[116] ocena bloga: boso-po-mokrej-trawie.blog.onet.pl


Autorka: Morya
Tematyka: ff Harry Potter – czasy Huncwotów
Oceniające: FenoloftaleinaForfeitSkoiastel


Napisanie tej oceny zajęło nam ponad pół roku – odkąd hope, do której Morya zgłosiła się wcześniej (i która notabene kończyła już swoją pracę, jednak nie pozwoliła wykorzystać swoich notatek) zaprzestała oceniania. Mamy nadzieję, że nasz czas nie pójdzie na marne i nie ukrywamy, że czekamy na komentarz autorki. 
Ocena liczy 398 834 znaków (bez spacji), a przy standardowych ustawieniach czcionki zajmuje 205 stron A4. Ma więcej niż kilka gifów oraz parę ostrzejszych momentów. Jest to najdłuższa praca, która do tej pory została opublikowana na łamach WS i umieszczona została w dwóch częściach. Najwytrwalszych zachęcamy do czytania, chociaż ostrzegamy – robicie to na własne ryzyko. 








SŁOWEM WSTĘPU

Nigdy jeszcze nie oceniałyśmy tak obszernego materiału, więc wyjątkowo postanowiłyśmy pisać podsumowanie co dziesięć rozdziałów, a nie tworzyć jedno, na samym końcu oceny. Tam jednak, gdy już uporamy się z całą treścią, zbierzemy listę uwag i na jej podstawie wystawimy ocenę końcową. Mamy nadzieję, że taki system zadziała.
Najsampierw skupimy się jednak na wyglądzie i zakładkach.
Warto jeszcze zauważyć, że wykorzystamy l. mnogą tylko w podsumowaniach, natomiast o poszczególnych rozdziałach każda z nas wypowie się w l. pojedynczej. Wszystkie przeczytamy całość.
To do roboty!


ESTETYKA SZATY GRAFICZNEJ
Szablon – chciałoby się powiedzieć – minimalistyczny, ale jego szerokość pozostawia wątpliwości co do tej kwestii; na Chromie pojawia się poprzeczny suwak. Jeżeli chodzi o nagłówek, który niewątpliwie przykuwa wzrok, to nie bardzo ujmuje, a szczególnie odstrasza ta przeklejona męska twarz – na pewno nie wygląda schludnie. Zastanawiające jest, czy fotografie mają cokolwiek wspólnego z treścią? Postacie na nich wyglądają na zdecydowanie za stare, jeżeli przyrównać ich do piętnasto-szesnastolatków z opowiadania.
Plus za czcionkę bezszeryfową, lecz w zakładkach aż się prosi ona o justowanie w kolumnie z postem i każdym gadżecie. Bez tego blog wygląda niechlujnie. 
Najgorsza w tym wszystkim jest do tej pory świadomość, że zapoznałyśmy się z treścią kilku poprzednich ocen, które otrzymałaś i już w kilku z nich oceniające zwracały Ci na większość kwestii estetycznych uwagę, a nie skorzystałaś z praktycznie żadnej porady; brak justowania i akapitów, również używanie dywizu zamiast myślnika – o tym wszystkim już czytałaś, a my się musimy powtarzać. Uważaj, bo na pewno w jeszcze niejednym miejscu tej oceny popsioczymy, że nic sobie nie robiłaś z uwag innych oceniających, więc tak jakby, no cóż… marnujesz nasz czas.
W Podsumowaniu masz też różnoraką interlinię, co prezentuje się dziwacznie. 

Na Twoim miejscu Suche fakty wplotłybyśmy do którejś z zakładek. Nie są na tyle ważne, by być na samym wierzchu. Raczej to dodatki, zwykłe ciekawostki.
"do niczego nie doszło" – Niepoprawny polski cudzysłów. Powinien on wyglądać tak: „(...)” [skróty klawiszowe: ALT+0132  i ALT+0148]. 
W zakładce Autorka również brakuje justowania, brakuje też akapitów, natomiast jeżeli chodzi o zakładkę Bohaterowie, to jej forma wydaje się niesztampowa i robi dobre wrażenie. Plus za jednolite pod względem szablonu zdjęcia. 

Bohaterów najlepiej poznaje się, czytając opowiadanie. Opisy krótkie i nie na serio. – Dobrze, że to dodałaś.

Odnośnie do ramki w prawej kolumnie – jesteśmy zaniepokojone, przy czym zaniepokojone to eufemizm. Tłumaczysz, że opowiadanie pisane jest na luzie i nie będziesz podchodziła do niego poważnie. Uprzedzasz też, że zaniedbałaś research i zgodność z kanonem, ale chyba najbardziej zniesmaczył fakt, że nazywasz główną OC Merysujką i twierdzisz, że to jak najbardziej celowe. Nie wiemy w takim razie, po co Ci ocena i jak mamy podejść do materiału, którego nie traktujesz poważnie? Bo po takim wstępie nasz entuzjazm bardzo mocno podupadł. Gdybyśmy były przypadkowymi czytelnikami, po takim czymś nacisnęłybyśmy z marszu czerwony krzyżyk.


