[131] ocena tekstu: Findelgard


Tytuł: Findelgard
Tematyka: fantasy
Autor: Paweł
Oceniają: Deneve i Skoiastel


Zgłaszając się, zasugerowałeś nam, by skupić się bardziej na postaciach, opowiadanej historii i ogólnych uwagach na temat stylu, zamiast na wskazywaniu konkretnych błędów. Tekstu nie jest jednak przesadnie dużo, dlatego jeżeli wpadnie nam przy okazji w oko jakieś potknięcie językowe, to również zwrócimy na nie uwagę. Zaoszczędzisz na czasie, nie musząc oddawać już potem tekstu do innego betareadera. Ocenkę napiszemy w l. pojedynczej.


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszy akapit nie potrzebuje wcięcia akapitowego – potraktuj to jako luźną sugestię. Wcięcie w powieściach generalnie ma pomóc czytelnikowi dostrzec granice akapitów, a początek pierwszego akapitu pozostaje widoczny sam z siebie. [źródło]

Deszcz ciął zawzięcie i niezmiernie dokuczliwie, jednak ni wilgoć, ni niesiony z nią chłód nie dotykał [dotykały] pokracznego ciała (...).

W nocy gwarantował pozostanie całkowicie niewidocznym, [przecinek zbędny] tak długo, jak nie padało nań mocne magiczne światło.

O tym, że w pobliżu jest las [przecinek] dowiedziała się dzięki hukaniu puszczyka. – Dalej w tekście wspomniałeś, że starucha idzie w dobrze znane miejsce. Mimo że cierpiała na zaćmę, zakładam, że nie szła tędy ani pierwszy, ani drugi raz i już od dawna zdawała sobie sprawę, że nekropolia znajduje się za lasem. To hukanie jako dowód wydaje się być mylące; jakby bohaterka musiała koniecznie nasłuchiwać, bo, nie wiem, zgubiła się? Chyba że chodziło o to, że starucha wiedziała, że do lasu ma już niedaleko – w końcu nie może nawigować w inny sposób, niż nasłuchując lub dotykając. To informacja o świadomości przebytej odległości, ale mogła być zaznaczona nieco zgrabniej. Przykładowo: Słyszała hukanie puszczyka, do lasu było już niedaleko, które będzie lepszą i bardziej obrazową informacją dla czytelnika.
Poza tym puszczyki raczej nie występują tylko w lasach.

Wówczas, idąc niemal na pamięć [przecinek] skręciła ku małej nekropolii, dawno zapomnianej przez niektórych mieszkańców oddalonej o stajanie wioski. Za plecami zostawiła las. Wówczas hukanie puszczyka zaczęło się oddalać, a w końcu całkiem ucichło, czyniąc okolicę dziwną i nieswoją.

Starucha rzęziła i bluźniła pod nosem, bo każdy krok sprawiał jej trud, a miotła, którą się podpierała [przecinek] grzęzła w błocie. – Pokazałeś już, że skoro rzęziła, to musiała ciężko oddychać, być zmęczona. Informacja o tym, że każdy krok sprawiał jej trud, jest przez to zbędna. W tej chwili to niepotrzebne dookreślenie czegoś, co już przecież wiemy.

Jednak Pprzestało to jednak mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy [przecinek] wytężając wzrok [przecinek] w końcu dostrzegła żeliwną bramę. – Partykuła wzmacnia wyrażenie, przed którym stoi, dlatego też jednak przestało, nie jednak mieć.

Gdzieś ty się [przecinek] diable jeden [przecinek] podziewał?

(...) zdechła mysz, służąca, [przecinek zbędny] jako najlepsza zabawka pod słońcem.

Nie [przecinek] jeśli chodziło o budzenie zmarłych.

A ona potrzebowała ciała, świeżego, najlepiej jeszcze nieprzegnitego.

Chodźże tu, [przecinek zbędny] do babuszki, no chodźże, koteczku.

Z pyska zwisała mu rozpruta mysz.
— A wyplujże to świństwo! — fuknęła i sypnęła cmentarną ziemię na płytę grobu.  Kot usłuchał. – W ostatnim zdaniu przed wypowiedzią podmiotem nie jest osoba mówiąca. Wychodzi na to, że fuknęła i sypnęła nie starucha, a… mysz.
Zdarzają ci się podwójne spacje. Wyszukaj je, wklepując CTRL+F, i zamień na pojedyncze.

Puste płyty grobów okazały się bardziej zaniedbane [przecinek] niż wcześniej sądziła. [źródło]

W pierwszych momentach zwierzę jeszcze walczyło, a potem zaczęło wiotczeć, aż w końcu obwisło zupełnie, jak truposz na szubienicy. Kot był martwy. – Może na początku albo początkowo? W pierwszych momentach brzmi tu strasznie koślawo. Poza tym masz tendencję do zbędnej łopatologii i lania czytelnika po łbie niepotrzebnymi informacjami. Nie traktuj go jak kogoś mało inteligentnego. Nie musisz pisać dwa razy, tylko różnymi słowami, że kot był martwy. Skoro starucha podcięła mu gardło i się wykrwawił, to dla czytelnika to oczywiste.

Krew kota była ciepła… i smaczna. Oblizała palec, splunęła w krew, a potem wymieszała ją z ziemią. Tak utworzoną masą, podobną do błota [przecinek] zaczęła rysować. – Ta krew oblizała palec?

— Sny, sny, o tak, straszne to będą sny i żaden ich nie uniknie, a wszyscy zlęknięci chodzić będą, tchórzami się staną i własne matki gotowi sprzedać za noc spokojną będą. – Trochę za dużo tych będą. Mało mi, sama nie wiem, jakiejś kunsztowności w tej formułce. Jeśli miały być celowe, to trzeba to bardziej zaakcentować, bo w tej chwili tego nie widać.

Obrazy były symboliczne. Narysowała otwarte oko, [przecinek zbędny] symbolizujące bezsenność, sierp księżyca nad domem, symbolizujące noc [przecinek] oraz postać wykręconą i plugawą, symbolizującą strach, a potem spojrzała na martwego Kocmołucha. – (...) sierp księżyca nad domem, symbolizujący (...).

Czuła [przecinek] jak energia biegnie po ziemi i wnika do jej starego ciała. Zawsze [przecinek] gdy to miało miejsce, pojawiały się dreszcze i nieprzyjemne wrażenie bycia obserwowanym.

Starucha dotknęła szyi kota i zobaczyła [przecinek] jak zgromadzona w jej ciele energia zaczyna zmieniać się w czar.

Widziała doskonale [przecinek] jak rana cięta na szyi Kocmołucha zaczyna się zrastać. – Właściwie to nie musisz podkreślać kolejny raz, że rana była cięta. Dobrze pamiętam fragment cięcia. Poza tym to bardziej fachowe określenie w medycynie sądowej; raczej nie pasuje do narratora w opowiadaniu tego typu.

Jak na razie podoba mi się rozpoczęcie motywem czarownicy i jej kota; mimo że to klisza, to wychodzi smacznie. Stylizacja też lekka, chociaż niektóre zdania wydają się przekombinowane. Wypowiedzi staruchy naturalne, przyjemne, no może poza samą regułką zaklęcia.

Uznała, że już dosyć późno i nierozsądnie byłoby dłużej tu zostawać, bo na drogach i bezdrożach ostatnimi czasy podróżnych i włóczęgów najróżniejszych coraz więcej. – To coraz więcej dobrze by przesunąć przed podróżnych.

— Już czas, już czas, Kocmołuch! – Wcześniej mówi o nim Kocmołuszku, dlaczego teraz wypowiada się w mianowniku?

Piekarz w wściekłością wyrwał kamień (...). – Z.

Ruszył w kierunku piekarni i klął, na czym świat stoi, bo ziąb dziś wydawał się wyjątkowo uparty i przenikliwy. – Bo ziąb wydawał się dziś wyjątkowo...

— Do diabłów z tymi ptakami, nic tylko patrzą, żeby na człowieka nasrać — mruknął pod nosem (...). – Przypomina mi się, że w swoich wypowiedziach starucha też już dwukrotnie nawiązała do diabła. Może warto byłoby piekarzowi wsadzić w usta coś innego?

— Łeb ci ukręcę [przecinek] ty, czarne gówno! — zawołał za gawronem, aż się opluł.

Na sunącej w powietrzu miotle, jaką [którą] jego piekarzowa zamiatała podłogę w domu, siedziała jakaś garbata postać, a na garbie tejże postaci spoczywał czarny jak węgiel zwierzak – możliwe, że kocur. Miotła sunęła w powietrzu przynajmniej pięćdziesiąt jardów nad ziemią, wysoko ponad szczytem najwyższego budynku. – W kontekście określonego, ograniczonego zakresu osób, rzeczy, zjawisk, o których mówimy, stosuje się właśnie zaimek który. W tym przypadku miotła jest konkretna – to ta jedna należąca do czarownicy. Użycie jaki sugeruje jednak, że to jakakolwiek miotła o jakichś nieokreślonych cechach: [źródło]. Dodatkowo 50 jardów to jakieś (niecałe) 46 metrów. Naprawdę myślisz, że coś, co jest ponad 40 metrów od bohatera, w dodatku unosi się w powietrzu, może być dla niego tak wyraźne?

— Bogowie, najszczajcie na mnie, jeśli to, co widzę [przecinek] to prawdziwe jest.

Otworzył oczy i pierwszym, co ujrzał [przecinek] był wcale ładny, pełny i niezbyt duży biust (...).

Ciepło bijące od kobiecego ciała i widok małych, zadartych sutek [stuków] wzbudził w nim uczucie pożądania, ale o pożądaniu czegokolwiek mowy nawet nie było, bo pierwszą rzeczą, jaką poczuł Mondragon [przecinek] był kac. – Sutki mogą sterczeć, ale to nie małe nosy, żeby były zadarte. No i w końcu ten widok wzbudził to pożądanie, ergo Mondragon je poczuł, czy w końcu nie? Bo zaprzeczasz sam sobie.

Kac i ból głowy tak silny, że żyć się odechciewało. W dodatku kręciło mu się w głowie tak, że nie dałby rady ustać na jednej nodze. – Technicznie ze zdania wynika, że kręciło się w głowie… bólowi głowy. Poza tym powinno być: Kac i ból głowy były tak silne.

Poza kacem i przyjemnym wrażeniem upicia istniało jeszcze dobrze znajome i mniej przyjemne uczucie utraty pamięci, częste po spożyciu dużej ilości alkoholu. – Pisałeś już o wrażeniu upicia i dobrze znajomym uczuciu utraty pamięci, więc podkreślona część właściwie jest zbędna. Na dodatek skąd to przyjemne wrażenie upicia? Czy kac sam w sobie tego nie wyklucza, jako syndrom zespołu dnia następnego? Nie oszukujmy się – gdy pojawia się kac, to przyjemne wrażenie bezpowrotnie mija. Do tego w zasadzie pisanie takich oczywistości to mówienie, że trawa jest zielona. Myślę, że czytelnicy będą wiedzieć, że takie rzeczy mogą dziać się po spożyciu alkoholu, więc nie trzeba ich tymi niepotrzebnymi informacjami zarzucać.

Leżąca obok kobieta wtuliła się w jego plecy i oplotła go jak bluszcz. Poczuł gorąc kobiecego biustu, łona i wilgoć krocza. – Po pierwszym zdaniu stało się logiczne, że nie były to męskie piersi, łono i krocze; może lepiej użyć zaimka: jej?

Gdy obudził się następnym razem [przecinek] był już sam w łożu (...).

Wydawało mu się, że nigdy wczesnej w życiu nie czuł takiej ekstazy – pił wodę, jakby był to najwspanialszy napój na ziemi. – Tak generalnie, to pisanie o piciu wody na kacu w ten sposób, to tak oklepana ze wszystkich stron sztampa, że już chyba bardziej się nie da. Poza tym: wcześniej.

(...) pił wodę, jakby był to najwspanialszy napój na ziemi.
— W końcu wstałeś — powiedziała — dobrze, bo tęskniłam. – Ja wiem, że to się może wydawać fajnym zabiegiem literackim wprowadzającym tajemnicę, ale w rzeczywistości brak podmiotów nie brzmi dobrze, a już na pewno nie, gdy czyta się tekst na głos. Z fragmentu wynika, że wypowiada się woda, a nie jakaś bohaterka. Przydałby się jakiś wyznacznik; może najzwyklejsze kobieta? Albo chociażby rudowłosa śliczność, bo Mondragor wciąż nie zna przecież jej imienia.

Suknia doskonale komponowała się z jej oczyma w kolorze świerków i burzą rudych farbowanych i lekko kręcących się, będących niczym ogień [przecinek] włosów. – Trochę nieskładnie wyszło. Umieszczanie tylu przydawek przed rzeczownikiem, które go określają, jest słabe; przeniosłabym te włosy z końca zdania gdzieś bliżej początku i w ogóle bliżej orzeczenia. Jak narazie komunikat jest spóźniony i zanim człowiek dojdzie do tego, że narrator opisuje włosy, to już zapomni, o co chodzi w zdaniu. Ulżyjmy temu chociaż trochę:
Suknia doskonale komponowała się z jej oczyma w kolorze świerków i burzą farbowanych, niby ognistych, lekko kręcących się włosów.
Zastanówmy się też, czy bohater naprawdę pomyślałby, że jej oczy były w kolorze świerków? Kiedy kogoś widzisz, myślisz raczej, że ma niebieskie oczy niż w kolorze niespokojnego morza, którego fale wiatr gna o poranku. Takie poetyzowanie tekstu jest zbędne i brzmi nienaturalnie.

