędny] z jakiegoś powodu był rozbawiony. Może to miało do czynienia [wiązało się] z czymś, co kiedyś powiedział mu ten najemnik, Nahl: Jeżeli jesteś poddany Seregilowi i jedziesz przez las z oddziałem straży królewskiej, na pewno trafisz na partyzantów. Jeżeli jesteś poddany Banothowi i samotnie jedziesz przez las, na pewno nie trafisz na partyzantów. – Wypowiedź Nahla jest bardzo przyjemnie ubrana w słowa.

Przez długie tygodnie wspólnej podróży, [przecinek zbędny] Oddział Wilka widział Lye'aldera jako mało konfliktowego (...).

Gdzie w momencie pojawiła się chłodna stal zamachniętego seregilskiego miecza, tam Lye’a już nie było. Błędem Oddziału Wilka, [przecinek zbędny] było skupianie się w jednym miejscu. Byli za blisko siebie. – Pomijając upierdliwe powtórzenia, pierwsze zdanie to perełka.

Chcąc uwięzić go w kłębowisku ciał i nie dać szans na ucieczkę [przecinek] skazali się na walkę w bardzo ciasnych warunkach.

Stamtąd, korzystając z zamieszania, [przecinek zbędny] spowodowanego jego nagłym atakiem, [przecinek zbędny] rzucił się w stronę Taiena. To on był najważniejszy w tej niezbyt zbalansowanej walce. Nie mógł przecież przez dłużej niż kilka sekund w pojedynkę wygrywać walkę [walki] z całym oddziałem żołnierzy. – Spójrz, co tu się stało. Drugie zdanie dotyczy Taiena, a trzecie i czwarte już Lye’a, ale w żaden sposób to nie wynika z niczego, jedynie z mojego rozeznania w treści. Jednak to samo w sobie nie wystarczy; techniczna strona budowy akapitu również jest ważna.
Drugie zdanie zawsze będzie odnosić się do bohatera ze zdania pierwszego, jeżeli podmiot pozostawisz domyślny (w tym przypadku: nie mógł) lub użyjesz zaimka (np. on). Dopiero nowy podmiot w kolejnym zdaniu rozpocznie nowy wątek o innym bohaterze. Wiem, że to brzmi strasznie łopatologicznie, trochę jak uwaga ze szkoły podstawowej, gdy mowa o spójności tekstu, no ale jednak stale gubisz te podmioty, więc coś jest na rzeczy.
No i nadal: w opisach scen dynamicznych staraj się unikać zdań wielokrotnie złożonych. One odbierają tempo, rozleniwiają i trudniej wczuć się, że akcja jest szybka, a Lye faktycznie taki zwinny, jak podajesz.

(...) nie tak wygrywało się te najważniejsze potyczki - potyczki o życie. – Myślnik zamiast dywizu.

Teraz istniał [istniały] tylko instynkt i siła pamięci mięśniowej. Nawet się nie zastanawiał [ten instynkt?], pierwszy cios padł pod ramieniem z uniesionym mieczem z taką szybkością i siłą, że Lye przysiągłby, że aż poczuł pęknięcie łamanego żebra pod swoją zaciśniętą pięścią.

Wilki jednak robiły się niecierpliwe i nikt w pojedynkę nie miał prawa wykaraskać się z takiej sytuacji. Natomiast cios, który niejednego posłałby na ziemie [ę] wijącego się z bólu, kapitana ledwo ruszył. Natomiast sugeruje, że drugie zdanie będzie odnosiło się do pierwszego, a przecież nie odnosi. Jakiś udziwniony też masz tam szyk.

3.1 Zamiary najemnika
Raz na jakiś czas, [przecinek zbędny] Rycerza Ostatniej Nadziei zapraszano na wystawne bankiety.

„Rozmowę, która wyciągnęła Nahla z życia w ciągłym stanie umysłowym pod tytułem: oddycham tylko po to, by istnieć”. – Wcześniej w podobnych sytuacjach korzystałaś z kursywy. Dlaczego teraz nie? Wydaje mi się też, że dałoby się ten stan umysłowy Nahla przedstawić nieco plastyczniej. Ten tytuł wygląda jak taka ostatnia deska ratunku.

Bo nagle, w końcu, wyglądało na to, że życie jednak podsunęło mu pomysł na nadanie sobie sensu. – Ojej, ale nawaliłaś przecinków! Przeczytaj to zdanie, zachowując wyznaczone pauzy oddechowe i sama stwierdź, że coś tu nie gra. Nagle i w końcu pasują do siebie jak kwiatek do kożucha. No i życie Nahla podsunęło mu pomysł, by nadać sobie sens? To brzmi, jakby to życie Nahla było czymś osobnym niż Nahl sam w sobie… Jakaś dziwna abstrakcja.

Ale był jeszcze Seregil. Seregil VII, [przecinek zbędny] zwany Szlachetnym, [przecinek zbędny] jak jego prapradziadek. Król był wielbiony przez społeczność zarówno ludzi [przecinek] jak i elfów.

Znał przecież księżniczkę [przecinek] odkąd była małym szkrabem.

Seregil zgodził się Jedynego wysłuchać, ale Nahl od swoich pierwszych słów wiedział, że król nie poświęca mu całej swojej uwagi zbyt zmartwiony księżniczką chorującą na Pustynną Gorączkę. Siedział [król czy Jedyny?] na ławie tronowej, [przecinek zbędny] obitej bordowym aksamitem (...). – Nahl wychodzi trochę na ignoranta. W sensie na pewno wiedział o chorobie księżniczki, no bo to jednak księżniczka, a mimo to nawet nie przeszło mu przez myśl, że król może albo w ogóle nie chcieć z nim gadać, albo uznać jego słowa za bzdurę (co zresztą zrobił)? Gdybym znała sytuację na zamku i to, co Nahl chce przekazać królowi, zanim wpadł na pomysł audiencji, to sama bym pomyślała: ej, stary, może to faktycznie nie jest najlepszy moment, żeby oskarżać bliskich rodziny królewskiej… A on się nawet nie zawahał. Chyba że nie wiedział o chorobie, ale nie widać, by się tym jakoś przejął.

Przestronna, dobrze oświetlona i ustrojona jaskrawymi kolorami sala tronowa przyprawiała Nahla o ból głowy, a jego argumenty potraktowane zostały z niedowierzaniem i oburzeniem, a sam król nazwał je wyssanymi z palca (...) – co ma piernik do wiatraka? Pierwsza część zdania opisuje salę i ból głowy Nahla, druga mówi o odbiorze jego słów, a trzecia o słowach króla. Za dużo informacji w jednym zdaniu, które nie mają się zbytnio do siebie. I nie raziłoby pewnie to aż tak bardzo, gdybyś użyła innych spójników; a sugeruje, że te części jakoś się ze sobą jednak łączą.

Sam do końca nie rozumiał [przecinek] co popchnęło go do wtrącenia się do sytuacji. – Kurczę, miałam go jednak za trochę bardziej rozumnego, logicznie myślącego. Przecież na samym początku już czuć było jego desperację. Nahl chciał znaleźć aprobatę, trochę się dowartościować – sama o tym pisałaś:
I tym sposobem znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, by podsłuchać odpowiednią rozmowę. Rozmowę, która wyciągnęła Nahla [go] z życia w ciągłym stanie umysłowym pod tytułem: oddycham tylko po to, by istnieć. Bo nagle, w końcu, wyglądało na to, że życie jednak podsunęło mu pomysł na nadanie sobie sensu. Czyżby nadarzyła się okazja, by stać się Jedynym, ale tak na serio? – Skoro wtedy wiedział, jakie ma potrzeby i z jakich pobudek rusza do króla, to dlaczego teraz uznał, że sam tego nie rozumiał? To się wyklucza. Czytelnik dostaje sprzeczne informacje.

Próbował  się zastanawiać nad hipotetycznymi scenariuszami i ich czysto filozoficznymi rezultatami, ale zaczynało go mdlić [przecinek] więc dużo prościej było sięgnąć po butelkę. – Szkoda w sumie, że Nahl nie zastanowił się nad hipotetycznym scenariuszem, zanim ruszył do króla. Nie wiem, czy celowo kreujesz go na postać, która najpierw robi, potem myśli, ale na takiego wychodzi. Jest lekkoduchem, nie interesuje go polityka, nie przejmuje się za bardzo (jego odpowiedzią na pytanie „jak sobie poradzimy z przeludnieniem?” mogło być „wyślijmy do najbliższej wioski armię ghuli. Na pewno się tym zajmą”?) i lubi zaglądać do butelki, ale jednak nosi tytuł Jedynego, ludzie mieli go dawniej za bohatera, a bohaterowie nie tylko przecież piją i się tłuką, muszą też czasem logicznie myśleć. Nahlowi zdarza się to, o dziwo, dość rzadko.
Nie chodzi mi o to też, że to źle – nie chcę ci zmieniać charakteru postaci. Piszę o tym, byś wiedziała, jak odbieram twojego bohatera i abyś mogła to, co czytasz o nim, porównać ze swoją wizją. Jeżeli braki logicznego myślenia i hulactwo są mu przypisane celowo, no to ci wyszło. Ale jeżeli miał być hulaką, ale też takim hulaką godnym tytułu bohatera, tytułu Jedynego i symbolu, którym podobno kiedyś był dla ludzi, no to musiałby też jednak trochę myśleć. A tego myślenia nie widać; bardziej widać ignorancję i egoizm.

Oho, coś się złego stało w tekście. Dla zobrazowania wklejam dłuższy fragment:
I wtedy, gdy pod Kulawym Elfem starał się utopić wyrzuty sumienia, podsłuchał kolejną rozmowę. Zaczynał się w tym robić dobry. Wystarczyło na czoło nasunąć kaptur i upewnić [się], że wystarczająco cuchnie się piwem [przecinek] i ludzie nie poświęcali ci uwagi nawet wtedy, gdy pod kapturem i smrodem krył się niechętny bohater. Może powinien zostać szpiegiem?
Rozmowa dotyczyła Banotha, nowego pana na Twierdzy. Młody władca rządził od niedawna, ale już zdążył sobie wyrobić imponującą opinię. Podobno był też dość podejrzliwy, wręcz paranoiczny [przecinek] jeśli chodziło o jego wrogów. Brzmiał idealnie do celów Nahla.
– Jestem doprawdy zaszczycony – powiedział, choć ton jego głosu zdecydowanie tego nie potwierdzał. – Odwiedziny Rycerza Ostatniej Wiary wymaga uczczenia!
– Ostatniej Nadziei – wtrąciła się cicho kobieta, stojąca tuż przy tronie Banotha.
Rozumiem, że rozdział to retrospekcja, ale za słabo nakreśliłaś zmianę miejsca akcji. W dwóch akapitach jesteśmy w karczmie, a dialog bez żadnego ostrzeżenia dzieje się już w twierdzy Banotha. Czytając to, dowiaduję się o tym dopiero, gdy dochodzę do ostatniego podkreślonego fragmentu, a w mojej głowie panuje totalny chaos. No bo jak to? Przed chwilą dostałam plastyczny opis Nahla, który chowa się pod kapturem w karczmie. I nagle mam to szybko podmienić w mojej głowie na salę tronową Kła? Bardzo, bardzo nieprzemyślana forma.
Mam wrażenie, że pisząc, nie myślisz o tym, jak odbierze twój tekst czytelnik. Po prostu zakładasz, że skoro ty wiesz, co chcesz przekazać, to tak to właśnie przekazujesz, a tu jednak psikus. Jeszcze raz: nie siedzę w twojej głowie. Musisz postarać się, by tekst był bardziej przystępny dla innych. Przede wszystkim poukładany.