TREŚĆ
Prolog – James
Pierwsze wrażenie z pewnością nie było dobre. Tekst w postach jest – jak również w przypadku zakładek i gadżetów – niewyjustowany i zupełnie pozbawiony wcięć akapitowych. Prawie każde zdanie przenosisz do nowej linijki. Nie wygląda to już przejrzyście, ale przesadnie. Często (rozumiem, że piszesz w Wordzie, a on poprawia tylko drugi z wypowiedzi) zamiast myślników (–) masz niepoprawne dywizy (-). Pozwól, że nie będę wskazywać tego typu błędów, bo tylko bym się powtarzała. Niepoprawnie też zapisujesz dialogi, omówię to dokładniej na końcu oceny. Dużo osób, które wchodzą na bloga pierwszy raz, zwraca na takie rzeczy uwagę i może się zniechęcić.
Szybko wszystko się odwróciło. Masz bardzo lekki styl, opisy są cudne i plastyczne. Naprawdę szkoda, że kawał dobrego tekstu psują techniczne głupotki.
Jestem pod wrażeniem. Świetnie potrafisz opisać uczucia. To dopiero prolog, a mnie już kupiłaś. Czułam to, co James – jego wściekłość i cierpienie – choć z kanonicznym się nie utożsamiam, bo nie bardzo go lubię i nigdy mu ani trochę nie współczułam.
Jeśli chodzi o błędy, jest ich naprawdę mało, nawet tych interpunkcyjnych, a to legendarna pięta achillesowa wielu amatorskich pisarzy. Tylko uważałabym na powtórzenia, zbyt często używasz zaimków.

Ten ułamek sekundy zdawał mu się trwać o wiele dłużej, ciągnąć się w nieskończoność, podczas gdy łzy kapiące powoli z jego oczu na ziemię odmierzały czas jak powolne ruchy wahadła w zegarze. – Niepotrzebnie to dodałaś. Wiadomo, że z jego oczu, z niczyich innych. Poza tym: to się trochę wyklucza, bo albo dłużej, albo w nieskończoność.

A potem zerwał się, cały przepełniony nienawiścią, żalem i niczym już innym, zerwał się i chwyciwszy różdżkę, zaczął ciskać najgorszymi zaklęciami, o jakich kiedykolwiek słyszał. – Jeśli ciskał zaklęciami (nie dodałaś, że w myślach), o których słyszał, to przecież było bez sensu. Nie wystarczy znać formułki, aby wykonać zaklęcie.

- Barton! – wrzasnął i poczuł się, jakby zerwał sobie właśnie wszystkie struny głosowe. – Zgrzyta mi coś ta zaznaczona część. Sens jest w porządku, ale zmieniłabym konstrukcję. Byłoby lepiej, gdybyś usunęła się. No i zerwał sobie wszystkie struny głosowe, czyli aż dwie?

Tłum otrząsnął się nareszcie z otępienia i nagle ożył płaczem, przerażonymi okrzykami i głośnymi jękami.
James zawył i uniósł rękę po raz kolejny, ale ktoś wytrącił mu różdżkę w [z] ręki. Krztusząc się płaczem, zamachnął się i z całej siły uderzył Syriusza w piszczel. – Wyszło zbyt patetycznie i sztucznie. Tak od razu płaczem? Cały tłum? No i teraz ten tłum się otrząsnął, a chwilę temu ludzie byli skamieniali i niemogący się poruszyć. Nie rozumiem za bardzo, co się stało. Ktoś rzucił na nich zaklęcie, które właśnie przestało działać, czy po prostu tłum się ogarnął?

Zobaczył szalejącą w cierpieniu Edith, wyjącą i wyrywającą się w ramionach Remusa, któremu rozdrapywała twarz w pozbawiającym jej świadomości cierpieniu. Jej ból rozwścieczył go jeszcze bardziej, próbował wyrwać się Syriuszowi, ale ten jeszcze tylko przycisnął go do ziemi. Wydawał się zupełnie spokojny, jakby spychał cały swój ból w głąb siebie, skupiając się na obecnym.

Odrzucając wszelkie zdrowe metody wyładowania złości, zakładał maskę i koncentrował wszystkie siły na powstrzymaniu przyjaciela przed zrobieniem czegośś, czego żałowałby do końca życia.

To było najgorsze spojrzenie, jakim można było obdarzyć bliską osobę (,) i twarz Bartona przyjęła w końcu jakiś wyraz, wyraz kompletnej beznadziei i przerażenia. – Nie pasuje mi tu to określenie. Psuje klimat. Podkreślona fraza to wtrącenie, które oddziela się przecinkiem z obu stron. Ewentualnie możesz zakończyć na nim zdanie i od twarz zacząć nowe, wielką literą.

I dopiero wtedy spojrzał w końcuwprost w oczy Jamesa (...). – Brak spacji.
- Tozawsze będziesz ty – wychrypiał James, unosząc brodę. – I tu też.
Przed chwilą serce Jamesa pędziło,rozpaczliwie tłukąc o jego pierś. – I tu, po przecinku za pędziło.