Suknia doskonale komponowała się z jej oczyma w kolorze świerków (...).
— Pasowała ci do oczu — powiedział (...). – Narrator nie musi wyprzedzać bohatera, a bohater nie musi powtarzać za narratorem. Jedno z dwojga wystarczy, żeby wyłapać kontekst.

Kochali się długo, a potem wzięli wspólną, gorącą kąpiel w drewnianej balii. Wtedy też się kochali. – I potem kochali się jeszcze przy śniadaniu, przy herbatce po śniadaniu, przed obiadem, w obiad, po obiedzie… Oczywiście hiperbolizuję, ale! Wszędzie tylko cycki, sutki i chędożenie. Pomijając to, że fizjologia naprawdę nie pozwala facetowi uprawiać seksu co piętnaście minut, nawet jeśli to brzmi tak cool i odważnie na kartach tekstu, to mam wrażenie, że zamiast posuwania się fabuły, mamy jedynie posuwanie się bohaterów.

Patrzył [przecinek] jak się ubierała (...). Patrzył [przecinek] jak przy zwierciadle czesała włosy (...).

Wciąż czuł się pijany. Pijany na tyle, że nie mógł trafić w dziurkę przy zapinaniu pasa. Pomogła mu i pocałowała go w policzek. – Bardzo pomocna ta dziurka i bardzo uczuciowa. Zadbaj o podmioty. Co więcej, bohater jest tam jednocześnie pijany i skacowany (w sumie nie wiadomo już, w jakim jest stanie, jakbyś nie mógł się zdecydować), ale nie przeszkadza mu to w maratonie uprawiania miłości na czas.

Skoro już jesteśmy przy tym nieszczęsnym rozbieraniu się i ubieraniu przed seksem/po seksie:
Teraz nie miała na sobie już nic, jeśli nie liczyć cieni na powiekach, odrobiny różu na policzkach, szminki na ustach i naszyjnika; zalanego srebrem szmaragdu, kołyszącego się między piersiami.
(...)
Patrzył jak się ubierała, jak wciągała koronkową bieliznę, jak przypinała jedwabne pończochy z podwiązkami do majtek, jak zakładała karminowy gorset, który pomógł jej zasznurować [przecinek] i zieloną suknię
Opko dzieje się w jakimś quasi-średniowieczu, tymczasem mamy przegląd wszystkiego, co wynaleziono na przestrzeni wieków: XIX-wieczną szminkę, koronkową bieliznę, choć to również wynalazek XIX-wieczny, pończochy, które, jeśli były noszone w średniowieczu, to raczej przez panów. I, litości, pończochy przywiązywało się do podwiązek lub przypina się do pasa. Nie do majtek. Ja wiem, że miało być seksownie i odważnie, ale może da się i z sensem?

Szczególnie w tak paskudnych, zaczynających się na skroni i idących skosem przez całą twarz, choć jego blizna nie szła przez całą twarz. Zaczynała się poniżej lewej skroni, szła przez policzek (...). – Mocno średni efekt robi ta powtórzona konstrukcja w jednym zdaniu. Nie brzmi jak celowe powtórzenie jako środek stylistyczny.

Zaczynała się poniżej lewej skroni, szła przez policzek, ponad ustami, przecinała ich prawy kącik i gasła. W świetle księżyca przybierała srebrną barwę. – Chwilę wcześniej Sayphire prosiła bohatera, by zakrył bliznę włosami. Skoro blizna szła przez policzek od lewej skroni i przecinała prawy kącik ust, trudno byłoby ją zasłonić w całości. Findelgard musiałby chodzić, nie widząc nic na lewe oko, i włosy wpadałyby mu do ust. Dość… osobliwe wyobrażenie.

Gdyby nie kapłan i felczer w lazarecie [przecinek] nie miałbym połowy twarzy.

W świetle księżyca przybierała srebrną barwę. (...)
— Kapłan? To dzięki magii twoja blizna tak ładnie srebrzy się w świetle księżyca? Jak wczoraj na balkonie, kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy? – Jeden ze sposobów przekazania tej informacji wystarczy. Osobiście bardziej podoba mi się opcja z dialogiem, chociaż tutaj dalsza wiadomość o pocałunku brzmi trochę jak ekspozycja dialogowa. Skąd Sayphire podejrzewa, że Findelgard ma problemy z pamięcią i może nie kojarzyć faktów? Nie mówił jej o tym, a wręcz przeciwnie – wydawał się za wszelką cenę sprawiać wrażenie, że pamięta wszystko. Staraj się, kiedy piszesz dialog, tworzyć go mniej ekspozycyjnie. Bohaterowie nie muszą się informować sami o tym, co robili. Naturalnym jest, że pierwsza strona założy, że druga to wszystko wie.

Najpierw piszesz, że: (...) zgodził się, nie pamiętając nawet, co się działo i z jakiej to okazji doprowadził się do takiego stanu. Potem, że Findelgard miał problem z przypomnieniem sobie imienia kobiety i trwało to przez cały proces ubierania się. Dalej jego towarzyszka wspomina wieczór na balkonie, gdy pierwszy raz go całowała. I pojawia się wtedy zdanie: Pocałunek również pamiętał. Wychodzi na to, że pierwsza informacja o tym, że bohater nie pamiętał, co się działo, jest bez sensu.

Sala, w której przez cały wczorajszy wieczór i całą noc ucztowano, tańczono, bawiono się, rozmawiano, opowiadano sprośne dowcipy i pito [przecinek] wyglądała prawie tak samo jak wtedy, gdy ją opuszczali. – Jest to pierwsze zdanie nowej sceny. Dość długie i przez wtrącenie, w którym podmioty są bezosobowe (tańczono, ucztowano, pito itp.), czytelnik może nie wiedzieć, do czego odnosi się dalsze: gdy ją opuszczali. Zaczynasz trochę chaotycznie.

Były tam między innymi zupy w porcelanowych wazach, paszteciki, sery i dziczyzna, na srebrnych paterach egzotyczne owoce, dalej jajecznica, świeżo upieczony chleb marchewkowy, ciasto kawowe i jeszcze więcej wina i piwa niźli wczoraj – najpewniej, by goście mieli czym zalać wysuszone kacem gardła zgodnie z popularną w królestwie maksymą „czym się strułeś, tym się lecz”. – Po pierwsze, to zdanie jest kolosem, dobrze byłoby je podzielić. Po drugie, porcelana była produkowana w Europie w XVIII w., ja wiem, że to twój świat i twoje kredki, ale taki wynalazkowy miszmasz i upychanie wszystkiego po sam sufit nie jest dobre, bo skoro potrafią zrobić tak zaawansowane i wymagające precyzji rzeczy jak koronkowa bielizna (i wszystkie inne wynalazki), to muszą mieć do tego jakieś zaplecze technologiczne. A skoro mają zaplecze technologiczne, to czemu mieliby nadal być opóźnieni w innych dziedzinach? Postęp powinien zachodzić równolegle.

Sayphire bowiem przybyła na zabawę, by umilać czas dźwiękami swojego instrumentu i swoim śpiewem. –Bowiem nie stawia się raczej na pierwszym miejscu zdania [źródło]. W tym wypadku padło po podmiocie, ale, jak wiadomo, zdania często potrafią się bez tych nieszczęsnych podmiotów obejść. Dlatego warto przesunąć to słowo za czasownik. Poza tym: swoje, swoim… No chyba nie cudzym? Jeśli koniecznie chcesz zostawić, to pierwsze, drugie jest absolutnie zbędne.

Po sprzeczce z kapitanem i wysłuchaniu pieśni, Findelgard był tak olśniony pięknem muzykantki, że zaczął bawić ją rozmową w przerwach, a potem porywać do tańca – ku niezadowoleniu księżnej, w której oczach – Findelgard mógłby przysiądź – widział palącą zazdrość. – Przysiąc. Przysiądź się można powiedzieć komuś, żeby dosiadł się do stolika. Kolejne długie zdanie, trochę pomieszane. Nah, dałoby się to na pewno napisać jakoś składniej, aby nie kombinować z wtrąceniami we wtrąceniach, kiedy obydwa wydzieliłeś myślnikami.

Tak sobie przypadli do gustu, że muzykantka wylądowała w jego komnacie. I to była najprzyjemniejsza noc w jego życiu. – Okej. W scenie przedstawiającej tu i teraz (śniadanie) powracasz też do retrospekcji z dnia wczorajszego. Niby oddzielasz informacje od siebie akapitami, ale wspomnienia są tak obrazowe i szczegółowe, że – szczerze mówiąc – pod koniec tego cytatu w ogóle zapomniałam, że bohaterowie poszli na śniadanie. Raczej wczułam się tak, jakby dopiero brali udział w imprezie. Brakuje mi gdzieś bardziej dosadnego sygnału, może jakiegoś jednego zdania, które oddzieliłoby grubą linią to, co się działo wcześniej od tego, co dzieje się aktualnie w scenie. Jest płynnie i chociaż zwykle to zaleta, to jednak w tym wypadku popłynęłam z tekstem i dopiero w połowie miałam takie: aha, no przecież to już było! A raczej nie powinnam sobie o tym przypominać w taki nagły sposób. Powinnam cały czas mieć świadomość, że to akapity retrospekcji. Tym bardziej, że retrospekcję przerywasz nagle dialogiem. Na pierwszy rzut oka nie wiadomo, czy dialog jest jeszcze wspomnieniem, czy już powrotem do tu i teraz.

— Panie Mondragon — zagadnął nieśmiało kapitan gwardii — można? Samemu jeść tak smutno jakoś. // — Siadajcie, panie kapitanie — powiedziała śmiało Sayphire, a Mondragon zapraszająco skinął głową. // — Ciężka noc? — zapytał żołnierz. // — Nie wyobraża sobie pan, panie kapitanie. – Skąd tam to siadajcie? Aż przestraszyłam się, że za moment pojawią się tam towarzysze... A tak na poważnie: skoro cały czas mówią w liczbie pojedynczej, to po co jednorazowe upychanie tam liczby mnogiej?

Kolejna scena to znów retrospekcja, tym razem dokładniejsza. Spodziewałam się, że o wszystkich tych szczegółach opowie Sayphire, bo to jej kwestia kończyła poprzednią scenę (— Powiem wam, jeśli pozwolicie, jak to było). Problem w tym, że to nie jest jej opowieść, ponieważ narrator opisuje, co Findelgard myśli, np. o potrawach na talerzu czy występach trupy artystycznej. Siedzi mu w głowie. I znów przypomina mi się, jak Findelgard zaledwie chwilę temu podkreślał, że nic nie pamięta. A ja tu nagle dostaję takie solidne i konkretne wspomnienie, i to jeszcze pisane narracją personalną (narrator schował się za Findelgardem). Znów wykluczasz jako autor coś, co sam wprowadziłeś. Po co ta scena teraz, skoro bohater podobno ma problemy z pamięcią i kaca, które wcześniej mocno próbował mi zaakcentować? To się nie klei.


Lepiej byłoby, gdyby ten cały fragment opowiadał narrator z perspektywy Sayphire, która miała o wydarzeniu przypomnieć. Z perspektywy jej jako muzykantki, której ktoś przerwał występ. Ktoś, kto wpadł jej w oko (przy okazji dowiedziałabym się, dlaczego Findelgard był dla niej pociągający już wtedy, bo chyba nie tylko dlatego, że był wstawionym zadymiarzem?).
Tylko czy Sayphire jest na tyle ważną bohaterką, aby dostawać rolę opowiadacza? Raczej nie będzie postacią epizodyczną, wprowadziłeś ją dokładnie, opisałeś jej wygląd, nadałeś jej rolę instrumentalistki i piosenkarki. Jednak to wciąż początek historii, trudno o głębsze wnioski na temat funkcji bohaterki w tekście. Tym bardziej opisanie sceny z jej perspektywy dałoby możliwość dedukcji, czy kobieta zostanie z czytelnikiem na dłużej.
A jeżeli chcesz pozostać przy perspektywie Findelgarda, wspomnienie nie powinno być tak wnikliwe, powinno być raczej próbą załatania luk w pamięci. No i zawsze istnieje jeszcze opcja, by sceny poukładać chronologicznie – najpierw impreza (dużo szerzej opisana – zajmie więcej stron – szczegółowa, skoro to dość ważne wydarzenie w pałacu księżnej), potem pobudka, następnie śniadanie. Wtedy w ogóle pozbywasz czytelnika jakichkolwiek wątpliwości i tekst przestaje być chaotyczny. Bo teraz to tak naprawdę nawet nie wiem, dlaczego skusiłeś się na poprzestawianie scen i zaburzenie chronologii.

Sir Findelgard Mondragon w stroju godnym szlachcica, którego tytuł miał tylko honorowo, stał przy stole i między kolejnymi łykami wina nakładał sobie na talerz jedzenie tak wytworne, że nawet nazwać go nie potrafił. – Powinno być: że nawet nie potrafił go nazwać.

Twarz miał ogorzałą od alkoholu (...) – ogorzały «mający śniadą skórę wskutek częstego przebywania na słońcu» [źródło].

— Jestem Ullen, nowy kapitan gwardii, w służbie jego królewskiej mości króla Redgara. – Kapitan na pewno chciał być kulturalny i postawić na grzeczność. Jego Królewskiej Mości wypadałoby zacząć wielkimi literami [źródło].

— Sir Findelgard Mondragon, rzekomo pierwszym mieczem nazywany ??? króla tegoż, łowca czarownic, dziwów i specjalista od zjawisk niewyjaśnionych. – Czy w zaznaczonym miejscu nie zabrakło słowa przez? Ewentualnie chodziło o to, że Mondragon jest pierwszym mieczem króla, ale ten szyk jest zbyt toporny, by mieć pewność.