W jej szarej sukni, z kosmykami włosów zgarniętymi za ucho i skulonymi, drobnymi ramionami, [przecinek zbędny] wydawała się wtapiać w otoczenie.

Stała nieruchomo, [przecinek zbędny] jak posąg, czym wyraźnie kontrastowała z wiecznie wiercącym się Nahlem.

Szczerze wątpił [przecinek] czy by ją w ogóle zauważył [przecinek] gdyby nie to, że się odezwała, mimo tego, że stała na pierwszym z trzech schodków (...).

Ciemno-brązowe [bez dywizu, łącznie] włosy sterczały mu we wszystkie strony, jakby nie miał pojęcia [przecinek] co to grzebień (...).

Wiem dokładnie [przecinek] po co tu jesteś.

A dziś jesteś tu, podejrzewam [przecinek] że z dokładnie takimi samymi informacjami, więc oszczędzę ci powtarzania się.

Banoth podniósł się z tronu, przeciągnął porządnie i zeskoczył ze schodków, by stanąć tuż przed Nahlem. Nie pomylił się, rzeczywiście nie był za wysoki, Jedyny górował nad nim przynajmniej o pół głowy. – Z drugiego zdania wynika, że Banoth właśnie odkrył, jaki ma wzrost.

– Porozmawiamy nad ranem – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu, spoglądając Nahlowi prosto w oczy. – Czy to jest jakaś tradycja u Banotha, że w nocy nie śpi, tylko siedzi na tronie jak jakiś NPC przyklejony do swojej lokacji (trochę jak taki Gomez z Gotnica)? 


Na dodatek już drugi raz oddala Nahla nocą z kwitkiem, mimo że nic innego najwyraźniej nie ma do roboty. Wiem, że Banoth pewnie chciał tym pokazać, że to on jest tu panem i ustala warunki, a Nahl to jakiś zwykły najemniczek, więc niech sobie czeka, jednak dziwnie mi się czyta o dwóch takich samych scenach w jednej historii. Tym bardziej że jako władca, który wiedział już o zamiarach Nahla, Ban mógł posłać do niego jakiegoś sługę z wiadomością, że audiencja nastąpi rano, bo Banoth Okrutny nie zamierza dziś tracić na niego cennego czasu czy coś. Przecież władca też ma jakichś swoich ludzi, poza księgową, prawda?
[UPDATE: no właśnie chyba nie, skoro potem wysyła właśnię ją, by zajęła się komnatą Nahla. Mam dziwne wrażenie, że Ban nie ma żadnych innych ludzi na swoim zamku].

Mijając okna [przecinek] widział błękitne niebo i spokojne morze, łagodnie okalające skały fundamentów Twierdzy - widok ten zapierał dech w piersiach. – Myślnik zamiast dywizu.

Kieł być może i był przerażający (albo przerażająca była jego sława), szczególnie podczas sztormu, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że był doprawdy piękną warownią. Przede wszystkim tym, co wyróżniało ją od innych zamków w Antizji, były okna. Te w niższych kondygnacjach zamku (w piwnicznych lochach czy na parterze zajmowanym przez spichlerze i koszary armii) były zaledwie niewielkimi świetlikami, ale te wyżej (na piętrach mieszkalnych, jak i tych prowadzących do sal bankietowych i biblioteki) były przestronne, niektóre nawet mierzące od podłogi do sufitu.

Teraz jednak dynamicznym krokiem przemierzał niższe piętra zamku, aż w końcu zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami. – Do tej pory sądziłam, że w tej scenie Banoth przechadza się korytarzem, podziwia te swoje okna i jara się twierdzą – opis rozleniwiał, był pełny, okrąglutki, bardzo szczegółowy. No i Ban spaceruje po wschodniej wieży, bo o tamtych oknach wspominał na końcu (Banoth był szczególnie dumny z tych we wschodniej wieży, gdzie pierwsze promienie słońca rzucały na ściany smugi światła) Jednak nagle okazuje się, że facet gdzieś się spieszy. Aha. No niestety jest już za późno, by nastawić mnie na dynamizm sceny i po prostu mi go wmówić. Tempo akcji, a więc i tempo Bana wlokły się niemiłosiernie.

Szczerze mówiąc, to fakt, iż to on musiał się fatygować po swojego poddanego (znowu!) był raczej oburzający. W końcu to on tu rządził, czyż nie? Nahl powinien być na każde jego zawołanie. Powinien, ale jego charakter raczej to wykluczał. Banoth westchnął i skrzyżował ramiona na piersi [przecinek] stając nad łóżkiem mężczyzny. – To nie charakter Nahla sprawia, że Nahl nie ma szacunku do króla. To właśnie królewskie machanie ręką na najemnika rozpuszczonego jak dziadowski bicz sprawia, że Ban musi biegać za swoim człowiekiem. Lol.
No cóż. Nie będę mówić, że dla mnie też to jest mega dziwne. Generalnie kreujesz Banotha na władcę zaborczego, dumnego, któremu się nie odmawia, który nocą odprawia ludzi z kwitkiem, bo jaki to on nie jest wysoko postawiony. Niby wzbudza on podziw i lęk, potrafi zerwać most, gdy ktoś próbuje przedostać się do Kła, i roztrzaskać ludzi na skałach, ale jednocześnie… no właśnie. Okazuje się, że typ nie ma prawdopodobnie żadnego sługi czy służki poza księgową (miał jednego, którego kiedyś wysłał po Nahla, ale koleś wyparował) i sam chodzi po komnatach swoich najemników. Nie wiem, czy to celowe, ale strasznie mieszasz. Czy Ban tak tylko pozoruje się na pragnącego szacunku i niebezpiecznego, groźnego? Bo może i pozoruje, ale widać, jaki w tym jest nieporadny. Ostatecznie to właściwie taki wyrozumiały towarzysz-strojniś, który przyjdzie, obudzi cię, zagada, gdy jesteś nago, pozwoli ci się nudzić na zebraniach i wysłuchuje twojego marudzenia, daje ci wolną rękę i pozwala mówić do siebie beż żadnego tytułu, jakiegokolwiek wyrazu szacunku. A jednocześnie ten sam wielki pan włatca podobno pertraktuje z ghulami, para się magią czy wyznacza egzekucję dość ważnego bohatera. Czasami po prostu go nie rozumiem.

Okazuje się, że ktoś jest pod kołdrą, gdy Nahl rozmawia z Banem. Gdy Ban wychodzi, Nahl ogląda swoją kolczugę, a postać… dalej dusi się pod pierzyną. Dajesz mi opis przeszłości, jakieś streszczenie i spoiler o tym, że Nahl zdradzi swojego pana, ale zapominasz o tym, że czytelnik stale jest w komnacie, gdzie ktoś nie wychodzi z łóżka. To wydaje się ciekawe – kochanek lub kochanica Nahla? – a kompletnie to pomijasz na rzecz nieciekawego opisu. Może i ważnego, ale podanego w nudny sposób.
W ogóle masz tendencję do tworzenia rozdziałów bardziej złożonych z opisów niż scen, a w nich dialogów. To sprawia, że bardziej jednak ziewam niż czytam z zapałem.

Minęło kolejne pół godziny, zanim Nahl dotarł do sali kiedyś tronowej, dziś bankietowej, gdyż Banoth pozbył się tronu kilka lat temu, bo „był niewygodny”. – O, a więc jednak Gomez Banoth pozbył się tronu? Dziwne. Nie podejrzewałabym go o to; w końcu w pierwszym rozdziale czytałam:
Dziś (...) aktualny władca okupujący tron Kła wolał, przynajmniej dotychczasowo, dostosować się do nowoczesnego stanu życia (...). – W tamtym też rozdziale mowa była o Banie, który chce przypomnieć o sobie światu, by ludzie nie zapomnieli o potędze Kła i potędze Banotha. Czy rozsądne jest w takich chwilach pozbywanie się tronu? Czy tron nie jest aby jednym z symboli czyniących władcy? Jak korona dla króla?

(...) Jaenah chowa się gdzieś w kącie, [przecinek zbędny] albo udaje posąg.

(...) pan Twierdzy nie zmieniał zdania, syn Kła nie okazywał miłosierdzia. – Pan Twierdzy wyrzucił tron, biega po zamku za swoimi ludźmi (tak naprawdę tylko za jednym, bo innych nie ma), pozwala najemnikom na brak okazywanego szacunku i tak dalej, i tak dalej, więc jednak dziwny z niego niemiłosierny pan twierdzy.

Wygląda na to, że większość mieszkańców twierdzowego przylądku zebrała się na przedstawienie (...). – Co jak co, ale twierdzowy przylądek w ustach Banotha brzmi śmiesznie. Do tej pory to był Kieł, który miał wzbudzać strach i respekt, a nie jakiś ośrodek wakacyjny.

W normalnych okolicznościach, [przecinek zbędny] Nahl zapytałby, o co chodzi, ale jego obawy się potwierdziły i musiał zacząć działać.

Nie rozumiem, co się właściwie stało na końcu. Nahl planował zdradę wcześniej, pod koniec sceny wyjął miecz na Bana i… poprosił, by nie zabijać Fenna, bo nie masz powodu i to nie ma sensu, naprawdę.


Ban się nie zgodził, ale Nahl nie ciął, bo… władca nazwał najemnika po imieniu.
I fakt, to jest takie zakończenie, które sprawia, że chce się zaraz dostać następny rozdział, bo nie wiem, co dalej. Ale jednocześnie jest mega irytujące. No bo Nahl w komnacie myślał już o zdradzie Bana – sądziłam, że to będzie coś grubego. Na przykład, że Nahl udaremni egzekucję, ratując Fenna, zabijając chociażby kata przy stryczku. Nie spodziewałam się natomiast, że wielki najemnik, Jedyny, symbol prawdziwej bohaterszczyzny, który wspomina często sielskie czasy swojego męstwa:
Kiedyś, jako młody żołnierz w armii królowej Yllandy był dumny [przecinek] nosząc zbroję przystosowaną do skutecznej walki ze smokami – mimo wszystko będzie taki nieporadny. 
Właśnie… Nahl jest bohaterem, który pokonywał smoki – długowiecznym pół-elfem z masą doświadczeń. A poszedł poprosić króla o coś – jak ty to napisałaś – jak małe, obrażone dziecko. Serio? Takich słów użyłaś?
Nie lubię Nahla. Nic jeszcze nie udowodnił w tej historii, a mamy siódmą notkę. Facet jest kompletnie nijaki – ani odważny, ani zdecydowany, ani logiczny, ani zdeterminowany, łatwo go odepchnąć na dalszy plan (jak zbył go król albo Banoth dwa razy, albo ludzie w karczmie, gdy wybiegł z jakąś dziwną histerią w drugim rozdziale). Generalnie nic jeszcze w historii nie zrobił, a jak już dostałam zalążek sceny dynamicznej z jego udziałem, to użyłaś w stosunku do niego słów małe, obrażone dziecko. Mały obrażony Jedyny – meh.  