Po pijanemu jak diaboł jaki walczył, wino miast krwi mu w żyłach płynęło, to i strachu nie zaznał i nawet cesarskiej odsieczy w postaci kawalerii ciężkiej się nie zląkł.



Nie ma w tym opisie nic a nic złego. Po prostu jestem świeżutko po seansie Spartacusa i tak mnie ta historia mocno trafiła, a cytat skojarzył od razu z Gannicusem, że musiałam, po prostu musiałam się uwolnić. Być może twój Findelgard będzie właśnie takim Gannicusem – spije, ile wlezie, wychędoży, co się nawinie, ale gdy podniesie miecz, to zetnie wszystkie wrogie głowy kilkoma ruchami ręki. 
[Update: po przeczytaniu całości wiem już, że jednak nie. Trochę szkoda]. 

— A teraz, to pan obraża żywą legendę — podniósł głos Mondragon, odkładając z łoskotem talerzyk. [myślnik] Nie godzi się.

Honor dowódcy wielkiego obrażasz, panie [przecinek] i ja tego nie daruję, bom pod marszałkiem w tej bitwie walczył i wrogów ciął [przecinek] wrzeszcząc jego imię.

Podoba mi się dialog między Findelgardem a kapitanem. Jest naturalny, czuć w nim rosnące napięcie, widać wyraźnie, kiedy bohaterowie zaczynają się burzyć i jak faktycznie narasta konflikt. Chociaż w tych ładnych, wystylizowanych zdaniach trochę jeszcze brakło mi podkreślenia, że kapitan jest faktycznie tak nawalony, jak twierdził i jak zapowiedział to narrator. Brakuje mi jakichś pijackich ruchów opisanych w komentarzu narratorskim, czegoś, co przypominałoby mi, że facet ma nieźle w czubie. Wcześniej pisałeś, że oczy kapitana były rozbiegane, nieskupione, coś w tym stylu. W czasie dialogu bohater jakby na chwilę wytrzeźwiał.

Przekonamy się [przecinek] czy taki pierwszy?

— Dosyć tego, dosyć, bo obu każę do ciemnicy zamknąć, by krew wam ostygła — krzyknęła księżna (...). – Bez wykrzyknika nie czuć, by księżna faktycznie krzyczała.

Findelgard usłyszał [przecinek] jak w powietrzu ginie kobiecy śpiew i milknie rezonujący dłuższą chwilę instrument strunowy.

— Przerwanie występu to nienajgorsza rzecz, jaka mnie spotkała. Nie z przymiotnikami w stopniu najwyższym piszemy oddzielnie. [źródło]

— Byłbym zapomniał, Findelgardzie. Król prosił o twoją obecność na audiencji, która będzie za godzinę. – No fajnie. Dobrze, że akurat bohater, który jeszcze przed śniadaniem był tak pijany i skacowany jednocześnie, że nie umiał sobie zapiąć paska, teraz jest już całkowicie trzeźwy i może iść na tę audiencję.
Poza tym sam termin audiencji i zachowanie kapitana wydają mi się wątpliwe. Kapitan przychodzi poinformować o audiencji, która ma mieć miejsce za godzinę. I wygląda to tak, że przekazuje tę bardzo ważną informację akurat, bo sobie o niej przypomina w ostatniej chwili. A gdyby Findelgard nie zszedł na śniadanie? Albo wyjechał wcześniej? Wydaje mi się, że audiencja u króla powinna być na tyle ważna, że nie informuje się o niej przy okazji, tak na styk, ale biegnie przekazać o niej wiadomość od razu. A tutaj kapitan, podchodząc do stolika, zapytał, czy może usiąść obok Findelgarda, bo... smutno mu jeść samemu posiłek. Bardzo odpowiedzialne zachowanie, kapitanie! Pełni pan swoją służbę dla króla niesamowicie sumiennie.

Wspominasz o ogrodzie. Podobają mi się subtelne wstawki o tym, że królowa ma pociąg do kobiet, ale opis sceny byłby lepszy niż sucha rozprawka, jakieś wspomnienie sytuacji, która nie ma właściwie miejsca. Bajdurzysz jedynie, że księżna lubiła tędy spacerować. A po co? Żeby ogród wydawał się fajniejszy? Może i byłby, gdyby ona tamtędy faktycznie przechodziła zaczytana albo siedziała gdzieś na ławce i dlatego Findelgard minął ją speszony czy coś. Wtedy jest sens w ogóle o tym wspominać. Przy natłoku innych informacji, czytelnik zapomni o nieistotnej nowince rzuconej między scenami, niepokrytej dowodem. Mniejsze prawdopodobieństwo, że zapomniałby o konkretnej scenie; królowa lesbijka lepsza sama w sobie niż jedynie pusta informacja o niej.

Niebo miało czystą i błękitną barwę, a po nim sunęły nieliczne kłębiaste chmury, wyglądające jak strzępki waty. – Ale że waty nie mieli prawa jeszcze znać, to ty wiedz. Skoro chodzą tam w wełnianych/lnianych fatałaszkach, to bawełny tam raczej nie mieli jeszcze. A skoro nie ma bawełny/wiskozy, to nie ma waty, z której ta jest wykonana.

(...) szlachcice w bogatych strojach, kapeluszach i beretach z piórem (...). – To brzmi trochę tak, jakby kapelusz czy beret nie były częściami stroju.

Po przejściu zaledwie kilkunastu kroków został otoczony przez marmurowe i kamienne zabudowania; wojskowe kwatery, domy najważniejszych w państwie urzędników, ministrów, doradców, żołnierzy na wysokich stanowiskach, przedstawicieli rady królewskiej i agentów. – Dobrze, że go te budynki nie zaatakowały, jak już go otoczyły!

Siedzibą samego króla natomiast był strzelisty donżon z małymi oknami, widoczny spoza miasta z odległości przynajmniej dwóch stajań. Doń wchodziło się po zwodzonym moście, zawsze podnoszonym na noc. – Wydaje się, że chcesz pisać niczym natchniony wieszcz, co ostatecznie skutkuje zabawną inwersją. Powinieneś poczytać o stosowaniu słów typu natomiast/zaś/bowiem/doń – co linkowałam wcześniej – bo ewidentnie masz z tym problem.

Idąc szpalerem z marmurowych kolumn z freskami [przecinek] Mondragon zobaczył, że królowi towarzyszy tylko dwóch ludzi. Pierwszym był kapitan gwardii królewskiej, w towarzystwie którego wspólnie z Sayphire zjadł śniadanie. – Z drugiego zdania nie wynika, kto jadł śniadanie. Wiem, że jest to wiadome z fabuły, ale liczy się również techniczna strona. Tutaj da się wywnioskować z poprawności zdania, że śniadanie z Sayphire jadł sam król.

— O dziwach różnych zawiaduje — rzekł doradca i podał Findelgardowi wspomniany list. Ten [kto? list?] lustrował przez kilka chwil pokraczne pismo sołtysa, przeczesał włosy palcami i wypuścił powietrze z ust.
— Czarownice?
Potrzebny jest akapit. W dopisku narracyjnym po wypowiedzi powinny znależć się tylko zdania, które dotyczą mówcy, natomiast ty w drugim zdaniu piszesz o Findelgardzie (chociaż z podmiotu wynika, że jednak o liście), nie o doradcy.

— Szczegółów więcej pewnie dowiem się, bo dotarciu na miejsce. Czas, jaki mi w podróży zleci [przecinek] nowe wydarzenia przywieść może. – Po. I wtedy przecinek będzie zbędny. Mondragon ma zupełnie niespójny idiolekt, raz wypowiada się normalnie, by za chwilę mówić jak jakiś natchniony mistrz Yoda na ciężkich dragach. Albo stylizujesz wszystko, albo nic.
Poza tym to takie typowe ściąganie z Yody jest pretensjonalne, rzuca się w oczy. To tak charakterystyczny sposób mówienia, że trudno nie mieć skojarzeń, zwłaszcza w dobie Internetu, kiedy memy z Yodą co jakiś czas powracają.

— Ty nasz specjalista od czarownic, więc pojedziesz i sprawę zbadasz — powiedział król.
Nie chciał jechać, ale z królewskim poleceniem nie zgadzać się nie mógł. Marzył, by zostać z Sayphire. – Wypowiedź należała do króla i to on jest podmiotem. W kolejnym zdaniu podmiot jest domyślny (męskooosbowy, zostaje więc nim cały czas domyślnie król).
Stale gubisz podmioty. Musisz ich bardziej pilnować, bo wychodzą ci bzdury.

Jestem po przeczytaniu rozmowy Findelgarda z królem. Może za szybko na takie wnioski, ale mam wrażenie, że do tej pory stylizacja językowa kogokolwiek, kto mówi bądź opisuje, jest jednakowa. Narrator, Findelgard, król, kapitan i doradca… oni wszyscy brzmią tak samo, nie mają żadnej maniery, która czyniłaby ich charakterystycznymi. Na przykład wszyscy często umieszczają czasowniki w zdaniach na końcu. Wiem, że to stylizacja, ale kiedy wszyscy są wystylizowani tak samo, to koniec końców nikt nie jest. Nie mówię od razu, że jeden z bohaterów musi się jąkać, a drugi kląć co drugie słowo, bo to nie byłoby zbyt odpowiednie do pełnionej funkcji przy boku króla. Ale doradca może, na przykład (to tylko luźna sugestia, nie chcę wymyślać niczego za ciebie lub cię do czegoś przymuszać) lubić powiedzonka. Albo kapitan może mieć przepity jeszcze po wczorajszej imprezie głos i co jakiś czas odchrząkiwać. Nawet Findelgard, którego znam najdłużej, brzmi sucho, papierowo. Gdyby z dialogu powycinać dopiski tłumaczące, co kto mówi, nie mogłabym sama się tego domyślić. Fakt, że wyobraźnia nawet działa, bo mogę sobie wyobrazić scenę i czterech bohaterów, to nie wszystko. Sam dialog jest bezbarwny, brak mu tego czegoś.

Jeno proces sprawiedliwy im jest należy. – Należny.

Nim jednak to się stało [przecinek] pożegnał Sayphire. – Nie widzę sensu w tym jednorazowym streszczeniu. Pożegnanie dopiero będzie mieć miejsce w kolejnej scenie, a z tego zdania wynika, że już było. To bez sensu; uprzedzasz fakty.

Scena pożegnania jest słabo rozpisana. Dialogi wiszą zawieszone w jakiejś bliżej nieokreślonej przestrzeni. Co by szkodziło, żeby bohaterowie żegnali się, na przykład, w ogrodzie przed pałacem albo przy stajni, gdzie Findelgard dostaje konia? A tak scena nie jest plastyczna, nie mogę sobie niczego wyobrazić poza bohaterami w próżni. Przez to wszystko scena wygląda, jakbyś chciał ją po prostu odbębnić, mieć z głowy.

Oczy miała czerwone od płaczu. – No ale ona dopiero dowiedziała się, że Findelgard wyjeżdża. Oczy od płaczu robią się czerwone po naprawdę sążnistym wylaniu łez, a nie po kilku łzach, po chwili. Dialog nie jest długi. Czy bohaterka płacze od samego jego początku, i to tak dość ostro? No nie bardzo. Nie opisałeś tego.

— Żegnaj, Findelgardzie. Niech fortuna ci sprzyja.
— Bywaj [przecinek] Sayphire. – Raz stawiasz przecinek przy wołaczu, raz nie. Dziwne.


ROZDZIAŁ DRUGI
Pamiętał każdy detal z tego rozstania, a w głowie rozbrzmiewały mu słowa podle zranionej przez niego kobiety. – Mam wrażenie, że przesadzają. I Sayphire, i Findelgard. To chyba oczywiste, że facet dostał robotę i musi jechać. Nie mogli się umówić, że jak ogarnie, co tam ma do zrobienia, to wróci? Bo teraz to wygląda na dramat taki, jakby ją co najmniej zostawił z dwójką dzieci i ogromnymi długami do spłacenia.

I na nic były mu słowa króla i poczucie dumy, które poczuł w pierwszych chwilach po dostaniu zadania. Duma gościła w jego sercu przez krótki czas, bo potem zrozumiał, że pożegnanie z Sayphire wszystko przekreśli. – Teraz nagle duma, a wcześniej nie chciał jechać? Findelgard ma jakieś rozdwojenie jaźni?
Poza tym od razu, gdy król wydał polecenie wyjazdu, pojawiło się w narracji zdanie: Nie chciał jechać, ale z królewskim poleceniem nie zgadzać się nie mógł. Marzył, by zostać z Sayphire. Wtedy nie było mowy o żadnej dumie, nawet przez krótki czas.

Do tej pory stolica budziła w nim wiele przyjemnych myśli i wspomnień – przepych, handel, zamtuzy, gdzie od czasu do czasu zażywał relaksu, wysokie, dające poczucie bezpieczeństwa mury, wypełnione strażami bastiony, skoczna muzyka i najróżniejsze zapachy. Teraz miała mu się kojarzyć tylko ze zranioną muzykantką. – I to jest piękny przykład imperatywu opkowego. Z Findelgarda taki jebaka, ale po jednej nocy z Sayphire już myśli tylko o rodzinie, dzieciach i ustatkowaniu się. To się w ogóle kupy nie trzyma.

Jechał przez swój niezbyt duży, ale za to dumny kraj ludzi, zwany przez kartografów, podróżników i możnych Ankorem. Jeśli spojrzeć by na mapę, Ankor mieścił się w południowo-wschodniej części Starego Kontynentu, zwanego także Starym Wschodem [przecinek] i w obliczu swojego sąsiada [przecinek] Cesarstwa Alijskiego, z którym graniczył od północy, wydawał się jedynie małym porzuconym państewkiem. Z cesarstwem Ankor pozostawał w sojuszu, choć wielu nacjonalistów ten sojusz krytykowało. Inny mówili, że zawarcie przymierza z tak wielkim sąsiadem stanowi gwarancję suwerenności. Ankor miał jeszcze drugiego sąsiada – na południu. Dziką i niegościnną krainę zwaną Silnimarem, rozciągającą się za południowym pasmem górskim. A z tą wiązało się wiele legend, opowiadań i niedorzecznych historii. Jedni mówili, że całe zło świata zbiera się właśnie tam, a inni, że to kraj ogarnięty anarchią, bandycki i niegodny. Jeszcze inni gadali – co budziło największy śmiech – że zgniewani bogowie, widząc zepsucie mieszkańców Silnimaru [przecinek] zesłali nań gorącą skałę ze sklepienia niebieskiego. Budziło to śmiech, bo Ankoryjczycy prawie nie przywoływali bogów i nie wierzyli w ich istnienie, a tym bardziej ich interwencje różnorakie. Co jednak było za górami – tego nie wiedział jednak nikt, bo nikt nigdy stamtąd żyw nie powrócił, a wszystkie ekspedycje zawiodły. – A to znowu paskudna ekspozycja. Słowo po słowie odklepujesz kolejne informacje, byleby załatwić opis świata. Przemycaj takie informacje w tekście, w rozmowach, zamiast walnąć długi akapit, żeby wykreślić wszystko z listy.
Podałeś pięć nowych dla mnie nazw własnych. Czytając o Silnimarze, nie pamiętam już nazwy głównej krainy, z której pochodził Findelgard, którą podałeś na początku tego kolosa. Do tego dochodzą informacje o położeniu każdego kraju przeplecione z podaniami ludzi i polityką. Trzy razy. Tyle musiałam czytać ten fragment, aby zapamiętać większość informacji, a i tak jeszcze nie wszystkie mi siadły.
Jeśli spojrzeć by na mapę, Ankor mieścił się w południowo-wschodniej części Starego Kontynentu (...). – A jeśli nie spojrzeć, to już się mieścił inaczej?
Niepotrzebnie się też tak pieścisz – przez to wychodzą ci zdania-kolosy trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie siedzi w twojej głowie. Już pierwsze zdanie: Jechał przez swój niezbyt duży, ale za to dumny kraj ludzi, zwany przez kartografów, podróżników i możnych Ankorem. – Skoro dumny kraj ludzi i kartografowie, i podróżnicy, i nawet możni nazywają Ankorem, to wiadomo już, że ten kraj się po prostu tak nazywa. No bo co? Wieśniacy i biedacy nazywają go inaczej? Wątpię. Jechał przez swój niezbyt duży, ale dumny kraj zwany Ankorem. – Może i taka wersja brzmi dla ciebie bardziej trywialnie, a mniej wyrafinowanie, jednak musisz wziąć pod uwagę, że kiedy sadzisz ładnie brzmiące, ale wielkie zdania, czytelnik może się zniechęcić. Inny przykład:
Ankor miał jeszcze drugiego sąsiada – na południu. Dziką i niegościnną krainę zwaną Silnimarem, rozciągającą się za południowym pasmem górskim. – Dwa razy przekazujesz, że kraina znajduje się na południu. Niepotrzebnie. Skoro Sinilmar rozciąga się za południowym pasmem górskim, to z góry wiadomo, że nie będzie leżał na północy.

Mimo, że ledwo nadeszła wiosna, piątego dnia podróży, a piętnastego dnia miesiąca quintas słońce stało dość wysoko i prażyło dokuczliwie; cięło gałki oczne promieniami i mąciło wzrok. – Pierwszy przecinek zbędny [źródło]. Dodatkowo informacja o promieniach tnących gałki oczne wydaje mi się nieco przesadzona. Mogły one razić i mącić, jasne, ale od razu ciąć? To strach w ogóle wychodzić!

Findelgard ubrany był w brązowy płaszcz przeciwdeszczowy z wysokim kołnierzem, jeździeckie spodnie w tymże kolorze, na głowie miał podniszczone tricorne, a na nogach zabłocone jeździeckie buty. W kieszeni płaszcza trzymał rękawiczki, bo w zimną pogodę dłonie kostniały w czasie jazdy. – Tak samo tutaj. Co nam właściwie z tego, jak Findelgard był ubrany? Kogo to obchodzi, że miał w kieszeni rękawiczki? Na co nam ta informacja? Będzie potrzebna w przyszłości? Zapewne nie. Poczytaj o Strzelbie Czechowa. Jeśli piszesz w jednym rozdziale o strzelbie, to niech w kolejnym ta strzelba lepiej wystrzeli.

Rwały go lędźwie i łydki, a plecy sprawiały wrażenie dźgniętych włócznia. – Włócznią. Czy nasz bohater nie powinien być przyzwyczajony do jazdy konnej?

Nawet wznoszący się i opadający teren , czy nierówny gościniec nie robiły na niej wrażenia. – Bez spacji i bez przecinka.

Na ten moment Findelgard żałował, że nie jest koniem. – Szczerze, to jest bardzo dziwna myśl. Nawet biorąc pod uwagę, że jest mokro i brudno, a koń prze do przodu i niczym się nie przejmuje, przecież Findelgard miał ze sobą jakieś większe toboły. Naprawdę wolałby być dźwigającym niż dźwiganym i babrać się w błocie po łydki niż po prostu sobie siedzieć, nawet jeśli nie do końca superwygodnie?

Pierwszego dnia tylko Findelgard napotkał rycerską grupę patrolową i kupca z wynajętą do ochrony kompanią, złożoną z ludzi wyglądających na szubrawców wszelakich. – To tylko powinno znaleźć się przed rycerską. Bo teraz wychodzi na to, że tylko Findelgard, nie ktokolwiek inny spotkał tę grupę patrolową.

Im dalej na południowy zachód [przecinek] tym mniej równy był teren.

Będąc już przemoczonym do suchej nitki, spiął klacz i zjechał z gościńca. – Nie pisałeś czasem przed momentem, że Findelgard miał płaszcz przeciwdeszczowy?

Gdy skupił wzrok [przecinek] zobaczył, że dwie, podobne do nocnych mar postacie rwą do przodu, a ich śladem podąża pościg złożony z pięciu osób. (...) i nagle pięć par oczu zaczęło intensywnie przyglądać się intruzowi, (...). Napastnikami okazało się pięciu mężczyzn przeciętnej postury i niskiego stanu. (...) powiedział cicho, gdy wszyscy w pięciu rzucili się na niego. – I pięciu z pięciu dzielnie walczyło, i wszystkich pięciu Findelgard wyrżnął…

Gdy znalazł się w połowie tego dystansu [przecinek] jeden z uciekinierów upadł – najpewniej ślizgając się na błocie. – To późniejsze dookreślenie jest zbędne. Wiemy, że było mokro i ślisko.

Kije i – jak się okazało – drewniane pałki zawisły w bezruchu ponad ofiarami i nagle pięć par oczu zaczęło intensywnie przyglądać się intruzowi, który przed chwilą właśnie zeskoczył z umorusanej błotem i prychającej kasztanki. – Zaledwie kilka zdań wcześniej Finelgard zeskoczył już konia. Nie musisz tego powtarzać. Wystarczy, że oprawcy patrzyli na stojącego przed nimi intruza.

Gdy je odjął [przecinek] były całe czerwone.

Nikt, kto przy zdrowych zmysłach jest [przecinek] z wiedźmą nie spółkuje.

— Zabierajcie się stąd [przecinek] pókim dobry.

— Kłamiecie tylko [przecinek] jak gębą ruszycie. – Pierwszy czasownik jest w formie niedokonanej, a drugi – dokonanej. Sugeruję to ujednolicić i przy okazji zmienić szyk, aby wzmocnić kontekst: Kłamiecie, jak tylko gębą ruszacie.

Wziął zamach, odciął dłoń pierwszemu napastnikowi, nim ten uderzył i zanurkował pod drugim ciosem, wywinął piruet i ciął w brzuch, aż się trzewia wylały. Dwa wrzaski nałożyły się na siebie i strzeliła błyskawica ponad górami. Jeden z wrogów, widząc odciętą i leżącą w błocie rękę, wciąż zaciskającą się na broni [przecinek] odrzucił swój kij i rzucił się do ucieczki [przecinek] potykając się i upadając. – To i cała reszta tego akapitu jest tak chaotyczne… Nie wiadomo, kto, co robi. Odciął dłoń napastnikowi, nim ten napastnik uderzył i nim ten napastnik zanurkował pod drugim ciosem? Zakładam, że mówiłeś o Findelgardzie, ale wypadałoby to zaznaczyć.
No i coś dużo przecinków w ostatnim zdaniu. Warto jedno z wtrąceń oddzielić myślnikami.

Dodatkowo Findelgard był dość pewny siebie przed samą walką. Wcześnie narrator wprowadził go jako mężnego wojownika, wielce utalentowanego i doświadczonego, przykładowo: — Sir Findelgard Mondragon, rzekomo pierwszym mieczem nazywany króla tegoż. Albo: — Pan Mondragon! Wspaniałe rzeczy się o panu opowiada! Powiadają, że pod Fernon tak cesarskich pan ciął, że aż dzwoniło. A tu nagle pięciu byle wieśniaków tak z nim sobie pogrywa, że Findelgard najwyraźniej ledwo uchodzi z życiem:
To ostatni z napastników przeskoczył na tył, oburącz przerzucił kij ponad głową szlachcica i zaczął go dusić. Szamotali się przez chwil kilka i Findelgard poczuł, że z wolna traci siły, choć próbował wyjść ze śmiertelnego uścisku tłukąc łokciami po żebrach napastnika. Czuł, że za kilka chwil znajdzie się na granicy utraty przytomności. (...) rozkaszlał się, łapiąc życiodajne powietrze. – Pogrubione fragmenty obrazują dramaturgię (szczególnie to życiodajne powietrze). Wyobrażam sobie, że ciężko wyjść z takiego uścisku, jednak czy tak trudno było po prostu nie doprowadzić do niego? Findelgard już wcześniej pokonał resztę oprawców, miał ostatniego napastnika, a dał się klasycznie zajść od tyłu jak kompletny amator.

Gdy spojrzał w bok [przecinek] zobaczył, że ścigana przez zbójów kobieta stoi z ociekającym krwią nożem. (...) z obrzydzeniem odrzuciła nóż, który przed momentem wbiła w plecy wieśniaka. – Drugie zdanie to tłumaczenie. Powinno ono albo nie pojawić się wcale (bo skoro nóż ociekał krwią, a obok napastnik padł trupem, to czytelnik od razu kojarzy fakty i domyśla się sam, co się stało chwilę wcześniej), albo powinno paść wtedy, gdy Findelgard się jeszcze szamotał, a kobieta go ratowała. Dopełnianie opisu po fakcie, gdy scena już się skończyła, tylko psuje efekt.

Dopiero teraz, gdy czarna plama rosnąca mu przed oczami w wyniku duszenia [przecinek] zaczęła się kurczyć, miał okazję, by przyjrzeć się twarzy kobiety. – Wychodzi na to, że czarna plama DZIĘKI DUSZENIU zaczęła się kurczyć. Przecinki naprawdę robią różnicę.

Nim starzec stanął na nogi, Findelgard przeszukał wieśniaków [przecinek] zebrawszy trochę pieniędzy. – W zasadzie nawet ten przecinek nie ratuje sensu zdania. Zebraszwy wskazuje wykonanie czynności jako pierwszej, czyli Findelgard najpierw zebrał pieniądze, a dopiero potem przeszukał wieśniaków.
Ogólnie często zdarza ci się korzystać błędnie z imiesłowów, głównie przysłówkowych współczesnych (zakończonych na „-ąc”). Takie imiesłowy sugerują, że coś dzieje się w tym samym czasie, co czynność wskazana za pomocą czasownika. U ciebie jednak nie zawsze tak jest; często czynność wskazana przez imiesłów następuje później. Przykład pierwszy z brzegu:
I wsiedli [przecinek] pozostawiając rannych i konających wieśniaków. – Samo wsiadanie nie wiąże się od razu z pozostawieniem. Wsiadając na konia, ciągle jesteś w tym samym miejscu. Dopiero odjechanie, ruszenie w przód – coś w tym stylu... Inny przykład:
(...) rozkaszlał się, łapiąc życiodajne powietrze. – Kaszlenie i łapanie powietrza naraz? To fizycznie awykonalne. Kaszel to wypuszczanie z siebie powietrza, czyli mamy sprzeczność. Jeszcze inny:
(...) rzucił się do ucieczki [przecinek] potykając się i upadając. – Wychodzi na to, że oprawca w tym samym czasie rzucił się, potknął i upadł, a przecież te czynności następowały po sobie. Fakt, że może w krótkich odstępach czasowych, ale jednak.

Z początku kasztanka nieco się boczyła [przecinek lub i] prychała, ale w końcu pozwoliła, by dosiadło jej dwoje obcych.

— Gdzie się tak nauczyliście walczyć, panie? – To pytanie jest absurdalne. Starzec widzi, że facet ma własnego konia, miecz, więc musi być co najmniej szkolonym wojownikiem. Z nosa sobie przecież tych umiejętności nie wyciągnął.

Będzie nam miło [przecinek] jeśli, [bez przecinka] się zatrzymasz.

Chodź, panie [przecinek] przebierzesz się chociaż — powiedziała [przecinek] skończywszy przy kasztance i poprowadziła Findelgarda do domu.