3.2 Głos w ciemności
– Nie możesz – powtórzył żałośnie. [akapit] Banoth zignorował na wpół wzniesiony miecz i zbliżył się do najemnika, który wyglądał [przecinek] jakby wahał się pomiędzy zaatakowaniem swojego pana, [przecinek zbędny] a rzuceniem się z bezsilności na posadzkę. Cóż, Rycerz Ostatniej Nadziei tak właśnie zazwyczaj reagował. Nie był tym szlachetnym, odważnym wojownikiem z legend. – To jest mimo wszystko trochę dziwne. Okej, rozumiem, że Jedyny nie jest jednak bohaterem, ewentualnie bardzo, bardzo tchórzliwym i z przypadku, ale mimo wszystko… To pół-elf, który liczy sobie więcej lat niż nieprzeciętnie długożyjący człowiek. Kiedyś był podobno żołnierzem w armii przeciwko smokom. Czy to też plotka? No nie, musiał być żołnierzem – miał miecz i swoją starą magiczną kolczugę – to świadectwa jego wieloletniego doświadczenia na froncie. Chcesz mi powiedzieć, że elf-wojownik przez całe życie stał w miejscu, jeżeli chodzi o rozwijanie takich cech jak męstwo, odwaga, zdecydowanie, podejmowanie decyzji? I wciąż zachowuje się jak niedoświadczony, wystraszony młodzieniec? Jakoś nie potrafię tego zrozumieć, dlaczego on taki jest. Jak to się stało, że ludzie mają go za Rycerza Ostatniej Nadziei? Co takiego zrobił? Przecież znany był na salonach i u samego króla; nikt nie wiedział, jaki był naprawdę, poza Banem?

Tej ostatniej cechy, [przecinek zbędny] Ban szczerze nie znosił i doprawdy nie potrafił zrozumieć [przecinek] jak ktoś tak poszkodowany, wyśmiany przez los, mógł mieć tak optymistyczne nastawienie do świata.

– Nahl – powiedział, porzucając na moment surowość głosu i kładąc rękę na ramieniu najemnika. – Nie martw się, jak zabójca przyjdzie się dobijać do Twierdzy [przecinek] to wezmę winę na siebie – obiecał, ale chyba nie były to słowa otuchy, na które Nahl czekał.

Zdecydowanie nie był zbyt okrzesany [przecinek] jeśli przychodziło do głębszych interakcji międzyludzkich.

Vivern był ghulem, jednym z wielu, których Banoth wynajmował w swoich wojskach, niektórzy byli nawet członkami Kompani Cienia, bo władca Kła lubił reakcje ludzi na fakt, że otaczał się tymi (jak się popularnie mówiło) odrażającymi potworami. – Pamiętam, jak w pierwszym rozdziale pisałaś, że Ban zatrudnił kilku i włączył do osobistej straży, aby wzbudzić strach w poddanych. Nie musisz mi teraz przypominać o tym fakcie; wystarczy, jak wprowadzisz bohatera i pokażesz go, że faktycznie jest ghulem i działa w obronie Bana. To będzie wystarczający dowód sam w sobie.

Siedział pod oknem swojej celi i stwierdził, że zdrętwiałych od zimnej, twardej posadzki pośladków już w sumie nie czuje. – Dziwny szyk, taki trochę na opak. Sugeruję: stwierdził, że nie czuje już zdrętwiałych od zimnej, twardej posadzki pośladków.

Był zadziwiająco spokojny, [przecinek zbędny] jak na swoje położenie.

– Rozumiem już [przecinek] dlaczego jesteś najsławniejszym złodziejem w kraju.

Czy mu się wydawało, czy głos stał się głośniejszy, jakby bliższy? Zatrzymał się [ten głos?] w połowie drogi do kraty, ponownie wpatrując w ciemność, aż oczy zapiekły go na moment i mrok został rozproszony.

Serce podskoczyło mu do gardła [przecinek] gdy zdał sobie sprawę z tego, że to już.

Jednym skokiem uczepił się jego wyciągniętej ręki i już po chwili siedział mu na ramionach z długim ogonem owiniętym wokół szerokiej szyi, [przecinek zbędny] jak futrzany szal.

Widzę [przecinek] mamy nowego przyjaciela, hm?

Fenn całą tą sytuacją był zdecydowanie wstrząśnięty, no bo od kiedy to małpy gadają. – Znak zapytania zamiast kropki.
Lis jest uroczy, a fakt, że należy do Viverna, bardzo zaskakujący i dość… abstrakcyjny. Ale na plus; świetna postać!

Gdyby wódz Hoi’elnor go teraz widział, przewróciłby się ze zgrozą w grobie. [akapit] – Nie ufaj im – mówił. – Dalej kontynuujesz mowę. Kiedy przytaczasz dialog od myślników, akapity są niezbędne. Jeżeli chcesz jednak, aby tekst ograniczył się do wspomnienia mowy, możesz użyć cudzysłowu lub kursywy. Wtedy jeszcze brak akapitu dałoby się przeboleć.

Ale z drugiej strony, [przecinek zbędny] wódz Hoi’elnor twierdził, że ufać nie warto właściwie nikomu.

Jednak ze wszystkich księżycotwarzych, [przecinek zbędny] to właśnie ambasadora elfów nie znosił najbardziej.

(...) wymawiając szeptem kilka słów Prośby do dobrych duchów. – Czy Prośba to jakieś konkretne zaklęcie, modlitwa o takiej nazwie, że zapisałaś ją wielką literą?

Ale Fenn nie rozumiał, był takim samym ignorantem jak Rheyn, kiedy przychodziło do tematów natchnienia. – Wcześniej natchnienie zapisywałaś kursywą.

(...) gładkie czoło zakrywając drobną, chorobliwie bladą dłonią, [przecinek zbędny] w geście wyjątkowo dramatycznym.

Imię zabójcy wymawiał „Lejaldier”, swoim śpiewnym akcentem podkreślając każdą samogłoskę i zabójca już nawet nie miał siły go poprawiać. – A to ciekawe. Miałam przejść do tego w podsumowaniu, ale zagaję już teraz. Jak w ogóle wymawia się to imię? Przez cały czas trwania lektury czytam je: Ljalder, jako że apostrof sugeruje pominięcie jakiejś litery (w skrócie Lye to dla mnie fonetycznie Lje, bo kiedy nie używasz apostofu, nie pomijam samogłoski, chyba że w odmianie: Lye’aLja.). A nawet nie wiem, czy dobrze myślę.

Więc teraz stał na zielonym wzgórzu, wokół otaczało go morze mgły, [przecinek zbędny] sięgającej mu prawie do pasa (...). – Szkoda, że dowiaduję się tego teraz, a nie na samym początku sceny, gdy bohater stał zdesperowany w jakiejś… próżni. Nicości. Potem rozmawiał z wodzem Hoi’elnorem, potem z Rheynem, a teraz nagle dowiaduję się, że w sumie, to jest zupełnie gdzieś indziej. Pisałam już o tym – strasznie mieszasz.

Zabójca nie rozumiał [przecinek] dlaczego ludzie w tych stronach chowali swoich zmarłych w ziemi.

(...) elf w kolorowym stroju handlarza rozglądał się nerwowo na boki. Lye wolno wyszedł z cienia otaczającego rynek muru, rozglądając się uważnie na boki, ale książę wyraźnie miał rację.

Lye odpowiedział mu skinieniem głowy, nie bardzo wiedząc [przecinek] czy też się powinien skłonić (...).

Przybyłem tu na prośbę księcia i postaram ci się pomóc [przecinek] jak tylko mogę (...). – Postaram się ci pomóc.

(...) Lye musiał się powstrzymać. by nie przewrócić oczami. – Przecinek zamiast kropki.

Był w Twierdzy. Na terenach Banotha nie bywał często, a Kła odwiedził przecież tylko raz, tego pamiętnego dnia trzy lata temu. Nic mu tam przecież nie groziło, natomiast Wiedźma go potrzebowała. – Nie rozumiem. Co nie groziło Lye’owi w twierdzy i czemu łączy się to z Wiedźmą w jednym zdaniu? Chodziło ci może o to, że w twierdzy nic nie groziło Fennowi? Nie jestem pewna, co chciałaś mi przekazać.

Bardzo podoba mi się ten rozdział pod względem fabularnym, to znaczy podoba mi się zawiązywanie się akcji. Nie lubię częstych retrospekcji, a to na nich opierasz swój tekst, ale to dzięki nim właśnie rozwiązał się jeden wątek – dlaczego Nahl nie pozwolił skrzywdzić Fenna i co ma do tego Lye. Jednak czegoś mi ciągle mało.
Mam wrażenie, że wybierasz sceny najmniej istotne pod względem akcji, bezpiecznie, których nie da się sknocić, bo nie wymagają wysiłku w postaci dynamicznych opisów. Co mam na myśli? Przedstawiłaś mi tylko rozmowę Lye’a z jakimś handlarzem i zasugerowałaś, że Lye uratował życie Nahlowi, ale nie pokazałaś, jak to się stało. Może to jeszcze nadrobisz, ale wtedy będzie tylko nudnym uzupełnieniem, kiedy tutaj zagrałoby na emocjach, bo to w tym rozdziale czytelnik rozgryza ten wątek. Tak samo było w przypadku sceny w skradaniu się po lesie – to, co najważniejsze, czyli kradzież Skrawka Bezczasu, tylko wrzuciłaś w nieszczególny dialog. Lubisz dialogi? Okej, nie ma w tym nic złego, ale same dialogi i retrospekcje przepełnione wspomnieniami-streszczeniami są mało zajmujące, kiedy przyrównać je do konkretnych scen dynamicznych. Ale do tego wrócę jeszcze za moment, w podsumowaniu.

PODSUMOWANIE
TECHNIKALIA
Masz problem z przecinkami. O dziwo na początku, w prologu, nie było tego aż tyle. Ktoś ci sprawdzał dwie pierwsze notki? Nie wiem, ale mam wrażenie, że albo się rozleniwiasz, albo nie kształcisz w kwestii poprawności językowej. Wszystkich błędów interpunkcyjnych miałaś około trzystu, z czego 95 to braki przecinków, a prawie 80 – ich nadmiar. Reszta to zbędne kropki, dywizy, potknięcia w dialogach i tym podobne. Przyjrzyjmy się temu na kilku przykładach.

Czasami stawiałaś przecinki w takich miejscach, że właściwie nie wiadomo, jak by można by je było obronić, na przykład:
Lye, z jakiegoś powodu był rozbawiony. – Oddzieliłaś podmiot od… reszty zdania, i to prostego, czyli z tylko jednym czasownikiem. Inny przykład:
Swoje fanatyczne spojrzenie, rozmówca przeniósł na resztę zgromadzenia. – Ten przecinek nie ma żadnej podstawy, by się tam znaleźć. Sama pomyśl.

Zdarzało się, że nie stawiałaś przecinka przed ale, a stawiałaś przed albo. To są trochę takie podstawy podstaw. To samo tyczy się obowiązkowego przecinka przed więc. Nie wiem, raz go stawiałaś, a innym razem nie. Zasada na czuja nie działa. Zresztą nie ma takiej zasady.

Zdecydowanie najczęściej powielanym błędem interpunkcyjnym było twoje stawianie przecinka przed jak. Są sytuacje, gdy przecinek ten jest wymagany, ale dotyczy to zdań złożonych (takich z dwoma czasownikami). Nie musisz tego robić, kiedy po jak nie ma orzeczenia, na przykład: był szybki jak błyskawica. Zapamiętaj.

Strasznie zwalniasz tempo czytania niepotrzebnymi pauzami. Robisz wtrącenia albo dopowiedzenia z części zdań, które nimi nie są. Na przykład:
Już miał coś skomentować, tylko po to, by wywołać na jej policzkach rumieniec (...). – Pierwszy przecinek nie otwiera wcale żadnego wtrącenia. Tylko ten drugi musi się pojawić, bo dalej masz spójnik by i kolejne zdanie składowe.
Tak samo tutaj nie oddzielasz dopowiedzenia od reszty zdania:
(...) jak mgnienie błyskawicy, pojawiającej się na wzburzonym niebie. Pojawiająca się to nie orzeczenie. Nie musisz tu stawiać przecinka.