Już któryś raz łapię cię na tym, że kiedy dobierasz się do dialogów, to tło znika. Findelgard rozmawia z Feną, ta oporządza coś przy kasztance, ale omijasz całą tę procedurę. Dopiero na końcu sceny dostałam informację, że Fena skończyła. No ale jak dla mnie, to ona nawet porządnie nie zaczęła. Gdzieś tam brakuje słów, że rozsiodłała i wyczyściła klacz. Wcześniej wspominałeś, że kasztanka była cała ubłocona, a teraz praca przy niej trwała ledwo kilka wypowiedzi dialogowych.

— Nic, a nic nie udowodnili. Nie wiem, ile sołtys złota w łapę dał, ale nic, a nic. – Bez przecinka w sformułowaniach nic a nic.

(...) a potem pal wystrugali i nabili [przecinek] i zostawili tak [przecinek] aż kruki i wrony zeżarli.

O! Wypowiedzi ojca Feny są bardzo w porządku. Gość się powtarza, zaczyna zdania od a albo ano i brzmi naturalnie. Jednak i w czasie tego dialogu nie ma dookoła żadnego najmniejszego opisu. Podejrzewam, że bohaterowie siedzą przy stole, bo całą długą partię zacząłeś jedynie wprowadzeniem: Proszę siadajcie, zjemy coś, bo mi kiszki marsza grają po tym uciekaniu i biciu. Jednak dalej, że rozsiedli się przy stole, to już nie wspomniałeś. Nie ma też żadnej gestykulacji, jakichś dopowiedzeń, wtrętów. Nic. Dialog jest ciekawy, wystylizowany, ale pusty.
Myślałam, że to tak jednorazowo. Że czasami (jak w przypadku pożegnania Findelgarda i jego ukochanej) po prostu lubisz rzucić sam dialog. Ale to samo dzieje się u sołtysa – bohater wchodzi, syn sołtysa zamyka się w drugim pokoju i... od razu lecisz z rozmową. Żadnego wstępu, opisu wnętrza, jakiegoś powitania, zaproponowania siedziska czy trunku albo cokolwiek. Tak sobie stoją Findelgard z sołtysem na środku pokoju i gadają. Ach, nie ma to jak sołtysowa gościnność! Nawet się nikt Findelgarda o imię nie zapytał, taka kultura.
Na dodatek przed chwilą chwaliłam mowę ojca Feny, a okazało się, że sołtys mówił tak samo; nadużywał ale i też lubi naturalne kolokwializmy.

— Ze mną będzie mu się przyjemnie mówiło — zapewnił Findelgard. [akapit] Stajenny tylko skinął głową, pomamrotał coś niezrozumiałego i odszedł.

(...) że dom ten, to dom sołtysa jest (...) – przecinek zbędny.

W progu stał niski, mężczyzna z okrągłym kałdunem i grubiańskim wyrazem twarzy. – Bez przecinka.

Mówże, czego chcesz [przecinek] człowieku [przecinek] albo spływaj.

— Wejdźcie. Wybaczcie, że wcześniej nie skojarzyłem, ale ostatnio to zbyt wielu domokrążców jest. Strach drzwi otwierać. – I co ci średniowieczni domokrążcy sprzedają? Garnki polizane przez króla?

— Zejdź mi z oczu [przecinek] do czarta! – A nie raczej do czorta?

Teraz twoje te twoje kompany ziemię gryzą i wreszcie spokój może jaki będzie. – Twoje/twoje.

(...) żeś się z takimi matołami, jak sam jesteś [przecinek] zadawał i zobacz, jak się skończyło.

Matka świętej pamięci cię chyba kilka razy głową w dół upuściła [przecinek] jak ja na wojnie byłem.

— Naprawdę. Stajennego i córę jego kijami zmaltretować na śmierć chcieli, alem im nie pozwolił. I tak się skończyło, żem czterech musiał trupem położyć. – Dlaczego Findelgard nagle wypowiada się jak typowy wieśniak? Wcześniej nie mówił takim prostym językiem.

Jakby tego było mało [przecinek] na garbie ów [owej] baby kot jaki siedział, czarny jak sadza.

— Trupy, ale [przecinek] jak słowo daję [przecinek] żywe, tak w skrócie wielkim.

(...) że czarownice wyglądają, jak czarownice (...) – przecinek zbędny.

Tyle tylko, że na dziewięć czarownic, [przecinek zbędny] jeden tylko czarownik przypada (...).

— Czarownice [ę] znaleźć trzeba i ubić — powiedział Findelgard [kropka] — a [duże A] czarownice [ę] znaleźć to nie jest łatwe zadanie, bo ona nawet w promieniu dziesięciu stajań może być. Jak silna jest [przecinek] to i więcej.

Najsilniejsza, jaką wyszukać mi się udało [przecinek] to dwadzieścia i jeden stajań od celu zaklęcia była i dwa miesiące mi to zajęło.

Z rana samego na cmentarz pójdę [przecinek] tedy pomyślę, co zrobić można.

— Ano, postaram się. – Przecinek zbędny.

Okej, bo coś tu się ewidentnie nie polepiło.
Piszesz, że Fela znalazła u Findelgarda afisz z wizerunkiem czarownicy i zaczęła się bać, bo sądziła, że bohater jest prawdopodobnie zabójcą kobiet. ALE:
– Zaledwie moment temu Findelgard uratował Felę przed oprawcami, którzy podejrzewali ją o czarownictwo. Jej lęk jest już z góry nieuzasadniony, skoro bohater jej pomógł. Gdyby chciał, zabiłby ją od razu, na szlaku.
Narrator teraz twierdzi, iż na afiszu namalowana jest czarownica. Jednak gdy Findelgard dostawał afisze od króla, król wyjaśnił: Na afiszach napisane, że za czarownicę każdą nagroda w złocie jest. Teraz nagle okazało się, że zamiast napisów widać rysunek. Co więc dokładnie przedstawiał afisz? Malunek czarownicy? Czy informację? Czy jedno i drugie?
– Wcześniej król wspominał jeszcze, że: Przez noc w skryptorium tuzin afiszy przygotowano. W skryptorium – jak sama nazwa wskazuje (łac. scriptorium od scribere: pisać) – się pisze, a nie rysuje. Przez noc, żeby powstało tuzin rysowanych afiszy z wizerunkiem wiedźmy, to nie wiem, ilu chłopa musiałoby dziubać w tym papierze. Załóżmy też, że nie każdy skryba od razu potrafi narysować wiedźmę.
– I skąd w ogóle ten wizerunek? Tylko piekarz widział jakąś babkę na miotle pod niebem, a była od niego za daleko, by dostrzegł jakiekolwiek szczegóły; podejrzewam, że to nie jest żaden plakat z wielkim napisem WANTED. Findelgard w rozmowie z sołtysem sam mówił, że czarownice są różne: ładne, brzydkie, stare, młode – generalnie parają się magią, więc mogą sobie wyglądać, jak chcą. To nie tak, że widzisz kobietę i od razu wiesz, czy to czarownica, czy jednak nie.
– Chwilę później Fela przyznała się, że nie umie czytać. Nie przeczytała więc opisu, z którego wynikało, że za czarownicę jest nagroda. Zobaczyła jakiś rysunek i od razu wywnioskowała, że Findelgard krzywdzi kobiety. Ale… po czym właściwie? Czy rysunek przedstawiał staruchę w czapce, z miotłą i kotem, powieszoną na szubienicy? Raczej nie, to byłoby głupie. Ci skryptorzy przez noc musieli mieć ostre poczucie humoru.
I ostatnie:
– Król nakazał Findelgardowi rozdawać afisze, żeby wieść o czarownicy się rozniosła. Tymczasem Findelgard zamiast rozdawać te afisze, to je chowa w pokoju i robi z misji wielką tajemnicę, którą musi zdradzić akurat Feli, bo dziewczyna okazała się zbyt ciekawska. Sam powiedz – gdzie tu sens?

No i trochę mi też szkoda, bo dopiero co Findelgard zaczął się przedstawiać nie swoim imieniem, nawet jeden rozdział tej tajemnicy nie minął, a tu już nowa interesantka odkrywa prawdę. Mam dziwne wrażenie, że trochę ci się spieszy. Nie wiem do czego, ale świadczy o tym brak opisów tła, dialogi rzucane bez żadnych dodatków i wątki poboczne, które powstają po to, by zaraz się skończyć (chociażby właśnie skrywanie tajemnicy przed Felą).
I też dziwne mi się trochę wydało, że Findelgard zostawił te afisze i swoje rzeczy w pokoju. Miał trochę powęszyć, mógł już zacząć chociażby w drodze do sołtysa. Nie wiedział, że nie spotka nikogo ciekawego; powinien mieć te swoje ulotki cały czas przy sobie. Dodatkowo facet dobrze wie, że nie może sobie pozwolić na żadne wpadki, a tu taki przypał już na wstępie…? I to przez kogo? Przez jakąś nieczytającą młódkę? Z Findelgarda taki profesjonalista, jak z koziej dupy trąba.

I właśnie to jest takie straszne – nie móc czuć tego samego, co inni, ale boje[ę] się, że jak mnie to trafi, to wtedy tego nie wytrzymam.

Powiedzenie, że czegoś nie ma [przecinek] nie sprawi, że to coś zniknie.

Usiedli w izbie stajennego, w której mieścił się tylko siennik, niewielkie i dobrze zabezpieczone palenisko i mały stół z dwoma krzesłami. – Mieściły się.

(...) wyglądasz [przecinek] jakbyś marzła

Przez kilka chwil trwała w milczeniu.
— Nie mówmy o tym — zaproponował.
Zjedli w milczeniu.
— Gdybyś był zmęczony — zaczęła po posprzątaniu z małego stołu (...). – O! I znów czegoś brakuje. Bohaterowie cały czas byli przy stole, jedli i pili. Nie pojawiło się żadna informacja, że przestali i że Fela w ogóle wstała. Aż nagle okazuje się, że ta nawet nie zaczęła sprzątać, a już skończyła to robić. Przez to w mojej wyobraźni panuje chaos. Cały czas mam scenę przy stole i nagle zmienia się sceneria. Bohaterowie teleportują się od nakrytego stołu do nowej linii czasu, gdzie stół jest już posprzątany.

Gdy nocą złożył  ciało  na  sienniku  i  głowę  na  puchowej, poduszczę [poduszce], po  pełnym wrażeń  i  męczącym  dniu uznał,  że  było to najlepsze,  co  go  dzisiaj  spotkało. – Pierwszy przecinek zbędny. Poza tym… chwila! To zdanie już było! Zaczynało całą scenę. No i masz tu multum podwójnych spacji (a dokładnie 17).

Wiedział, że zginąłby, gdyby nie ona, ale z drugiej strony to, co zrobiła [przecinek] wymagało odwagi i na pewno mocno to przeżyła. Jak mocno – nie wiedział. Westchnął zmęczony i usłyszał [przecinek] jak dziewczyna na sienniku obok się wierci.

Gdy kończył [przecinek] miał wrażenie, że ich ciała płoną, a on sam szybuje wysoko do gwiazd, całując sklepienie niebieskie, [bez przecinka] będące jej szyją, a ona ciągnęła go za włosy, obejmowała udami i drapała niemal do krwi po plecach. – Nie podoba mi się ta zagmatwana konstrukcja z powtórzonym spójnikiem i masą danych. Spokojnie dałoby się zdanie podzielić w połowie na dwa lżejsze.
Poza tym seks wyszedł tu strasznie naiwne. Bohater radził sobie z ukochaną w poprzednim rozdziale równie idyllicznie i też kilka razy z rzędu. Jakby obie te kobiety były takie same. Proszę, nie próbuj mi wmówić, że typ ledwo widzi jakąkolwiek kobietę, a już potrafi się z nią obchodzić tak, jakby znał ją nie wiadomo jak długo. Od razu wie, jaki dotyk ona lubi, gdzie ma czułe punkty, jak mocno/lekko się z nią obchodzić? Bohaterowie się nawet w tym seksie wzajemnie nie kierują, aby było chociaż trochę realistycznie. To wszystko dzieje się bez słowa, bez żadnej wskazówki, tylko intuicyjnie i po prostu cudownie aż pod niebo, że nic, tylko wzdychać i masturbować się do tekstu. Obraz jest naciągany jak w typowym harlequinie.
Co dziwne, na początku, czytając wstęp z czarownicą, byłam święcie przekonana, że będzie to coś na kształt powieści fantastycznej bez progu wiekowego – historia wydawała się sympatyczna, głównie dzięki wskrzeszonemu Kocmołuszkowi. Wtedy byłam pewna, że mogłabym to czytać ośmioletniej siostrzenicy do poduszki. A teraz jednak psikus, bo oto erotyk.

Spędzili tak może kwadrans, a potem Fena odnalazła dłonią jego męskość i zrobili to raz jeszcze. – Mam wrażenie, że nie bardzo wiesz, jak działa męska fizjologia. Ile lat ma Findelgard, że tak szybko się regeneruje? 17? Wiesz, że coś takiego może sprawiać mężczyźnie ból?
Jasne, że zdarzają się przypadki wśród mężczyzn, którzy mogą sobie na to pozwolić, ale czemu akurat do nich należeć musi twój główny bohater? Plus mamy drugi rozdział, a on poznał kolejną ukochaną, mimo że za poprzednią tak wzdychał i bardzo, bardzo nie chciał się żegnać. Dobrze to pamiętam.

Tym razem kochali się dłużej, intensywniej i goręcej [przecinek] i skończyli jednocześnie. Zbliżając się do końca, tym razem Fena miała wrażenie, że szybuje w niebiosach, gdy kochanek unosił ją miarowo w ramionach.