Inna sprawa, że nie tylko nadmiernie tworzysz dopowiedzenia i wtrącenia, ale też dziwnym trafem pomijasz znaki tam, gdzie faktycznie te dopowiedzenia i wtrącenia występują. Przykłady:
Nikt, kto stanął w jej progach już jej nie opuścił. – Podkreślona część to wtrącenie. Zawiera orzeczenie (stanąć), więc trzeba je oddzielić od reszty. Ty wtrącenie wprawdzie otworzyłaś przecinkiem, ale nie zamknęłaś.

Lye’alder zastanawiał się po co kobieta potrzebuje jego pomocy, skoro posiadała natchnienie. – A tu odwrotnie: zamknęłaś wtrącenie, ale zapomniałaś o przecinku otwierającym je.

Jako że często korzystasz z imiesłowów przysłówkowych współczesnych (zakończonych na -ąc), musisz zapamiętać, że są one traktowane tak samo jak orzeczenie, czyli oddziela się je od reszty zdania przecinkiem. Niestety o tym zapominasz:
Mijając okna widział błękitne niebo (...).
(...) był dumny nosząc zbroję.

Uporczywie próbujesz też oddzielać przecinkami wyrażenia na inicjalnej pozycji w zdaniu. Część z nich nie ma wpływu na treść całego zdania, a jedynie zaznacza siłę przekazu (np. a jednak, ponad to, poza tym itp.) albo pozycję mówiącego (np. niestety, oczywiście, chyba itp). Kiedy rozpoczynasz czymś takim zdanie, nie stawiaj przecinka. Dwa przykłady dla zobrazowania:
Poza tym, Seregil płaci mi całkiem nieźle za tę całą eskapadę (...).
A jednak, podszedł bliżej.
Prawdopodobnie masz z tym problem, bo w trakcie wypowiadania takich słów na głos, tworzysz w tych miejscach pauzę oddechową, jednak nie jest ona wymuszona przez zasady interpunkcyjne.

Pomijając już przecinki, zdarzało się też, że kulałaś z fleksją, szczególnie w zdaniach wielokrotnie złożonych:
(...) słowa dziecka, które pragnie, by ich marzenie się spełniło. – Jego.
Może i był, cóż, inny, ale nadal płynęła w nich ta sama krew (...). – Nim.
Teraz istniał tylko instynkt i siła pamięci mięśniowej. – Istniały.
Nie mógł przecież przez dłużej niż kilka sekund w pojedynkę wygrywać walkę. – Nie mógł wygrywać (kogo? czego?) walki.

Nie z przymiotnikami piszemy łącznie, np.:
nie [jakim?] znoszącym, czyli nieznoszącym;
nie [jakich?] zamieszkujących, czyli niezamieszkujących;
nie [jaka] pochodząca, czyli niepochodząca.

Do tego dochodzi drobnostka w postaci gubienia znaków diakrytycznych, ale nie było tego dużo, np.: Zorganizuj dywersje (...).

Także gdzieś tam trafiałam na już bardziej poważny błąd, czyli mieszanie czasów, np:
(...) wielki dąb stał dumnie pośród spalonych współbraci i zdawało się, że drwi z oprawców.
Ale tego też nie wymieniłam w ocenie przesadnie dużo.

Nie rozumiem też, dlaczego niektóre wyrazy raz pisałaś kursywą, a raz nie (w tym samym znaczeniu), np. natchnienie. Albo czasem zapisywałaś czyjeś cytowane słowa kursywą, a innym razem od myślnika. W całym tekście sposób zapisu myśli, cytatów innych bohaterów, powiedzeń, podań – to wszystko powinno być zapisane konsekwentnie. Na wszystko możesz mieć inny sposób (widziałam, że używałaś też koloru przy kursywie), ale w obrębie jednego rodzaju zapis powinien być jednolity.

Technicznym błędem jest też twoje okropne przyzwyczajenie do ciągnięcia komentarza narracyjnego w dialogu, kiedy zmienia się wątek i przechodzisz do następnych myśli albo w ogóle podawanie komentarzy bohaterów tuż po wypowiedziach, które nie należały do nich. Paskudne było też gubienie podmiotów – praktycznie co kilka-kilkanaście zdań coś gdzieś nie grało, przez co tekst był często nieczytelny za pierwszym razem i trzeba było albo się wracać i szukać odpowiedzi wcześniej, albo lecieć dalej i liczyć na to, że niezrozumiałe kwestie same się wyjaśnią. Większość takich drażniących momentów wypisałam, ale nie wszystkie.

W ogóle – żeby było jasne – nie wypisywałam wszystkich błędów, które wpadły mi w oko. Na pewno większość, ale jednak coś, co zaczynało mnie mierzić, czasami pomijałam, bo inaczej pracowałabym nad tą oceną znacznie dłużej. Co mogę polecić? Pracę z betą. Spróbuj może nawiązać jakąś współpracę z kimś z www.betowanie.blogspot.com, bo naprawdę szkoda, by fabularnie niezły tekst psuły niedociągnięcia techniczne.

NARRACJA
Obiecałam ci link do poradnika, więc oto on: [KLIK]. Znajdziesz tam dokładny opis każdej wspomnianej przeze mnie narracji, a także szczegółowe informacje na temat head-hoppingu, z którym niestety masz problem. Czasami nie ogarniasz już, kto w scenie jest postacią, za której plecami chowa się narrator, a kto poboczną – tzn. ty to dobrze wiesz, ale ja niekoniecznie i przez to wielokrotnie zamiast czerpać radość z czytania, wracałam się w tekście o kilka linijek czy o nawet całe akapity, by zrozumieć, co masz mi do przekazania.
Eliminacja head-hoppingu i zdecydowanie się na jeden typ narracji są o tyle ważne, że bez nich tekst jest średnio zrozumiały. Musisz nad tym pracować. Szczególnie odczuwalny jest head-hopping wtedy, kiedy jeszcze notorycznie gubisz podmioty, a masz pięciu głównych bohaterów męskich i każdy z nich to jakiś on. Często pisałaś w jednym zdaniu, że coś myśli Fenn, a potem, na przykład, że coś należało do niego, czyli… Lye’a. Jeden wielki chaos.
Twoim problemem, jeżeli chodzi o narrację, jest nadmiar bohaterów, którym oddałaś głos. Może jest to celowe, ale w artykule, który podlinkowałam, przeczytasz, że w tak wielowątkowej historii czterech głównych bohaterów, którzy dostają prawo do prowadzenia swojej mowy pozornie zależnej, to granice wydolności percepcji czytelnika. U ciebie pojawiła się ich nawet sześcioro i bywało, że musiałam odejść od bloga i odpocząć, pozbierać myśli albo coś sobie rozpisać gdzieś obok na kartce, ewentualnie cofnąć się, by przypomnieć sobie, czy bohater z danej sceny to ten sam, który gdzieś tam coś tam… Ty wiesz, co miało miejsce oraz co stanie się dalej, a mnie to wszystko ma dać dopiero dobrze skonstruowany tekst. Być może trudno ci mnie zrozumieć, no bo to twoja historia i znasz swoich bohaterów, chciałabyś, bym rozpoznawała ich po ruchach czy mowie pozornie zależnej, ale tak nie jest. Dodatkowo w pierwszym i drugim rozdziale pozbyłabym się tego jednorazowego kombinowania z liczbą mnogą. Był to zabieg zbędny i do niczego nie prowadził.

STYL
Gdyby nie chaos narracyjny, pewnie nawet nie przeszkadzałyby mi w niektórych momentach te zdania-kolosy, które sadzisz. No ale niestety wszystko razem daje mieszankę zbyt wybuchową, więc część zdań trzeba zwyczajnie pociąć. Długie zdania nie tylko sprawiają, że czytelnik się męczy i z biegiem słów nie dociera do niego część przekazywanych informacji. One również działają jak lekarstwo na ADHD – uspokajają, a wręcz usypiają. Odbierają jakąkolwiek dynamikę i emocjonalność, spowalniają tempo czytania, więc prolog, w którym dużo się dzieje, nie wygląda pod tym względem dobrze. Tak samo dobrze nie wyglądała na przykład scena, kiedy Ban szedł do komnaty Nahla. Niby się spieszył, ale ładne i długie zdania o oknach twierdzy kompletnie temu zaprzeczyły.
W ogóle jeżeli chodzi o opisy, to są same w sobie poprawne stylistycznie, zwykle lekkie i w klimacie, ale czasami miałam wrażenie, że opisy te nie współgrają z całością. Że sceny jedno, a opisy drugie. Potrafiłaś przerwać jakąś scenę, by wkleić opis miejsca albo wyglądu, albo znaczenia jakiegoś elementu świata (np. magii), a to nie powinno tak działać. Opisy występują w scenach jako ich część, a nie coś odrębnego. I jasne, że wygląd postaci trafi do nowego akapitu, ale nie może być tak, że w czasie jego trwania całe tło się wyłączy, a bohaterowie zastygną w bezruchu. Sztuka polega na tym, żeby opis podać trochę od niechcenia. Jakby przypadkiem, przy okazji. A nie zawalić pół rozdziału wtrętem, dajmy na to, czyjejś myśli i zapomnieć, że bohater w tym momencie coś robi, a nie tylko siedzi i patrzy w pustkę.
Nie podoba mi się to, w jaki sposób budujesz rozdziały właśnie pod względem opisów. Jak przeskakujesz z jednego miejsca akcji do drugiego bez wcześniejszego powiadomienia mnie o tym (miejsce akcji opisane jest gdzieś w połowie notki). Albo też to, jak nagle przechodzisz do retrospekcji czy zaczynasz się skupiać na widoku za oknem, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Owszem, opisy są bardzo ważne i ich obfitość niejednokrotnie podnosi poziom opowiadania, ale muszą być wyważone. Jeden dobry opis na cały rozdział ciągnący się kilka akapitów to niesatysfakcjonująca ilość, zwłaszcza w momencie, w którym rzeczy ważniejsze są kreowane z mniejszą dokładnością niż te zupełnie błahe.
Natomiast podoba mi się, że utrzymałaś na przestrzeni całej historii jednolitość stylizacyjną, jeżeli chodzi o język narratora wszystkowiedzącego. Nie jest ani za współcześnie, ani zbyt archaicznie; nie przesadzałaś, nie udziwniałaś z wyszukanym słownictwem i to jest fajne i lekkie. Jednak zdarzało się, że kombinowałaś na innym froncie.
Mieszałaś szyk. Na przykład: Banoth pochylił nieznacznie głowę, na Fenna patrząc spod ściągniętych brwi. Przez to niektóre zdania wyglądały jak wklejone nie wiadomo skąd, kompletnie od czapy. Ale na szczęście nie zdarzało się to często i nie zaburzało ogólnej lekkości tekstu.