Przed chwilą to Findelgard szybował wysoko do gwiazd, a tym razem szybuje Fena. Jakby brakło ci określeń na orgazm. Dodatkowo kolejne dopełnienie idylli: kończenie w tym samym czasie z ledwo znajomą osobą. Jakby pierwszy seks niewyobrażalnie udany nie był sam w sobie wystarczający. Hej! W realnym życiu to wcale nie jest takie proste!

Gdy nocą złożył ciało na sienniku i głowę na puchowej, poduszczę [poduszce], po pełnym wrażeń i męczącym dniu uznał, że było to najlepsze, co go dzisiaj spotkało. Mylił się. Nie wiedział, jak bardzo. – Chwila! To zdanie już było, pamiętam ten błąd! Zaczynało przecież całą scenę. Nie rozumiem, czemu teraz nim kończysz. Zapętlasz celowo? Bo to raczej wygląda, jakby coś wkleiło ci się niechcący nie na miejsce. Fragment nie pasuje zaraz po informacji, że Findelgardowi śniła się Sayphire. To niby było dla niego najlepsze? Że zobaczył w śnie zdradzoną ukochaną? Bez sensu. Jakbyś czegoś zapomniał, zgubił się we własnym tekście.

Gdy się obudził [przecinek] nie było przy nim Feny.

Findelgard nie miał pojęcia [przecinek] jak udało jej się wyswobodzić z jego uścisku [przecinek] nie budząc go.

Dopiero teraz poczuł [przecinek] jak zimno jest w izbie.

Nim wyszedł [przecinek] ucałował dziewczynę w czoło, a potem w policzek i okrył ją swoim kocem.

Poranek był zimny, ale nie mroźny, a niebo czyste i wyglądało na to, że z wraz z wiatrem nadchodzi ciepły front niesiony od morza. Zszedł z ganku (...). – Brak podmiotu. Z fragmentu wynika, że z ganku zszedł… poranek. Albo ciepły front, ale na pewno nie bohater.

Kasztanka wesoło szła przed siebie [przecinek] unosząc wysoko kopyta i podrzucając łbem, a wiatr rozwiewał jej grzywę. – Podrzucając łeb.

Jeździec próbował zmusić ją, aby poszła dalej, ale zrobiła się nerwowa. Prychała, rżała, uderzała kopytem o ziemię i raz próbowała nawet stanąć dęba. W końcu zsiadł i próbował ją poprowadzić w kierunku cmentarza, ale boczyła się i powoli robiła się coraz bardziej niespokojna. – Skoro wcześniej zrobiła się nerwowa i omal nie zrzuciła jeźdźca, stając dęba, to drugie podkreślenie jest ostrym eufemizmem.

Kasztanka wesoło szła przed siebie (...) kasztanka zatrzymała się i ani myślała ruszyć dalej.// — Co się stało? — zapytał kasztankę (...). Kasztanka zaś odwróciła głowę, spojrzała na niego wymownie i prychnęła. (...) Poszedł zatem na piechotę, zostawiając kasztankę w spokoju. – Kasztanka, kasztanka, kasztanka. Skoro to kobyła, to można ją też tak nazwać.

Nie był to cmentarz [przecinek] tylko cmentarzyk.

Leżało [Leżały] tu zaledwie dwa tuziny dawnych ludzkich istnień, choć w miejscu tym odczuwalna była atmosfera wspomnień i smutku. – Co ma piernik do wiatraka? Sugerujesz, że zaledwie kilkanaście zwłok to niewiele, by cmentarna atmosfera smutku nie była odczuwalna (nieprzemyślany spójnik: choć)? To ile osób trzeba pochować, by przestało to dziwić?

Rozpoznał oko, dom, a nad nim coś[przecinek] co mogło być sierpem księżyca, a więc symbolem nocy.

Chwilę później potwierdził tę hipotezę [przecinek] kładąc własny palec na jednej z linii. Substancja, jaką wykonano malunek [przecinek] miała brunatny i już nieco wyblakły odcień. Którą wykonano malunek. W kontekście określonego, ograniczonego zakresu osób, rzeczy, zjawisk, o których mówimy, stosuje się właśnie zaimek który. W tym przypadku substancja była konkretna – krew. I Findelgard od razu ją rozpoznał. Użycie jaki sugerowałoby, że była substancja o jakichś nieokreślonych cechach. [źródło]

Należało zadać jedynie pytanie: martwego, [przecinek zbędny] czy żywego? Niemniej mogły tu być dwa koty [przecinek] w tym jeden użyty jako katalizator.

Jedyne, co znalazł [przecinek] to kolejna zdechła mysz toczona przez robale i trochę kamyków. – Na pierwszy rzut oka ze zdania wynika, że mysz toczyły i robale, i kamyki. Coś bym tu przeredagowała, ewentualnie z podkreślenia zrobiła wtrącenie.

Z początku zwierzak warczał i szczekał [przecinek] tocząc pianę z pyska, potem w złości kręcił się w kółko, jakby chciał złapać własny ogon, a następnie dostał jakiegoś ataku. Przewrócił się, wył, stękał i wyglądał przy tym [przecinek] jakby ktoś go podpalił.

Pies po prostu wystraszył się na śmierć. Od tamtego zdarzenia nie korzystał z pomocy żadnych zwierząt przy poszukiwaniach. – Kolejny brak podmiotu. Wyszła bzdurka.
Podoba mi się jednak ogólny opis cmentarza. Cieszę się, że jest.

Z jednej strony dość miał Findelgard wielkomiejskiego życia; tłoku, hałasów, przestępczości, nieczystości, zabudowań budzących klaustrofobie[ę], niezliczonych twarzy, jakie na ulicach miast mijało się każdego dnia i smrodu, a z drugiej mały, ciasny, drewniany, niszczejący od mrozów i niepogody, skazany na łaskę podróżnych i wydawałoby się opustoszały i osamotniony Estden, porzucony z dala od drogi budził jakieś sprzeczne i nienazwane emocje. – Powinieneś przestać budować takie kolosalne zdania.
Poza tym w poprzednim rozdziale czytałam:
Do tej pory stolica budziła w nim wiele przyjemnych myśli i wspomnieo – przepych, handel, zamtuzy, gdzie od czasu do czasu zażywał relaksu, wysokie, dające poczucie bezpieczeostwa mury, wypełnione strażami bastiony, skoczna muzyka i najróżniejsze zapachy. Teraz miała mu się kojarzyć tylko ze zranioną muzykantką. – No to jak to jest? Findelgard lubił przyjemny przepych, handel, mury dające poczucie bezpieczeństwa, a teraz nagle rozdział później już mu się odwidziało? Strasznie rozchwiany emocjonalnie ten twój bohater. Potem nagle dowiaduję się, że jemu już też się nie podobają tytuły szlacheckie i lusksusy, ale na przyjęciu u księżnej, o czym czytałam zaledwie kilkanaście stron temu, bawił się świetnie i korzystał z dobrodziejstw wraz z ukochaną partnerką! Zmiany w charakterze bohatera mogą postępować, jasne, ale muszą być rozwijane w czasie i subtelne lub – jeśli silne i mocno zarysowane – to obronione jakimś ostrym doświadczeniem, z którym postać się zmierzyła. A tutaj Findelgard raz jest taki, raz siaki. Za chwilę wyjedzie i pozna jakąś wysoko postawioną damę, znów się zakocha i powie, że właściwie to on nienawidzi wsi? Tego mam się po nim spodziewać?


— A zawrzyj gębę, bo do tarcia chrzanu się, chłopcze [przecinek] nie nadajesz — fuknął na pomagiera, a potem zwrócił się do Findelgarda [dwukropek] — mówią, że to czarownica sprawiła, a sołtys po jakiegoś eksperta miał posłać. Pan pewnie jesteś ten ekspert? Bo twarz jakaś nieznajoma.

Wyglądało na to, jakby wszystkim męczyła jedna choroba. I tak też było. Chorobą tą była bezsenność, spowodowana złymi snami. – Jakby wszystkich. Dalej to już ekspozycja; wcześniej wielokrotnie pisałeś o tym, że bezsenność męczy mieszkańców. Doszłam do tego sama, dlaczego teraz tak wyglądali. Pokreślone fragmenty zbędne, łopatologiczne.
Poza tym potem ktoś porównuje czar do dżumy. Ale nazwa dżuma została wprowadzona raczej nieco później, gdy już zaczęto sobie radzić z chorobą. W średniowieczu określało się ją czarną śmiercią, tajemniczą zarazą, zaraźliwym mórem czy plagą.

— Rzeknij mi [przecinek] co się gada, a powiem ci, czy to ja.

— Niewiele zjeść można, ostatnimi czasy, wszyscy jeno piją. – Albo pierwszy, albo drugi przecinek zbędny. Nie wiem, czy ostatnimi czasy niewiele można zjeść, czy wszyscy piją. Zdecyduj się na jedno.

— Powiadają [przecinek] żeś przejazdem.

— To było tak, że jak żem się któregoś tam dnia obudził, to zdałem sobie sprawę, że zaspałem i chleba nie zdążę upiec, no i żem wstał, jakoby mnie diaboł jaki w dupę pokąsał i tak sobie patrzę na moją piekarzową, a jej cycek jeden trochę wystawał i tak żem sobie pomyślał, że może by tak jeszcze przed wyjściem, no wiecie, panie, pochędożyć sobie dobrze, dla zdrowotności, po ludzku tak, no ale… – Nie no świetny piekarz. W ogóle profesjonalizm aż od niego bije. Nie dość, że w mieście nie da się zjeść, bo karczmy otwierane są tylko wieczorami (właściwie to bez sensu; przecież karczmarz przez to odbiera sobie sposób na zarobek?), to jeszcze piekarz spóźnia się z chlebem, bo woli sobie ulżyć z żonką. Nie bardzo rozumiem, czemu Findelgard tak miło sobie myślał o tym miasteczku, skoro w ogóle nie dba się tam o mieszkańców. Z drugiej strony Findelgard akurat może się pochwalić piekarzowi, że: tak, panie, ja wiem, ja rozumiem. Sam woli dobrze przespać się z panną niż nocą wypatrywać czarownicy.

(...) gówno jedne, czarne, chędożone w tę małą ptasią  i srającą dupę, to patrzę, a tam na miotle w powietrzu baba jakaś sunie. – Kolejna podwójna spacja.
I wszyscy tacy niewyspani, że jakby chorzy, podjarani obecnością wielkiego eksperta, co może pomóc, a jak trzeba mu konkretnie odpowiadać na pytania, to nie. Lepiej opowiadać długimi zdaniami, że seks z żonką nie wyszedł, chleba nie ma, a na dobitkę jeszcze obsrał cię ptak.
— Znaków wcześniej nie było [przecinek] wiem, bo na ten cmentarzyk chodziłam chwasty wyrywać (...).

— Boje[ę] się złych snów.

(...) a ją, biedną dziewczynę, córkę ubogiego stajennego, co stara się [przecinek] by nieba córce przychylić spotka sroga kara, nieszczęście i lincz.

— Wynocha z mojego domu, bałamutniku! W tej chwili! — wrzasnął stajenny [kropka] — a [duża litera] ty razem z nim [przecinek] ladacznico!

— Zlituj się — wydukała Fena przez łzy, a stajenny strzelił ją z otwartej dłoni w twarz tak mocno, że straciła równowagę i przewróciła się [przecinek] wpadając na kant futryny.

Findelgard poczuł [przecinek] jak całe jego ciało zaczyna płonąć żywym ogniem z gniewu.

Ojciec Feny napluł mu w twarz. Findelgard otarł oblicze rękawem i przewiercił stajennego wzrokiem. Ten znalazł w oczach łowcy czarownic tylko gniew. Łowca czarownic jednak odpuścił, co stajenny przyjął z ulgą.

Nie myśląc wiele [przecinek] spakował jej pikowany kubrak, czapkę i buty do swoich toreb, torby zaś narzucił na ramiona, pas z mieczem przerzucił przez plecy, wziął dziewczynę na ręce i wyniósł w mróz.

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o samą treść.


PODSUMOWANIE
Za dużo w tym tekście kopulacji, za mało fabuły – to tak na pierwszy rzut oka, po przeczytaniu wszystkiego. Ledwo dwie notki za mną, a więcej tu wspominek o chędożeniu niż głównego wątku fabularnego. Skoro to aż tak rzuca się w oczy, to od tego zacznę.

Mam wrażenie, że to taki odwrócony harlequin, gdzie może nie ma cudnych historii miłosnych, za to są mokre sny pornograficzne. Takie alpha-male-fantasy. Czy coś. Im dalej w las, tym więcej drzew i jest gorzej. Od wspominek o seksie przechodzisz do czynów… i wspomniane seksy opisujesz. Jakby tego było mało, to dość nieudolnie: zrobili to jeszcze raz – zrobili to, tym, tam na dole. Autorze? Dorosłyś? To czemu nie napiszesz, że uprawiali seks? Że bohater miał erekcję? Nie sposób nie wspomnieć o tym, że zdajesz się nie mieć pojęcia o tym, jak takie procesy zachodzą. W twoim świecie dorosły mężczyzna (zakładam, że w sile wieku) może kopulować co kilkanaście minut (co już samo w sobie jest typową kliszą z pornoopek), leci na niego każda napotkana niewiasta (podobnież), a sam opis seksu polega na niemalże pruderyjnym opisywaniu wszystkiego dookoła, jakbyś chciał być jednocześnie szokujący, ale trochę się wstydził. Wiesz, bohater to taki jebaka – posuwa wszystko, co się rusza i nie ucieka na drzewo, ale jednocześnie trochę przypał napisać penis, pochwa, srom, wagina. Co więcej, kwieciste, poetyckie opisy seksu przyprawiają o ciarki zażenowania (szybowanie w niebiosach i te sprawy), jak we wspomnianych harlequinach. Mało? No to, a jakże, klasycznie i opkowo, bohaterowie dochodzą jednocześnie. A opisywanie kobiecych sutków jako zadarte jest cokolwiek zabawne i nieporadne.
Zastanawia mnie w ogóle potrzeba wprowadzenia pełnych wątków erotycznych. No bo ze scen seksu też coś musi wynikać. Muszą mieć znaczenie dla przebiegu fabularnego, a nie tylko sobie wisieć, bo fajne seksy. W powieściach z zawiązaną konkretną fabułą (tu: rozwiązanie tajemnicy o czarownicy) sceny erotyczne wyglądają jak napisane celowo, z premedytacją tylko dlatego, żeby czytelnik mógł sobie między kartkami wsadzić rękę w majtki. Niestety.
Seks też powinien zwykle mówić czytelnikowi coś o bohaterach. Chodzi o pokazanie czegoś istotniejszego niż sam stosunek. Opisując go, dajesz pretekst do przekazywania ważnych informacji. Na przykład desperację Feny, bo jeszcze nigdy tego nie robiła (choć z drugiej strony zachowuje się jak doświadczona kochanka), jej samotność i potrzebę spełnienia. Dlaczego ona weszła Findelgardowi do łóżka? Chyba nigdy się tego nie dowiem, a scena miała już miejsce. Tak naprawdę nie poznałam bohaterki, która brała w niej udział. Nie wiem, co ją prowadziło i dlaczego postąpiła, jak postąpiła. Findelgard też ma przecież jakiś charakter – mógłby być czułym nauczycielem, przewodnikiem i przy okazji rozbudzić w sobie nowe uczucie do ledwo poznanej kobiety. Albo potraktować ją jak jedną z wielu. Natomiast w twojej scenie seksu oboje bohaterowie byli zupełnie nijacy. Pięknie odlatywali sobie w ramionach, ale po co? Dla kogo ten opis? Sceny erotyczne w powieściach, które nie są tylko pustymi erotykami (takimi jak seria Olivii Cunning), wzbogacają fabułę o życie intymne bohaterów i budują więź między nimi a czytelnikiem. Fizjologia jest dobrze mi znana, zakładając, że piszesz dla dorosłych i nie tworzysz taniego pornola. Więc tym, co powinno być na pierwszym planie w tych scenach, są sprawy między dwojgiem ludzi, ich relacja, rozwijanie fabuły. To, czego nie wiem, nie znam. Seks sam w sobie nie jest już dla mnie żadną tajemnicą. I dla wielu innych czytelników pewnie też nie. W końcu powieść z elementami erotycznymi jest skierowana do dorosłego odbiorcy, który widział kobietę/mężczyznę nago nie tylko w formacie .jpg albo .avi. Dlatego też nikogo to nie zszokuje.
W tym seksie brakowało też konfliktu i napięcia, co potrzebne jest w każdej scenie powieści. Konflikt jest wtedy, gdy np. jedna strona chce, a druga się waha. Potrzeba przynajmniej echa, zapowiedzi jakiegoś przyszłego problemu, że: oho, właśnie sypiam z córką gospodarza, na dodatek dziewicą. To nie wróży niczego dobrego. U ciebie jednak Findelgard po prostu przespał się z Feną. Oboje tego chcieli, nic wtedy nie myśleli, tylko się pieścili. A kiedy między bohaterami przez cały czas – od gry wstępnej po równoczesny orgazm – jest idealnie, to jest nudno. Ładnie, ale nudno.
Nie musisz się martwić; sceny miłosne to nie wizytówki autorskie. A to trochę też tak wygląda, jakbyś to tym się kierował w czasie pisania. Coś w stylu: Kurczę, muszę napisać, że było idealnie, bo chcę, by taki był mój bohater. Błąd. Tworzysz właśnie Gary’ego Stu. Naturalny, czasem nieudany stosunek będzie ciekawszy, zaskoczy czytelnika. Findelgard jako doświadczony mężczyzna mógłby w czasie seksu pomyśleć sobie, że Fena nie jest wcale taka cudowna. Nie radzi sobie u góry, szybko się męczy i podskakuje jakoś tak nieudolnie. Niekoniecznie musiałby o tym mówić Fenie. Później wprawdzie komplemetował, że była wspaniała i dzięki takiej sprzeczności czytelnik mógłby sobie pomyśleć, że to dżentelmen – stawia niewinne kłamstewko nad robieniem przykrości partnerce. Coś w takim stylu, ale to tylko jeden z tuzina przykładów, jaki przyszedł mi do głowy.

Skoro wiesz już, że sami bohaterowie są ciekawsi (a przynajmniej powinni być!) niż seks, a seks jest po to, aby charakteryzować bohaterów, pogadajmy teraz o nich. Są płascy niczym rozbity kotlet przed niedzielnym obiadem. Nie mają żadnych charakterystycznych zachowań, co chwilę zmieniają idiolekt, zależnie chyba od tego, czy autorowi chce się stylizować mowę czy nie. Sołtys, ojciec Feny, ludzie z miasteczka – wszyscy brzmią tak samo. Pisałam już, że gdybyś wyciął mi poszczególne partie dialogowe i miałabym przyporządkować je do postaci, to musiałabym strzelać. Ostatecznie taki Mondragon mówi raz niczym prosty chłop/wieśniak, by zaraz mówić pięknie niczym król. Albo mówi zupełnie normalnie, bo tak. Wszyscy są tak nijacy, że po przeczytaniu w zasadzie nie pamiętam, kto w tym tekście występował. Nie pamiętam chociażby imienia kapitana, z którym Findelgard kłócił się na przyjęciu. A przecież sam tekst nie jest długi i nie ma w nim wielu bohaterów.

Tak samo nieuporządkowana stylistycznie jest sama narracja. Mam wrażenie, że piszesz z podejściem: byleby wyglądało na stare. No, to też nie jest rozwiązanie, bo form stylizacyjnych jest wiele i też niekoniecznie dobrym pomysłem jest wkładanie wszystkich do jednego gara. Przesadnie poprzestawiane wyrazy w zdaniach (z czasownikami na końcu), archaizmy słowiańskie, wykorzystywanie liczby mnogiej (faktycznie zalatuje towarzyszami), znalazłoby się i coś z gwary śląskiej czy krakowskiej. Dzięki temu uzyskałeś obraz i klimat głównie staropolski, czasem zalatywało Związkiem Radzieckim, a czasami jeszcze czymś innym, przez co całość wydawała się mocno pejoratywna, pretensjonalna, jakbyś się trochę jako autor podśmiewywał ze swojej pracy albo parodiował wszystko naraz.
Zdarzało się też, że wypowiedzi bohaterów stylizowałeś na staropolskie w całości, a opisy były normalne, ewentualnie nacechowane jedynie poprzez stare zaimki, partykuły, spójniki – jakieś drobnostki. Wykorzystywałeś wyrazy pasujące np. do francuskiego czy włoskiego średniowiecza – (szczególnie w stolicy) te opisy już nie kojarzyły się z Polską, a właśnie z jakimiś krajami, które były w ówczesnych czasach bardziej rozwinięte. I to by ci się nawet udało – takie skojarzenie, że Francja-elegancja w stolicy, a zaścianek polski w E...E… no w tym mieście, w którym Findelgard poznał Fenę. Ale ten podział nie był wystarczająco widoczny (mam nawet wrażenie, że właśnie sama dopisałam tu jakąś ideologię). Potrzeba grubej linii oddzielającej różne stylizacje, a ty mieszałeś nie wiadomo według czego. W każdym razie powinnam po tekście znaleźć jakiś klucz, rozgryźć prawa stylizacji. Niestety nie czułam w ogóle, że taki klucz istnieje.

Wracając do bohaterów, a zostawiając już narratora w spokoju – z jakiegoś powodu Findelgard najpierw przedstawiony jest jako oczywisty pies na baby, wiesz, chodzi po zamtuzach, gdzie zaznaje relaksu (*wink, wink* śmiejecie się już?), ale zakochuje się natychmiast w pierwszej przedstawionej przez narratora kobiecie. Wzdycha do niej z utęsknieniem, serce mu pęka, niemal płacze, że musi ukochaną opuścić… a potem, ledwie wyjechawszy za bramę miasta, bzyka się z pierwszą lepszą chłopką. Trzy razy pojawiła się informacja, że podróż od stolicy do miasteczka trwała około pięć dni. PIĘĆ DNI! Tyle Findelgard potrzebował, aby porzucić największą miłość życia, nad którą tak dramatyzował, i znaleźć sobie nową. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że jedna kochanka pojawiła się w rozdziale pierwszym, a druga – już w drugim. Nie dzieliły ich ciekawe wydarzenia, które odwróciłyby uwagę czytelnika od działań Wielkiego Rozpłodowca Opowieści.

Sayphire wydawała się ciekawą postacią, nawet ją polubiłam. Niegłupia, gdy rozmawiała z kapitanem czy Findelgardem. Tajemnicza, urocza, inteligentna. Tak się do niej wtedy przyczepiłeś (dokładnie opisałeś jej wygląd, wskazywałeś jej cechy, pełnioną rolę instrumentalistki i prawdopodobnej kochanicy królowej itp.), że sądziłam, że to ona będzie drugą główną bohaterką, która wymknie się zaraz za Findelgardem i będzie kolejne przygody przeżywała razem z nim. A tu psikus. Po pierwszym rozdziale postać znika i nawet kiedy odwiedza Findelgarda w snach, nie robi to na nim wrażenia. Gdyby tej sceny nie było, historia właściwie nie potoczyłaby się inaczej. Findelgard nawet nie zareagował na sen.
Teraz w ogóle zaczęłam się zastanawiać, czy gdyby zacząć opowieść od momentu: Hej, Findelgardzie! Król cię prosi na audiencję!, to czy zmieniłoby się cokolwiek? No nie, bohater ruszyłby w podróż i poznał Fenę, z którą przespałby się bez oporów. Być może mówiłabym inaczej, gdybyś wysłał mi coś więcej niż dwa rozdziały, ale jak na razie wychodzi na to, że Sayphire była tylko – mówiąc brzydko – zwykłą zapchajdziurą. Dosłownie i w przenośni, a szkoda.

Postać Feny, jej zachowanie, jest dla mnie zupełnie nielogiczne. Najpierw próbuje pakować się Findelgardowi do łóżka, potem grzebie mu w rzeczach i boi się, że nie jest tym, za kogo się podawał, a następnie znowu próbuje wpakować mu się do łóżka (skutecznie). Cóż za emocjonalny rollercoaster. Gdy o niej myślę i próbuję ją sobie wyobrazić, obraz wygląda tak:


O bohaterach w zasadzie trudno powiedzieć cokolwiek więcej. Wszyscy napisani są na jedno kopyto. Król niby wypowiada się trochę inaczej, ale pojawia się ledwie na moment, daje bohaterowi questa i o, tyle. Ciekawa też wydawała się królowa-lesbijka, ale o niej ledwo dwa razy wspomniałeś (i za każdym razem ekspozycją, nie sceną). A czy to podkreślanie jej seksualności w przyszłości odegra większą rolę? Będzie miało znaczenie? Trudno przewidzieć. Teraz wygląda jak bezwartościowy wtręt, tak o, bez powodu. Bo, nie wiem, lesbijka-królowa mogła wydawać się zabawna? Może i była, ale to samo w sobie nie wystarczy.

Tekst zaprzecza sam sobie, bo trudno uwierzyć, żebyś celowo kreował głównego bohatera na półgłówka. Generalnie Findelgard zostaje poinstruowany, żeby nie zdradzać się ze swoją misją na szlaku. W Estden mógł (o! tak to się nazywało! dobrze, że oceniające są dwie), ale z jakiegoś powodu kitrał afisze po torbach i zgrywał głupka pod innym imieniem. Na dodatek gość przedstawia się jako wspaniały wojak, a jak przychodzi co do czego, to zwykła chłopka musi ratować mu skórę. Pierwsza walka w opowiadaniu (i to – standardowo – z nikim ważnym), a już taki kłopot. To co się stanie, jak Findelgardowi przyjdzie zmierzyć się z jakimś bossem? Poza tym sam pan ekspert zostawia pod okiem tej samej chłopki swoje rzeczy i daje sobie w nich grzebać. Profesjonalny? Do tej pory tylko w łóżku.

Co tak w zasadzie Fena i jej ojciec robili poza wsią? Okej, uciekali przed napastnikami. Ale jak do tego doszło? Jeśli zaatakowano ich we wsi, to nie mogli zacząć krzyczeć? Wzywać pomocy? Bo w tej chwili mam wrażenie, że zmaterializowali się poza wsią tylko po to, żeby dostać widowiskowo po dupach… Chociaż właściwie to głowach. Takie deus ex machina. Niby są, ale skąd się wzięli, po co się tam pojawili i czy w jakimś celu, pewnie nigdy się nie dowiemy.

Brakuje konsekwencji – na przykład nawalony Findelgard nie potrafi sobie zapiąć paska od spodni, a dwie godziny później ma audiencję u króla. Albo raz afisze są namalowane, a raz opisane. Ewentualnie raz bohater mówi wprost, że nie pamięta imprezy, a za chwilę narrator personalny opisuje z perspektywy Findelgarda całe wydarzenie. Dużo rzeczy po prostu się nie kleiło, jakbyś, pisząc, zapominał o tych niuansach, o których wspominałeś zaledwie chwilę wcześniej. Gdyby informacje te dzieliły rozdziały, może nawet nie zwróciłabym uwagi, ale w przypadku ledwo kilku scen za bardzo rzucało się to w oczy. Tekst ma fabułę iście liniową, dodatkowe wątki nie istnieją albo kończą się, zanim na dobre się zaczną. Ewentualnie zapominasz, że cokolwiek w ogóle wprowadzałeś. Generalnie wciskasz bardzo dużo wydarzeń, które nie służą żadnemu rozwojowi fabuły, ewentualnie odklepaniu ekspozycji lub pozachwycaniu się nad tym, jaki bohater jest fajny, męski i odważny. A nie jest, bo świadczy o tym jedynie narracja. Sceny – nie.