FABUŁA I BOHATEROWIE
Twoje uniwersum jest trudne do zrozumienia przez wszędobylski chaos, a jednocześnie aż kusi, by dać się zrozumieć. Pomysł jest świetny, a wymyślone wątki naprawdę interesujące. Bardzo przyjemnie czyta się tekst, w którym fabuła się powoli zawiązuje i widać kiełkujące na przestrzeni scen relacje między bohaterami, a przez to na wierzch wychodzą ich charaktery. Podobają mi się nazwy, które wymyślasz, opisy świata, podania o dwóch księżycach, wierzenia ludzi różniące się w zależności od tego, z której krainy pochodzą mieszkańcy. Chociażby ostatni przykład z tradycją chowania zmarłych w ziemi i otaczania grobów kamieniami – to niuans wprowadzony gdzieś pomiędzy linijkami, ale zobacz, jak fajnie do mnie trafił. Oczywiście bardzo zapadła mi w pamięć potężna twierdza z Banothem (czasami) Okropnym na czele, miło wspominam też Fenna, o którym wciąż nie wiem zbyt wiele, poza tym, że ma w sobie jakieś nadprzyrodzone zdolności. Dobrze, bo nie wywlekasz wszystkiego po kolei, ale mieszasz, przeplatasz, przez co nie dochodzi do sytuacji, w której w jednym rozdziale otwierasz jakiś wątek, by w następnym już go zamknąć. Nie. Wymagasz od czytelnika, by zapamiętywał wszystko, bo każda wiedza może przydać mu się w przyszłości, aby połączyć ze sobą wypływające fakty. I to jest wszystko to, co bardzo mnie urzeka.
Uniwersum, które stworzyłaś, nie zawiera błędów w researchu. Jedyne, do czego się doczepiłam, były fajerwerki. W tej samej historii Taien walczy na miecze, a przecież sztuczne ognie robiło się w dawnych czasach z prochu – dlaczego więc nikt nie wpadł na pomysł wykorzystywania broni palnej? To jednak mały detal; jeżeli zdążyłaś napisać tyle notek i nic innego nie wpadło mi w oko, to znaczy, że generalnie panujesz nad elementami świata, które wprowadzasz.
Jednak wiesz dobrze, że niektóre ogniwa psują ten obraz highfantastycznej sielanki. Przede wszystkim opowiadanie mimo ciekawej fabuły i naprawdę intrygujących bohaterów jest… nudne. Pisałam już o niezrozumiałych dla mnie doborach scen pasywnych. Najlepiej jest zaczynać scenę najbliżej jej końca, jej punktu kulminacyjnego, ty zaś omijasz je szerokim łukiem. Jedyną pozornie zapierającą dech sceną jest scena pożaru, bo tam się coś dzieje. Samo chodzenie po lesie, spacerowanie po zamku, rozmowy przy ognisku albo obmyślanie planu pod chmurką kompletnie nie zajmuje i sprawia, że z utęsknieniem czekam na akcję.
Niestety właśnie scena pożaru, która powinna być dynamiczna i zrozumiała, wyszła chyba najgorzej w całej historii. Nieźle tam pomieszałaś; Taien, który wydaje się na początku naprawdę świetnym i doświadczonym dowódcą niemającym zaufania do zabójcy, najpierw się miota od miasteczka do obozu i z powrotem, a potem przystaje do tego, któremu nie ufa, bez żadnego słowa i jakiejkolwiek wątpliwości. Łucznicy nagle znikają w niewiadomych okolicznościach, a jakiś partyzant zamyka w klatce natchnioną Wiedźmę, która podobno umie w magię. Nie czuję tego, nie widzę, nie kupuję. Pomijam oczywiście to, że rozdział leży pod względem narracyjnym, bo do tej kwestii wracać już nie będę. Dodatkowo scenie brakuje dynamizmu; już nie pamiętam konkretnie, czy przez długie zdania, czy informacje, które nie były mi właściwie potrzebne, ale tak właśnie czułam.
Jeżeli chodzi właśnie o nadmiar informacji, to ma on miejsce praktycznie na każdym kroku opowiadania. Opisy uzupełniasz pewnymi danymi wtedy, gdy nie jest mi to kompletnie potrzebne – jak ubiór Banotha i wspomnienie Wiedźmy albo wzmianka o magii. Albo różne wspomnienia bohaterów, kiedy są oni czymś zajęci. Jasne, nie zaprzeczam, że niektóre te informacje są ważne, bo kreują fabułę i muszą w jakiś sposób wypłynąć, ale niekoniecznie przerywając scenę oderwanym od całości opisem. Mówiłam ci już o tych opisach, więc przejdźmy dalej.
Mam wrażenie, że za każdym razem popisujesz się kreatywnością i dajesz z siebie wszystko dopiero pod koniec rozdziału, gdy kończysz scenę w jakimś kulminacyjnym momencie. I cały rozdział jakby ślamazarnie mnie do tego momentu prowadzisz. Dopiero wtedy bardzo zainteresowana przybliżam twarz do monitora i zniecierpliwiona otwieram nowy rozdział, a tam... znów coś się wlecze, wlecze, opis, dialog, opis i… kolejny raz świetny koniec rozdziału. Od tej zasady odbija najnowszy rozdział, w którym już na początku Banoth każe zamknąć Nahla, ale tam też są momenty słabsze, gdy wypychasz scenę jakimiś przemyśleniami i dłuższymi opisami, zamiast postawić chociaż raz na czyny swoich postaci. Kolejny raz wspomnę: brakuje dynamiki. Więcej fragmnetów powinno być takimi pozytywnymi zrywami jak ostatnie zdania. Trzeba umieć zaciekawić czytelnika, a w tamtych momentach czułam się autentycznie zainteresowana, kiedy w innych bywało różnie.
Mówiąc o wypychaniu scen pustymi elementami, mam też na myśli ekspozycję, o której poczytasz tutaj: [KLIK]. Twój świat przedstawiony jest bardzo rozległy i podzielony na wiele stref, które nie do końca pamiętam, a których nazw na pewno nie potrafię powtórzyć. Nie dlatego, że są za trudne, bo równie trudne i kreatywne są czasami nazwy własne Tolkiena czy Kossakowskiej, a zapadają w pamięć bez problemu. Natomiast z twoją krainą jest tak, że faktycznie w większej mierze opowiada o niej narrator, siląc się na długie akapity. Ty nie pokazujesz mi świata, tylko o nim opowiadasz, a jest różnica między jednym a drugim. Pokazanie wiąże się ściśle ze scenami, a u ciebie z nimi... no to też już pisałam. Mało, a jak już są, to niekoniecznie ważne. W opowiadaniu dominują opisy, które podają informacje w sposób suchy i przegadany, przez co nie działa wyobraźnia. Pamiętasz przykład z pierwszych rozdziałów, jak zauważyłam, że nie zapamiętałam wnętrza karczmy? Że coś stoi po lewej, a coś po prawej stronie? To samo dotyczy większości opisanych mi faktów ze świata przedstawionego. Po prostu ich nie pamiętam.
Pamiętam za to bohaterów i ich stosunek do sytuacji dopiero pozwala mi rejestrować na dłużej pewne fakty. Opisujesz ich cechy zewnętrzne z niezwykłą dokładnością, o charakterze możemy się co nieco dowiedzieć z tekstu.
Banoth – idzie na pierwszy ogień, ponieważ… to moja ulubiona postać. Może cię zdziwię, bo przecież to ten okrutny władca, który skazał właśnie Fenna na śmierć, ale uważam, że nie ma to znaczenia. Oceniam postaci po tym, czy potrafię je sobie wyobrazić, czy potrafię zrozumieć ich działanie i nieraz pokrętną logikę. Bana wyobrażam sobie właśnie jako takiego samotnego władcę, który pragnie szacunku i… świętego spokoju. W rozdziale pierwszym tak o nim pisałaś: Chciał nietykalności, chciał, by jego imię, przemienione w przerażającą legendę wlewało przestrogę i paraliżujący strach w serca nie tylko swoich wrogów ale praktycznie każdego mieszkańca Antizji. Chciał, by ludzie omijali go szerokim łukiem (...). Banothowi udało się uzyskać nietykalność i suwerenność, właśnie z powodu rozpuszczonych o sobie legend, ale w rzeczywistości nie mam go wcale za przesadnie groźnego. Podoba mi się również, że to postać, która posiada też dodatkowe cechy – wiem, że, przykładowo, lubi się stroić w ohydztwa, lubi przechadzać po Kle i myśleć o nim z dumą oraz że zawsze chce mieć ostatnie zdanie. Tylko z Nahlem mu to nie wychodziło, nie bardzo rozumiem dlaczego, skoro Nahl nie jest ważną i szczególną postacią (ale o tym zaraz). Ban był więc w stosunku do niego z jakiegoś powodu cierpliwy, ale w końcu i jego cierpliwość się skończyła. Mam go też trochę za dziwaka, no bo trudno mi nie nazwać dziwnym władcy, który wyrzuca tron ze swojej sali tronowej. Ale to tworzy właśnie tego Bana. Oczywiście nie wyklucza to morza ekspozycji, które przedstawiło tego bohatera – wszystkie sceny (poza ostatnią, gdy władca każe zamknąć najemnika) z jego udziałem są scenami pasywnymi, pozbawionymi akcji. Ale to nie jest tylko problem Bana, nawet nie innych postaci – to jest problem całej twojej historii i twojego podejścia do pisania.
Nahl – pół-elf maruda, który generalnie chyba nic nie potrafi. Cechuje go pesymizm, jakaś dziwna nostalgia i biadolenie nad swoim życiem. Problem w tym, że to wszystko wychodzi w tekście później, a na początku przedstawiasz go jako wielkiego bohatera, który lubi sobie dobrze wypić, wychędożyć i odpowiadać na wszystko z sarkazmem. I strasznie mnie ta zamiana irytowała, bo nie spodziewałam się jej.
Jasne, ciekawe jest to, że postać ta ma dwa oblicza, i to jest sam w sobie naprawdę świetny pomysł, ale... To naprawdę wcale nie wygląda tak, jak pewnie chciałaś: by Nahl w rzeczywistości był tchórzliwy i niedoświadczony, a tylko pozorował coś innego. To się nie przeplata – w pierwszym rozdziale dostaję obraz kogoś, kto wraca z misji do domu, kogoś dumnego, kto staje nad Banem, ignoruje władcę i wydaje się być ponad nim… Aby w ostatnim rozdziale rozpłakać się jak dziecko. Raz dostaję wspomnienie o tym, że pół-elf działał czynnie w służbie na froncie, a innym razem widzę mało ważną postać, która nie bardzo radzi sobie z życiem i nie wie, czego chce, mimo że jest już dość wiekowa. On nie chowa się pod maską, to tak wcale nie wygląda, a pewnie miało. Dlaczego nie wyszło?
Moim zdaniem dlatego, że Nahl jest jedną z najbardziej wyeksponowanych postaci, a więc budują go suche i nudne opisy, których już nawet nie pamiętam. Zamiast dać mi z nim naprawdę ważne sceny, postanowiłaś wrzucić masę jego wspomnień, tak chaotycznych, że właściwie często nie wiedziałam, co bohater robi i gdzie jest rzeczywiście. A te sceny, w których bohater bierze udział, są kompletnie nudne. Facet przychodzi pod Kła, w kolejnej scenie rozmawia z posłańcem Bana, potem nudzi się na zebraniu, dalej bierze pasywny udział w dialogu między Fennem a Banem, później na długo znika, chodzi po karczmach i tylko słucha, następnie budują go wspomnienia również bez żadnej sceny dynamicznej – suche opis. Dalej koleś ubiera się w pokoju i dopiero na końcu postanawia zdradzić Bana i kiedy czytelik krzyczy w sobie: Tak, Nahl! Zrób w końcu coś w tym opku! i mu kibicuje, to on… zachowuje się jak małe, obrażone dziecko. Oczywiście Jedyny pomógł kiedyś Lye’owi, ale to wynikło tylko z pustego wspomnienia (i znów: rozmowy Lye’a z jakimś handlarzem), więc w żaden sposób nie nie buduje postaci. Aż trudno mi w ogóle uwierzyć, że Nahl się kiedykolwiek tak odważył.
Aczkolwiek bardzo, bardzo podoba mi się jego portret stworzony przez Lidorkę. Szkoda, że nie narysowała ci wszystkich bohaterów.
Fenn – lubię go, chociaż niewiele o nim wiem. Jest złodziejem, uciekinierem, lekkoduchem, ma świetny wzrok i jakiś dar – nie jest człowiekiem, ale nie skonkretyzowałaś. Podejrzewam, że ta karta ma się dopiero odsłonić w dalszej części tekstu. To plus.
Scena rozmowy z Banem, kiedy zamieniłaś część dialogu we wspomnienie, była dobrym pomysłem (jednak szkoda, że spacer po lesie nic nie znaczył, a to, co było ważne, pojawiło się w dalszym dialogu). Równie miło czytało mi się o rozmowie z Lisem. Tylko że Fenn to kolejna postać, która niewiele pokazała. Co z niego za złodziej, skoro nie mam sceny, gdy kradnie? Dla mnie żaden, jedynie z gęby, a ja zwykle nie wierzę na słowo. Co z niego za uciekinier, skoro nie widziałam, by skądkolwiek uciekł? No właśnie.
Lye’alder – zabójca o kontrowersyjnym wyglądzie, który nikogo jeszcze nie zabił. Jego sceny to również głównie rozmowy, przemyślenia i wspomnienia; nawet gdy wciągasz nas w wir pożarowej akcji, to ten tylko stoi przy klatce i pertraktuje z partyzantem. Niby taki z niego łasy na pieniądz zabójca do wynajęcia, a jak przychodzi co do czego, to daje sobie zabrać i sakiewkę, i ważną rolę w misji. Jedno mu tylko trzeba przyznać – jest naprawdę prawdziwym przyjacielem. W myślach często wspomina Fenna, a gdy dowiaduje się o jego położeniu, pędzi mu na ratunek. Aha, no i ma swój Błysk. Szkoda tylko, że ten Błysk to taka dosłowna strzelba Czechowa – tylko czekać, aż Lye go użyje i naprawdę dziwne, że jeszcze nie miał jakiejś większej okazji, gdy opublikowałaś całkiem sporo notek. (Walka z Taienem się nie liczy; trwała krótko i była zbyt pasywna – następnym razem postaw na czyny w akcji, nie psychikę postaci).
Taien – o nim już było całkiem sporo, więc tutaj tylko krótko przypomnę. Zwyczajnie go nie rozumiem. Szanowany wśród swoich żołnierzy kapitan, który najpierw jest dobry (a czytelnik zaczyna go lubić i podziwiać), by za chwilę łamać biednym ludziom nadgarstki. Niby nie ufa zabójcy, a potem od razu, gdy widzi go pertraktującego z partyzantami… dołącza do niego bez mrugnięcia. Potem wywiązuje się walka, ale nieprzesadnie dynamiczna technicznie, więc właściwie Taien staje się postacią trochę nijaką, bez jakiejkolwiek charakterystycznej cechy, która zapadłaby mi w pamięć, poza tą, że słaby z niego jednak kapitan.
Wiedźma – pierwsza i ostatnia kobieta historii. Wiem o niej tyle, że jest natchnioną tancerką o dobrym sercu. Przykładowo każe Banothowi siedzieć prosto, by nie bolały go plecy albo opiekuje się dziećmi, ostatecznie też zdradza Lye’owi, gdzie jest jego przyjaciel. I… właściwie tyle. Nie wiem, dlaczego oddałaś jej partię narracyjną, skoro nie wydaje się ważną postacią – mało jej w tekście, a kiedy się pojawia, to nie są to sceny dynamiczne, nastawione na jej działanie.
Nie mogę nie wspomnieć o podobnych imionach twoich bohaterów, a dokładnie o zdublowanych literkach, na przykład Fenn, Neeya, gdzieś tam wspomniałaś jeszcze nieistniejącego Penna… Skąd pomysł, by do jednej historii pchać tak zbliżone do siebie nazewnictwa? Nie powiem, żeby jakoś wybitnie mi się mieszały – przynajmniej nie po kilku rozdziałach – ale czy to ma związek z jakąś krainą, która lubi krótkie imiona i podwajane literki?
Odbiegając jednak od samych imion – wychodzi na to, że żadna z twoich postaci, którym oddałaś narrację, nie jest postacią dynamiczną, nastawioną na akcję. Ciekawą, pełną interesujących faktów z życia, o niesztampowym wyglądzie – tak. Ale nic poza tym. Mam wrażenie, że próbujesz się od tej akcji migać i postawiłaś napisać opowiadanie gdzieś obok głównej fabuły, tylko o niej wspominając. Prawie o wszystkim dowiadujemy się z przemyśleń, wspomnień i... dialogów.
O właśnie! Dialogi. Są interesujące, bo taką masz ogólnie fabułę; to właśnie dialogi w dużej mierze pchają ci ją w przód. Problem w tym, że każda z twoich postaci wypowiada się tak samo. Nie mam wrażenia, że ktoś ma inną stylizację językową, ktoś jakąś swoją manierę, przez co bohaterowie nie są pod tym względem różnorodni. Wręcz przeciwnie – gdyby wyciąć poszczególne partie dialogowe i podsunąć mi je, prawdopodobnie nie odróżniłabym Nahla od Fenna albo Lye’a. Jedynie Banoth daje radę, no bo w charakterystyczny sposób zwraca się do swoich ludzi i w jego słowach da się wyczuć godną władcy powagę (no, pomijając może dialogi z Nahlem, w sumie dalej nie wiem czemu). Reszta, łącznie z Wiedźmą, czyli jedyną kobietą, mówi tak samo. I to jest spora wada opowiadania. 
To samo tyczy się też mowy pozornie zależnej – każdy bohater powinien mieć własną, a prawda jest taka, że każdy z nich prowadzi narrację jednolitą, jakby wszyscy byli takimi samymi ludźmi z jednakowego środowiska, z dokładnie takimi samymi doświadczeniami i tak dalej, i tak dalej. Nie powinno tak być. Jeżeli chcesz mieć wielu narratorów, każdy musi mówić i opowiadać po swojemu, charakterystycznie. To pomoże nie tylko odróżnić bohaterów od siebie, ale i pomóc czytelnikowi bardziej zrozumieć i wczuć się w postać, poznać ją po języku, jakim operuje. 
Pod koniec zauważę jeszcze jedno: w uniwersum stosujesz ładnie wyglądające, ale dziwne w odbiorze nazwy krain albo imiona, w których umieściłaś apostrof. I mam nadzieję, że przemyślałaś sprawę, bo przecież obecność tego znaku musi mieć jakieś znaczenie. Zwykle chodzi o to, by pomijać jakąś literę w słowie. W ocenie mówiłam już o Lye’alderze (Lye’alder czytałam: Ljader, ewentualnie Lye – Lje), ale to nie jest jedyny przypadek. Inne, na przykład:
Se’leent – czytałam: Slint, przyzwyczajona do angielskiego eei (np. teen);
Erra’nis – czytałam: Ernis;
Hoi’elnor – czytałam: Hoelnor, z akcentem na o.
Nie wiem, czy dobrze. Ciekawi mnie to i chciałabym, byś poruszyła również tę kwestię w komentarzu. Wydaje mi się jednak, że np. w przypadku Erra’nis ten apostrof wygląda na zbędny, bez niego słowo też jest czytelne i wygląda dobrze. Ewentualnie nazwy z apostrofem mogłyby być dla kogoś charakterystyczne, np. dla elfów. Albo stosowane w innej części kraju. Interesujące, że Rheyn wypowiadał imię Lye’a z innym akcentem – sądziłam, że będzie za tym stało coś więcej, a nie jest to tylko jednorazowy niuans. Mogłabyś z różnic językowych – fonetycznych i pisemnych – zrobić właśnie jakąś ciekawostkę umotywowaną fabularnie. Bo jak narazie wygląda to tak, jakbyś chciała po prostu mieć finezyjne nazwy rodem z fantasy, ale czasem jakby bez głębszego sensu.