Właśnie. Ekspozycje. To też ogromna bolączka tego tekstu. Często przy wprowadzeniu nowych bohaterów mamy odklepywanie od góry do dołu, w co postać została odziana. Jakby tego było mało, to samo w przypadku sytuacji geopolitycznej kraju. Ot, bohater jedzie, chlast, ekspozycja: z jednej strony góry, z drugiej morze, z trzeciej pustynia, a z czwartej jaskinia trolli. Tak się nie robi. Opisy powinny być subtelne, rzucane jakby od niechcenia, ale wtedy, gdy ma to znaczenie fabularne. Zauważ, że udane opisy to były te, kiedy opisywałeś miejsce akcji – pałac królowej, ogród, drogę do miasta, cmentarzyk. Nie masz problemów z opisywaniem, gdzie bohater się aktualnie znajduje. Ale opis różnych krain, których nazw totalnie nie pamiętam, i ich sytuacja polityczna pojawiły się w tekście wtedy, gdy nie były mi potrzebne. Findelgard się nad nimi nawet nie zastanawiał; to nie była jego mowa pozornie zależna, narracja personalna, nic. Nie pokryło się z niczym, no i w efekcie nie zadziałała moja wyobraźnia. Nie pamiętam żadnej nazwy, którą wymyśliłeś. Jak się nazywała chociażby stolica?
Na dodatek dobre opisy pojawiają się – jak na złość – tylko wtedy, kiedy Findelgard nic nie mówi. Jeżeli w scenie zaplanowałeś dialog – opisy automatycznie znikają. Tak było na pożegnaniu z Sayphire czy chociażby u sołtysa. Jakbyś, pisząc rozmowę, zapominał o bożym świecie.

Jakąkolwiek realność historyczną można zostawić na boku, bo mamy tu miszmasz wynalazków z różnych epok, choć wszystko dzieje się w czymś na kształt średniowiecza. I okej, można sobie stworzyć swój świat, pomalować go swoimi kredkami, ale niech ma to ręce i nogi. Bo do wyprodukowania pewnych rzeczy trzeba mieć zaplecze technologiczne. A skoro takowe istnieje, to w kilku innych aspektach życie mieszkańców powieści również powinno być bardziej zaawansowane. Ale nie jest. Mamy więc koronki, watę, szminki i inne cuda na kiju. Piszesz, przykładowo, że bohater nosił trikorn, który został zaprojektowany dopiero w XVII wieku, a to już nie jest średniowiecze.
Wszystko pomieszałeś. Twoi bohaterowie noszą ubrania barokowe, ale w stolicy skrybowie przez całą noc zdążyli wypłodzić jedynie dwanaście sztuk afiszy papierowych, gdzie trzeba było tylko napisać, że jest nagroda za wiedźmę. Nie żeby coś, ale w XV wieku Gutenberg Biblię… wydrukował. Ci twoi stoliczni skrybowie utknęli więc chyba na poziomie wczesnego Rzymu – tam pierwsze listy piórem i kałamarzem na sepię tworzono w ok. 100 n.e. Widzisz sprzeczność? Poza tym król daje Findelgardowi te rozpisane afisze, które trzeba rozdać, kiedy okazuje się, że w miasteczku, do którego bohater rusza, ludzie raczej nie czytają, nie są wykształceni. Piekarz chociażby wysławia się tak, jakby całe życie robił tylko chleb i ruchał żonkę. Wychodzi na to, że zaledwie pięć dni drogi od stolicy (pięć dni! jeden rozdział dalej!) – wielkiego, wspaniałego, rozwiniętego miasta – znajduje się nawet nie miasteczko, tylko jakaś chłopska osada. Jakby przez tę drogę przechodził portal zaginający czasoprzestrzeń.

Lejesz też czytelnika oczywistościami po głowie. Przykładowo wspominasz o tym, że bohater miał gdzieś iść, w międzyczasie pojawia się ktoś na jego drodze, chwilę rozmawiają, po czym autor kwituje: i poszedł. Albo po prośbie o nierozmawianie, tak na wszelki wypadek informujesz czytelnika, że bohaterowie zjedli w ciszy. W skrócie wygląda to tak: Findelgard wybierał się do miasta. (tutaj jakieś dialogi). Poszedł do miasta/I poszedł. Dużo lepiej wyglądałoby, gdybyś napisał coś w stylu: odpowiedział, po czym ruszył w kierunku miasta. O ile pierwsza scena z czarownicą była najlepszym fragmentem całości, to nawet tam tych oczywistości było za dużo. Inne przykłady: Obrazy były symboliczne. (...) symbolizujące bezsenność, (...) symbolizujące noc, (...) symbolizujące strach. Pierwsze zdanie spokojnie mogłoby wylądować w koszu. Albo w dwóch osobnych zdaniach napisałeś raz: że ciało obwisło, i dwa: że kot był martwy. Jedno z dwojga wystarczyłoby, bo potrafię czytać ze zrozumieniem.

Przy tych okolicznościach warto wspomnieć też o jednej, bardzo męczącej niepoprawności – gubieniu podmiotów. Nie lubisz często przywoływać bohaterów – korzystać z ich imion czy innych określeń – dlatego wychodzą najczęściej jakieś śmieszne bzdurki: pies nie korzystał z pomocy zwierząt, krew oblizała swój palec, a dziurka od paska okazała się bardzo pomocna i uczuciowa. Trzeba tego pilnować, inaczej śmiech na sali.

Często zapominałeś też o przecinkach, np. przy wołaczu, niepoprawnie wykorzystywałeś imiesłowy przysłówkowe współczesne i znalazło się kilka powtórzeń. To technicznie. Jeżeli chodzi o ostatnie uwagi fabularne, to całość udaje jedynie, że ma fabułę. Ostatecznie to taki Wiedźmin dla ubogich i spragnionych erotyzmu. Bardzo nie lubię tego typu tekstów: są napisane nie tak znowu źle językowo i udają teksty średnie lub dobre. W rzeczywistości merytorycznie, fabularnie i sensownie pękają w szwach niczym majtki naciągnięte na wieloryba z wzdęciami. Naprawdę lepiej jest mieć niedopracowany styl i technikę niż niedopracowany pomysł. Lepiej jest mieć charakterystycznych bohaterów, ale mieć problemy z opisami i formą, niż tworzyć jednostki sprzeczne i niekonsekwentne, nierealne. Dlaczego? Bo łatwiej jest nauczyć się formy i stylizacji, gdy sensowny plan i bohaterowie już istnieją. Trudniej ułożyć plan i zbudować naturalne kreacje, nawet jeśli ma się umiejętności pisarskie. A ty jakieś masz, bez wątpienia, i korzystasz z nich, tylko całość wygląda, jakbyś sam nie do końca wiedział, co piszesz i do czego zmierzasz. Czy to będzie pełna powieść fabularna z wątkiem głównym i pobocznymi, czy erotyka fantastyczna z wątkiem jednoliniowym, czy parodia albo pastisz Sapkowskiego? Nie wiem. Nie wiem, co chcesz z tego stworzyć, ale jak na razie to idzie w każdą stronę po trochu, czyli jakby nie idzie nigdzie.

Aha, jeszcze jedno. Nie potrafisz zapisywać dialogów. Często brakuje kropek, w złych miejscach stawiasz duże/małe litery. [Tutaj] można znaleźć na ten temat poradnik, choć w zasadzie wystarczy wpisać jak poprawnie zapisywać dialogi? w wyszukiwarkę i się znajdzie.

Ostatecznie: przeciętny mocno. Nie potrafimy tego podciągnąć nawet pod guilty pleasure. Za betę dziękujemy NieFikcyjnej.

3 komentarze:

  1. Cześć!
    Aleście mi, dziewczyny, lekturę zafundowały! Niejednokrotnie skisłem z własnych ułomności, których ni w ząb nie dostrzegałem, mimo, że szlifowałem i czytałem podany do oceny fragment dziesiątki razy. Wasza praca to dla mnie taki otrzeźwiający kubeł zimnej wody. Serdecznie dziękuję za Wasz wkład, poświęcony czas i ogólną wytrwałość przy takiej ilości spraw, które ze sobą nie grają, denerwują, świadczą o braku talentu i całej gamie innych problemów, które tekstu czy też mnie samego, jako autora, dotyczą. Przebrnąć przez takiego raka pewnie nie było łatwo. Była to moja pierwsza konfrontacja z krytyką od dłuższego czasu – jakkolwiek miażdżącą, lecz słuszną, kompleksową i jak najbardziej na miejscu. Podoba mi się, że nie cackacie się z autorami, ale! Raz czy dwa miałem kłopoty, aby wyczuć, czy chwalicie, czy piszecie ironicznie. Chciałbym – jeśli mi wolno – odnieść do Waszej krytyki ontologii przedstawionego świata fantastycznego, która to zawsze rządzi się swoimi prawami i gra w pewnej konwencji, niemal nigdy nie będąc w zgodzie z prawdą historyczną. Wiem, że tricorn albo koronki nie pasują do średniowiecza i absolutną rację macie na płaszczyźnie historycznej, zwracając mi na to uwagę, ale wydaje mi się, że ten zarzut jest trochę chybiony – ze względu właśnie na odmienne reguły jakimi rządzi się świat fantastyczny. Podobnych niespójności ontologicznych można się na siłę doszukać absolutnie w każdym dziele fantastycznym, ażeby to zrobić wystarczy wyjść od ontologii świata rzeczywistego. Nie chce jednak z tego miejsca szkalować, czy wchodzić w polemikę, bo to byłoby najzwyczajniej nieuprzejme, biorąc pod uwagę jak wielką pracę wykonałyście. Cała krytyka i reszta Waszych uwag jest jak najbardziej trafiona i słuszna, za co bardzo dziękuję i jako autor kajam się pokornie. Wasza ocena ułatwi mi podjęcie decyzji, czy pisanie jest dla mnie czy też nie, ale aktualnie skłaniam się bardziej ku alternatywnie, aby pisania zaniechać. Jeszcze raz dziękuje za pomoc, poświęcony czas i wiele merytorycznych uwag. Całej ocenialni życzę mniej rakowych i wesołych świąt!
    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałbym – jeśli mi wolno – odnieść do Waszej krytyki ontologii przedstawionego świata fantastycznego, która to zawsze rządzi się swoimi prawami i gra w pewnej konwencji, niemal nigdy nie będąc w zgodzie z prawdą historyczną. – Tłumaczyć konwencją można każdą głupotę. Nie zrozum mnie źle, czasem konwencja warunkuje pewne rzeczy, sprawy, zachowania itp., ale musi to robić z sensem. Jeśli w Twoim świecie ludzie produkują koronki, bo mają, nie wiem, maszyny, to skoro mają takie zaawansowane maszyny, to czemu nie produkują sobie ogólnie lepszych ciuchów, tylko chodzą dalej w większości w gryzącej wełnie? (taki przykład, trochę naciągnięty, ale żeby zarysować Ci, o co chodzi). Dlatego pisałam, że ok, Twój świat i Twoje kredki, pewne rzeczy można nagiąć, ale bez przesady. Fantastyka rządzi się swoimi prawami, ale nie wsadzisz telefonu komórkowego do świata, w którym nie ma prądu. I nie chodzi, absolutnie, żebyś zaniechał czegokolwiek, tworzenia, zmieniania – tylko żebyś usiadł i pomyślał, czy to tu pasuje i jest okej, zamiast wsadzać np. te nieszczęsne koronki, bo bohaterka musi wyglądać seksownie. ;)

      I nie zniechęcaj się do pisania. Jedyny sposób, żeby pisać lepiej, to... pisać, pisać, pisać. :)

      Usuń
  2. Cześć! To ja może odpiszę za siebie.

    Raz czy dwa miałem kłopoty, aby wyczuć, czy chwalicie, czy piszecie ironicznie. – Gdybyś wskazał miejsca, to bym ci mogła bardziej podpowiedzieć, bo w sumie faktycznie ironii nie szczędziłyśmy. :)

    Nie chce jednak z tego miejsca szkalować, czy wchodzić w polemikę, bo to byłoby najzwyczajniej nieuprzejme, biorąc pod uwagę jak wielką pracę wykonałyście. – To nigdy nie jest nieuprzejme, my też nie jesteśmy nieomylne i na pewno nie dostrzegłyśmy jakichś zamysłów, które chciałeś przemycić w tekście.

    Nie ma się też co kajać pokornie. I bzdurą jest, żeby zaniechać pisania. Gdzieś tam w podsumowaniu pojawiło się bardzo ważne zdanie, takie clue (przynajmniej z mojej części):
    Trudniej ułożyć plan i zbudować naturalne kreacje, nawet jeśli ma się umiejętności pisarskie. A ty jakieś masz, bez wątpienia, i korzystasz z nich, tylko całość wygląda, jakbyś sam nie do końca wiedział, co piszesz i do czego zmierzasz.
    Tak więc ułożenie konkret-planu, a nie od razu rezygnacja z całości – tak bym to widziała. Chwilę się pozniechęcaj, przetrawiaj, ale oby ci szybko przeszło. Ja to bym chciała, żebyś bardziej, niż walczył sam ze sobą i swoją pasją, powalczył jednak z fabułą.

    OdpowiedzUsuń