Kończąc – jest jeszcze sporo rzeczy, nad którymi musisz koniecznie popracować, by opowiadanie stanowiło spójną, jakościowo dobrą całość, ale dysponujesz ogromnym potencjałem i bogactwem pomysłów. Masz silnie zbudowaną podstawę, którą teraz należy wyszlifować. Postaw przy tym na akcję, nie bój się jej; high fantasy z leniwymi bohaterami długo nie pociągnie tylko na ładnych opisach. Pamiętaj też, by okiełznać roztargnienie, kiedy mieszasz w narracji, możesz sobie też podarować skakanie z jednego bohatera na drugiego w jednej scenie, bo tego typu tendencje znacznie obniżają zrozumiałość opowiadania, a co za tym idzie – jego atrakcyjność. A tym samym twoją ocenę końcową.
Na dzień dzisiejszy? Przeciętny.
Po prologu i pierwszym rozdziale spodziewałam się, że wraz z następnymi notkami zdarzy się coś, co naciągnie te zdania-kolosy pod czwórkę. Myślałam: jak autorka potnie kilka zdań, to będzie dobrze… No ale nie. Całość posiada zbyt wiele niedociągnięć i pilnie potrzebuje poprawek. Pomóż jej, bo masz o co powalczyć.
Powodzenia!

Za betę dziękuję Elektrowni i Sigyn.

7 komentarzy:

  1. Na początek, i przede wszystkim, serdecznie dziękuję. Trochę się wahałam czy z takim raczkującym opkiem pchać się po ocenę, ale z drugiej strony chciałam poznać czyjąś (naprawdę) szczerą opinię i dowiedzieć się, co robię nie tak, co się nie sprzedaje, co zgrzyta. Dragon fire jest ze mną już naprawdę długo, ale nigdy powieści w całości nie rozpisałam, więc jestem Ci naprawdę wdzięczna za to, że porządnie wgryzłaś się w tekst i pokazałaś mi potknięcia i głupawe nawyki.

    Zdań nie komplikować, wszystkiego czytelnikowi nie przeliterowywać, uważać na szyk, pilnować przecinków. Wiesz, jak tak mi te głupstwa wytykasz to się biję w czoło, bo przecież zdaję sobie z nich sprawę, a jednak wiedzieć o czymś, a widzieć dokładne przykłady, to dwie różne rzeczy. Dzięki za komentarze, ze wszystkimi się zgadzam, a niektóre (serio) czytałam z otwartymi ustami, nie wierząc, jak mogłam zdanie napisać w tak niezgrabny sposób, skoro można było o tyle prościej.

    Mam pytanie na temat narracji (bo słusznie mówisz, że namieszałam i poważnie się zastanawiam, jak ją ujednolicić). Jak kreować taką ogólną ekspozycję, w stylu to jest Kieł, jest fajnym zamkiem, a jego władca jest drażliwy, no bo jeśli narratorowałabym tylko za plecami wybranych bohaterów, to takie większe zarysowanie świata itd. staje się problematyczne, nie? Ze źródła oczywiście skorzystam, ale tak rzucam frustrację (na swoje nieokrzesanie) w eter.

    Co do opisów, zwalniających tempo (konkretniej, komentarz do 1.3), totalnie rozumiem, co starasz się mi przekazać, ale też moje rozumowanie jest takie: wygląd Bana jest ważny, a jego obsesja wisiorkowa istotna (bo PLOT!), no i też Wiedźmę koniecznie chciałam przedstawić, zanim pojawiłaby się na planie. Skoro, jako autorka, mająca w głowie PLAN, uważam, że są to informacje potrzebne, jak wtrącić je w opowiadaniu, by nie nudziły, nie zwalniały tempa, nie odrywały od akcji? Jak przeredagować ten fragment? Bo zgadzam się (tak go czytając dwudziesty raz z rzędu), że przeszkadza płynności historii, a nie wiem jak to obejść...

    Kurczę, ten brak chronologiczności w pierwszym rozdziale rzeczywiście nie ma sensu. Chciałam zrobić taką retrospekcję po prostu, ale masz rację, powinnam to chociaż jakoś oznaczyć, żeby było wiadomo o co cho.

    Head-hopping - zdecydowanie zawiniłam w wielu przypadkach. Myślisz, że jeśli rozdział byłby jakoś wyraźniej rozdzielony pomiędzy odpowiednimi POVami, to mogłoby się to tak prezentować? 1.3 musi zdecydowanie iść pod nóż.

    Wiesz, z Banem rzeczywiście przesadziłam z podkreślaniem tej jego (podobno) okrutności, lol, ale przyznam się, że tak jakby bałam się, że nie do końca jest to oczywiste. Nie dlatego, że uważam moich czytelników za kompletnych idiotów, ale dlatego, że nigdy wcześniej (o matko, nie powinnam się do tego przyznawać) nie wykreowałam antybohatera i miałam lekką paranoję w stylu ale czy na pewno wystarczająco dobitnie oświadczyłam, że Ban jest OKRUTNY!, bo miałam jak na razie tylko okazję to opisać, a nie pokazać.

    Aaa, zdania a'la Yoda to mea culpa. Mam problem z szykiem, bo mi się za granicą za długo żyje. Co jest idiotyczną, ale prawdziwą wymówką lol.

    A 2.2 jest kompletną porażką, co? Oczywiście, rozumiem, co miałaś na myśli z tym zamieszaniem i niezrozumiałymi motywacjami bohaterów. Całość do redakcji! Co za bałagan :D

    Nahla muszę trochę wyraźniej nakreślić, ale przyznam, że odbierasz go prawidłowo. Jest Jedynym, ale na tytuł nie bardzo zasługuje. Niemniej jednak Twoje uwagi na jego temat mają sens, jakiś taki niejaki mi wyszedł, a jego wiek i doświadczenie jednak powinny się przyczynić do jakiejś większej wyrazistości charakteru. Dzięki za wytknięcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tiaa, na koniec 3.2 chodziło mi o to, że Fennowi nic nie groziło. Musim to jakoś zredagować.

      Technikalia - mam z przecinkami problem. Pierwsze notki mi pod tym względem poprawiano, ale trochę mojego lenistwa też w tym jest. Mam w głowie interpunkcja trudna być więc też się chyba specjalnie nie wysilam, żeby coś z tym zrobić (i zdecydowanie działam na czuja, lol). A wystarczy nad tekstem chwilę przysiedzieć. Zero wymówek. Szczególnie teraz, jak mi zrobiłaś lekcję podstawową (niektóre wymienione zasady właśnie zmieniły moje życie). Nie tylko poprawię teksty, ale także będę wiedzieć na co zwracać uwagę. Dziękować, naprawdę to doceniam.

      Narracja - rozumiem, serio! Musiał mi to ktoś po prostu dobitnie wytknąć, żeby do mnie dotarło. Obiecuję się poprawić i pamiętać, że czytelnik nie siedzi mi w głowie. A nadmiar bohaterów-narratorów mnie trochę przeraża. Bo wiesz, tak z czysto egocentrycznego punktu widzenia, to WSZYSCY moi bohaterowie są wspaniali, indywidualni, ważni. Potrzebują środek sceny i światło reflektorów, bo inaczej historia nie może zostać bez nich opowiedziana! Lol. Ech, doprawdy trudne decyzje są przede mną.

      Styl - ok muszę przećwiczyć zgrabniejsze wkluczanie opisów w tekst. Coś czarno to widzę :D

      Fabuła i bohaterowie - no nie czarujmy się, żaden autor nie chce usłyszeć tego okropnego, zakazanego słowa. Nudne. Tylko że no widzę Twój punkt widzenia i nie mogę się z nim nie zgodzić. Wiesz co mnie przeraża? Że mój świat będzie niezrozumiały, licho zarysowany. Więc ekspozycjuję. No bo jeśli teraz nie wspomnę o tym malutkim szczególiku, no to jak mi się późniejszy wątek rozwinie?! Bo widzisz, w mojej głowie WSZYSTKO jest istotne. Mogłabym Cię wynająć na takiego osobistego redaktora, którego jedynym zadaniem byłoby wrzeszczenie opamiętaj się! za każdym razem, jak zaczynam lać wodę, albo wrzucać całkiem nieważne wtrącenia?

      Lubisz Bana *.* Może więc nie do końca to wszystko spartaczyłam i jest co ratować. Co do Nahla, zgadzam się totalnie. Ogólny zamysł na postać jakoś tam się gdzieś iskrzy, tylko trzeba trochę podmuchać to się chyba rozjaśni. Ogólnie to ja Nahla widzę jako taką postać niechętnego bohatera z PTSD, dlatego też się biedaczyna zrobił żałosny. No ale trzeba go poprawić. I reszta ogólnie sprowadza się do tego, że bohaterowie może i mają jakieś tam cechy szczególne, ale jak ma biedna Skoia uwierzyć, że złodziej kradnie, a zabójca morduje, skoro Griff tego wcale nie udowadnia w tekście.

      Sprawa apostrofów w nazwach własnych - muszę to gdzieś poruszyć bo, jak słusznie zauważyłaś, o wymowie imiona Lye'a wspomniałam tylko raz, żeby podkreślić błędną wymowę innej postaci. Wszystkie nazwy z apostrofem wywodzą się z krainy, z której pochodzi Lye. Nie dodają (lub odejmują) nic jeśli chodzi o samą wymowę. Imię Lye'a przeczytałabym Lajalder - Laj (jak lie kłamstwo po angielsku, bo mam ubzduraną historyjkę z Lye'em i kłamstwami/prawdomównością, co jest kompletnie nieistotne w danym momencie, lol).

      Usuń
    2. I mam trochę wrażenie, jakbym była u jakiegoś terapeuty. Takiego komiksowego, z leżanką, prosto z perwersyjnego świata Freuda. I na dzisiejszej sesji terapii doznałam takiego wewnętrznego olśnienia. Czyżbym (nie)świadomie pomijała wątki akcji, bo dialogi i sprawozdania pisze mi się łatwiej?!

      Ogólnie, to czytając ocenę siedziałam z ekscytacją na brzegu krzesła, kiwając z zapałem głową w stylu oczywiście, sensei. masz rację, sensei i parę razy szczerze ryknęłam śmiechem, bo moje idiotyzmy niezwykle dobitnie i obrazowo ubierasz w komentarze, które (mam nadzieję) nie pozwolą mi popełniać tych samych pomyłek po raz kolejny.

      Twoja analiza nie tylko pozwoliła mi się porządnie nad tekstem zastanowić, ale także się sporo kurde nauczyłam (za źródła pięknie dziękuję). Śmieję się sama z siebie i poirytowana jestem, bo kocham high fantasy i chcę gatunek ładnie przedstawić we własnej powieści, a popełniam gafy niewybaczalne, za które czytaną opowieść już dawno bym porzuciła w poszukiwaniach lepszej. Ale, wiesz, jednocześnie jestem, tak jakby, podekscytowana i super zmotywowana do dalszego pisania i ćwiczenia warsztatu. Oceny blogowe zawsze mi się kojarzyły z tupaniem nogami ze złością i obrazą majestatu (może dlatego, że zazwyczaj czytam oceny innych, a nie otrzymuję ich dla własnych twórczości), a tu taka miła niespodzianka.

      Skoiastel, jestem Ci naprawdę niesamowicie wdzięczna. Dałaś mi do myślenia, ale w takim zdecydowanie pozytywnym sensie. Więc moją chaotyczną wypowiedź kończę kolejnym DZIĘKUJĘ. Za ocenę, poświęcony czas, cierpliwość i kubeł zimnej wody. Jeszcze tu wrócę przeczytać ocenę ze dwadzieścia razy i skomentować, bo wiele rzeczy pominęłam na zasadzie aleś ty głupia, patrz jakie ci oczywistości wytykają.

      Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
    3. Jak kreować taką ogólną ekspozycję, w stylu to jest Kieł, jest fajnym zamkiem, a jego władca jest drażliwy, no bo jeśli narratorowałabym tylko za plecami wybranych bohaterów, to takie większe zarysowanie świata itd. staje się problematyczne, nie? – Szczerze? Najlepiej w ogóle jej nie kreować, bo to już, jak sama powiedziałaś, ekspozycja. Po co mówić, że Banoth jest drażliwy, skoro masz tyle momentów, gdy facet występuje w scenie i możesz tę jego drażliwość pokazać? Jednak wiem, o co ci chodzi. O opisy ogólne. Wydają się teraz problematyczne dla ciebie, bo masz już swoje doświadczenia, w których mieszasz i uważasz to za konieczność, że bez tego się nie da. A spróbuj raz napisać rozdział inaczej, na próbę? Dlaczego opis miejsca nie może właśnie płynąć z bohaterem, który w tym miejscu jest? Przykładowo w rozdziale pierwszym pojawia się scena przyjazdu Nahla pod Kieł. Czy to nie idealna okazja, by opisać twierdzę z zewnątrz? A na drażliwego władcę przyjdzie pora, gdy w scenie pojawi się Ban. Przecież zrobiłaś to już – z lasem, gdy Fenn i Lye szli coś kraść. Opis przedstawiał las przerażający, w którym wszystko „żyje”, bo tak wkręcał sobie przerażony Fenn, który sam się sobie dziwił, że jeszcze stamtąd nie uciekł.
      Niepotrzebne ci w ogóle większe zarysowanie świata na już, w jednym akapicie. Sprzedawaj pojedyncze informacje subtelnie.

      (...) wygląd Bana jest ważny, a jego obsesja wisiorkowa istotna (bo PLOT!) (...). – no jest. Nawet jeżeli nie byłby to plot, tylko dodatek do bohatera, który wygląda akurat tak „o”, byłoby to ważne, bo to w końcu wygląd zewnętrzny postaci. Ale jak dasz mi Bana z wisiorkiem raz, a potem drugi, a potem w scenie-retrospekcji, gdy Nahl spotyka Bana po raz pierwszy, raz jeszcze zaznaczysz np. z perspektywy Nahla, że władca ma dziwny dobór biżuterii, to ja i tak zwrócę na to uwagę. Ciężko na takie coś jej nie zwrócić, a jeszcze ciężej przetrwać jeden wielki akapit opisu.

      Jak jeszcze przy tym jedno-dwuzdaniowym opisie wpleciesz, że jeden z naszyjników pochodzi od ghuli (i w tekście prędzej czy później dostaję ghule pod dowództwem Bana), a jeszcze za innym razem Nahl przypomni sobie, że mówiło się, że Ban przecież pertraktował z ghulami, że takie chodziły pogłoski... Widzisz, każdy z elementów, nawet elementy ubioru, to mogą być dla czytelnika puzzle. Ty musisz te puzzle rozłożyć po tekście, abym ja sobie je sklejała, by na końcu dostać pełen obrazek. Czy, dla przykładu, w uniwersum potterowskim Rowling napisała od razu, że peleryna niewidka to jeden z Insygniów Śmierci, a jej pierwszy właściciel, mając możliwość zażądania nagrody za przechytrzenie Śmierci, poprosił o coś, co pozwoliłoby mu odejść bezpiecznie i nie być przez nią ściganym? No nie, bo czytelnikowi to nie było wtedy potrzebne. Ważne wtedy było, by wprowadzić pelerynę, która czyniła właściciela niewidzialną, bo Harry jej potrzebował, a jej historia wyszła w późniejszym momencie fabuły.

      Usuń
    4. Wiedźmę koniecznie chciałam przedstawić, zanim pojawiłaby się na planie. Skoro, jako autorka, mająca w głowie PLAN, uważam, że są to informacje potrzebne, jak wtrącić je w opowiadaniu, by nie nudziły, nie zwalniały tempa, nie odrywały od akcji? Jak przeredagować ten fragment? – Bardzo dobrze zrobiłaś w przypadku Wiedźmy. Wprowadziłaś ją wcześniej, mową pozornie zależną Bana, gdy ją wspominał. Dla czytelnika było jasne – istnieje taka postać w opku i zna Bana. Tyle mi w tamtym momencie jest potrzebne, abyś mnie zainteresowała wzmianką. Problem z tamtym fragmentem był inny: Ban był na spotkaniu z Nahlem. I dowiedziałam się tego dopiero po dwóch długich akapitach. Dla mnie? Akapitach niczego ważnego, bo czekałam na inne informacje, te z „tu i teraz”, żeby Ban nie wisiał mi zawieszony w czasie i przestrzeni w twojej historii.
      Jak bym to zrobiła? Przykład: Scena zaczynałaby się od słów „– Będziesz siedział cicho” i jakimś komentarzem narracyjnym, dzięki czemu czytelnik dowie się, że Ban rozmawia z Nahlem. W trakcie tej rozmowy z perspektywy Bana wplotłabym informację, że facet jest trochę rozczarowany, bo Nahl nie zwraca uwagi na jego wisiorki, a gdzieś w innym punkcie rozmowy Ban może się poprawić na krześle, bo bolą go plecy i Wiedźma pewnie zwróciłaby mu też i na to uwagę. Ale to są dwa-trzy zdania wplecione w dialog, rzucone mową pozornie zależną między czyny, słowa i myśli. Innym razem Banowi, który biegł do komnaty Nahla, jakiś za ciężki wisior mógłby uderzać o pierś – ot, pretekst, by wpleść znów wisiorek. Kolejny puzzel w scenie. Nie w samym odklejonym opisie.

      Kurczę, ten brak chronologiczności w pierwszym rozdziale rzeczywiście nie ma sensu. – Zastanów się, czy wszystkie retrospekcje są potrzebne? Bo znowu: tekst składający się bardziej ze wspomnień niż z tego, co „tu i teraz”, sprawia, że bardziej utożsamiam się z bohaterami z przeszłości niż teraźniejszości. Jakbyś pisała historię ze skokami w czasie. To dość niebezpieczne, bo w ogóle jakbym nie znała postaci z aktualnych wydarzeń.

      Myślisz, że jeśli rozdział byłby jakoś wyraźniej rozdzielony pomiędzy odpowiednimi POVami, to mogłoby się to tak prezentować? – Myślę, że head-hopping nie może się prezentować wcale. To znaczy, że jedna scena od początku do końca to jeden punkt widzenia, ewentualnie w jakimś momencie scenę możesz przerwać, postawić trzy gwiazdki, które zasugerują: „proszę państwa, od teraz zmieniam perspektywę”. Rozdziały często składają się z wielu scen, więc w rozdziale może pojawić się kilka perspektyw. Dobieraj postać, za którą chowa się narrator, po tym, jak ważna jest w scenie. Jest to logiczne w przypadku, gdy np. Fenn siedzi sam w celi (no bo jest przecież sam), ale gdy np. Taien walczy z Lye – wybierz tylko Lye'a i Taien niech będzie jego tłem.

      Gdybym miała wybierać, którzy bohaterowie dostają prawo do narracji, to byłby to na pewno Ban, Nahl, Fenn i Lye. Niekoniecznie obstawiałabym za Taienem – nie wiem, jaki masz na niego plan w przyszłości, ale wydawał się tylko taką zapchajdziurą, żeby pokazać scenę pożaru z perspektywy kogoś z oddziału. Niekoniecznie obstawiałabym też Wiedźmę, bo jest jej mało – wiesz, podział na pierwszo- i drugoosobowe role nie jest wyssany z palca. Nie może być też tak, że zdecydowana większość gra ci w historii pierwsze skrzypce.

      Usuń
    5. (...) miałam lekką paranoję w stylu ale czy na pewno wystarczająco dobitnie oświadczyłam, że Ban jest OKRUTNY!, bo miałam jak na razie tylko okazję to opisać, a nie pokazać. – No to... nie wiem, czy ci wyszło ;____; xD No bo Ban nie jest faktycznie okrutny. On jest okrutny dwa razy: gdy skazuje Fenna na śmierć (ale to w tamtym momencie nie brzmi też bardzo srogo i poważnie) i gdy każe zamknąć Nahla – jednak to bardziej wygląda jak łaska. Ban okrutny byłby, gdyby kazał Fenna torturować, a Nahlowi odciąć rękę za to, że podniósł miecz na swojego pana – to oznacza słowo „okrutny”; Ban jednak zachowuje się, jakby był ojcem Nahla i uczy go pokory. Na moje oko Ban rozpuszcza o sobie plotki, żeby nie musieć być okrutnym faktycznie, jest bardzo cierpliwy, wyrozumiały, nie lubi tłumów (bo ma mało ludzi w twierdzy), jest dumny z Kła i ma swój dobór biżuterii. Ty tylko pisałaś, że jest... no właśnie. Pisałaś, a nie pokazałaś jego okrucieństwa. To jak zapewnianie mnie o złodziejstwie i zbójence.

      A nadmiar bohaterów-narratorów mnie trochę przeraża. – Mnie też. Wyobraź sobie, że teraz oceniam tekst, który w zakładce o bohaterach ma 22 postaci. Jeszcze nie zaczęłam, a już drżę! :D

      Wiesz co mnie przeraża? Że mój świat będzie niezrozumiały, licho zarysowany. Więc ekspozycjuję. No bo jeśli teraz nie wspomnę o tym malutkim szczególiku, no to jak mi się późniejszy wątek rozwinie?! – Sam się rozwinie. xD Serio, może to głupio brzmi, ale pisanie scen, w których dzieją się konkrety, daje bardzo dużo możliwości. Jeżeli masz jakąś ważną informację, zastanów się, jak ją pokazać w historii. Ban nosi te swoje wisiorki, tak? Nosi je, ma na sobie, dyndają mu na szyi... Ban umie w magię? No to użył magii, to już wiem. Magia pochodzi od wróżek? Mamy postać, która wierzy w natchnienie – pokaż dyskusję przesądnego Lye'a z Fennem-niedowiarkiem, wtedy mogą sobie pogadać o magii, natchnieniu i mogą wypłynąć o nich informacje. Ty natomiast taką rozmowę streściłaś zdaniem: „Fenn mu powtarzał, że ta jego przesądność kiedyś go zgubi”.

      Musisz nauczyć się też rezygnować z niektórych faktów. Zwyczajnie wywalić nadmiar informacji. Zdaję sobie sprawę z tego, że to brzmi brutalnie, ale zakładam, że chcesz skończyć historię kiedyś, tak? A nie robić z niej Modę na Sukces, wciąż tylko dokładając budulca.
      O co chodzi? Przykład.
      Jeżeli nie planujesz do końca opowiadania pokazać żadnej wróżki, a magia jest ci potrzebna, bo... po prostu istnieje w twoim świecie, to nie musisz mi pisać, skąd ona pochodzi. Lucas też nie pisał, skąd Moc w Gwiezdnych Wojnach – czytelnik wiedział o niej tyle, ile miał. Widział dialog Yody z Lukiem i nauki Mocy, widział też, co Moc potrafi. Dopiero w Mrocznym Widmie powiedziano o midichlorianach – może też zostaw sobie niektóre furtki po prostu pootwierane do końca swojej historii, by wprowadzić je w innych częściach albo... nigdy? Czytelnik nie potrzebuje wszystkich odpowiedzi, a przede wszystkim nie potrzebuje odpowiedzi na pytania, których nie zadaje. A pytań nie bierze z kosmosu; pytania podrzucasz mu ty, w tekście. I znów przykładowo wróćmy do tych wisiorków. Zaznaczając, że Ban je ma, czytelnik zastanowi się, skąd i po co, i może dowie się tego, a może nie. Może na końcu okaże się, że to tylko ozdoba, albo że Ban ma dziwny gust, albo te wisiorki będą miały jeszcze inne znaczenie. Czytam, by poznać odpowiedzi, a nie by dostać je od razu. Wiesz, o czym mówię? No o puzzlach oczywiście.

      Usuń
    6. Mogłabym Cię wynająć na takiego osobistego redaktora, którego jedynym zadaniem byłoby wrzeszczenie opamiętaj się! za każdym razem, jak zaczynam lać wodę, albo wrzucać całkiem nieważne wtrącenia? – Mogłabyś. Napisz do mnie na priv agajda@poczta.fm albo znajdź mnie na FB jako Skoiastel. :)

      Apostrofy nie dodają (lub odejmują) nic jeśli chodzi o samą wymowę. – W takim razie musisz się liczyć, że czytelnicy mogą zupełnie opacznie czytać twoje nazwy. Apostrof ma taką rolę, że się literka przed nim robi niema – to sugeruje zapis. Nie stawia się go tylko, bo jest ładną kreską w połowie wyrazu. Chyba że sam język, którym bohaterowie operują, wymaga używania apostrofu, np. język Drowów tak miał. U ciebie jednak postaci nie mają różnych języków, w sensie jest to słabo wprowadzone w tekst; apostrof można traktować więc jak znak polski, a ten sugeruje właśnie takie przeskoczenie, pominięcie w wymowie części liter. Jak w przypadku odmiany, np.: M: Google, D: Google’a, Ms: Google’em (gdzie „e” pozostaje nieme).
      Może w przyszłej zakładce o bohaterach zaznacz, którą nazwę jak czytać, aby nakierować czytelników?


      A za końcowe słowa o tej całej wdzięczności... ej, ej, rumienię się! Daj spokój, ja tylko napisałam, co wiedziałam w temacie.
      Chyba ciągle nie potrafię się przyzwyczaić, gdy ktoś mi tak mocno dziękuje (niestety część ocenek na WS wciąż wisi bez żadnego komentarza).
      A wracaj, wracaj jak najczęściej, liczę też, że kiedyś dobiorę się do tej drugiej historii, ale gdy będzie tam trochę więcej tekstu. A na twój blog jeszcze nieraz wpadnę i będę śledzić losy twoich bohaterów, bo pomysł, czyli ten twój kamień węgielny, jest interesujący i wciąż chcę się dowiedzieć, na które pytania dostanę odpowiedź, gdy historia już się zakończy i jak będzie wyglądać ten obrazek ze wszystkich złożonych kiedyś puzzli. Tego ci życzę; byś złożyła te puzzle.
      I dziękuję bardzo za ciepłe słowa. Aż chce się działać dalej w temacie!

      Usuń