(...) nie pomogła Edith, jego ukochana Edith, która obsypywała go pocałunkami (,) błagając, żeby coś powiedział (...). – Pamiętaj o oddzielaniu imiesłowów przecinkami.

Przecież i tak niczego by to nie zmieniło…To nie miało się tak skończyć. Są rzeczy, których nie powinno się nigdy oglądać. To był rok pełen sukcesów (...).

Kłócili się, godzili, barykadowali w pokojach, a potem uciekali w noc biegać boso po mokrej trawie. – Plus za nawiązanie do tytułu bloga.

Z kącika jego oczu potoczyła się kolejna, ale ostatnia już łza. Wciągnął z nozdrza zapach jej włosów i zamknął oczy. – Włochata łza. Tego jeszcze nie grali.
+ W nozdrza.

Na moje oko za często stosujesz nowe akapity. Ta maniera rozciąga Ci niemożliwie tekst i sprawia, że słabo i nienaturalnie się go przyswaja. Wiem, że zaczynanie pojedynczymi zdaniami powinno przyspieszać tempo i podnosić napięcie, ale kiedy przesadzasz, to efekt jest odwrotny do zamierzonego.


Rozdział 1 – Wrzesień pachnie Hogwartem, Hogwart pachnie kwiatami
Brakuje mi opisów w pierwszym fragmencie, skupiłaś się niemal tylko na dialogach, a mogłaś ciekawie i niebanalnie przedstawić atmosferę panującą na peronie. Po przeczytaniu prologu jestem pewna, że byłabyś w stanie.

– Jak żyjesz, Syriusz? – W książkach Rowling używano wołacza, który zresztą wygląda dużo lepiej. A może to jedynie kwestia przyzwyczajenia? W każdym razie mianownik dość mocno razi.

Natomiast jeśli chodzi o drugi fragment, według mnie przegięłaś z ilością postaci (nie byłoby to tak bardzo rażące, gdyby nie chodziło o pierwszy rozdział). Dało się najzwyczajniej w świecie pogubić, kto kim jest, co mówi i jakie ma do kogo podejście. Wyszło strasznie chaotycznie. Nie kupuję także mało subtelnego początku (Czy ty nie jesteś czasem zbyt inteligentna na takie numery? – o mądrości i zdolnościach Lily). Dialog to zawsze lepsze wyjście od ekspozycji, ale pamiętaj: nie mów, pokazuj. Bądź wiarygodna. Wiadomo, fani sagi wiedzą, że Evans była mądra, utalentowana i tak dalej, ale chyba nie chodzi o obieranie najkrótszej drogi?
Zaś w trzecim fragmencie, dopiero na koniec dowiadujemy się, gdzie znajdują się bohaterowie. Jest to irytujące, bo ciężko na początku wyobrazić sobie sytuację.
Za to bardzo podobają mi się dialogi – żywe, naturalne. Cieszę się, że nie zapomniałaś o odpowiedniej stylizacji językowej. Jednak mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie każda wypowiedź wymaga dopowiedzenia narratorskiego. Bohater nie musi od razu podnosić brwi, gwizdać czy patrzeć wrogo w trakcie dyskusji. Jasne, że to pomaga i uplastycznia wymianę zdań, ale czasem w dialogu 1:1 warto puścić kilka wypowiedzi bohaterów luzem. Czytelnik domyśli się, kto odpowiada, a fabuła nabierze odpowiedniego tempa.

Z rozkrwawionym nosem, pokiereszowanym obliczem i połamanymi kończynami. – Zgrzyta mi to pokiereszowane oblicze jako skutek wzlotów i upadków, zestawiony z czysto fizycznymi obrażeniami.

- Jesteś szesnastoletniem kretynem, James (...) – szesnastoletnim.

Od razu było widać, że farbpwane. Farbowane.

To możecie mnie z miejsca uznać w stręczycielkę małych dzieci. – Domyślam się, o co chodziło, więc powinno być tam za.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której należy wspomnieć, gdyż Ceremonia Przydziału jeszcze się nie skończyła!  Poprawnie: ceremonia przydziału.

Rose zamarła z ręką wyciągniętą po mufina (...) – Poprawnie: muffina.

Czasem przez natłok postaci można się pogubić, zwłaszcza gdy ktoś dobrze nie zna kanonicznych bohaterów ze Starego Pokolenia. Tym bardziej że w ocenie bierze udział Skoia, która de facto kanonu tego pokolenia nie zna prawie wcale – jej potterowska wiedza kończy się na filmach. W tej notce ma spory problem z odnalezieniem się – nie wprowadziłaś odpowiednio postaci, na dodatek jest ich zdecydowanie za dużo. Imiona i nazwiska praktycznie niczego czytelnikowi nie mówią, natomiast jeżeli bohater ma jakąś charakterystyczną dla siebie cechę, która pomogłaby go przynajmniej kojarzyć, to przedstawiłaś ją za pomocą ekspozycji następującej od razu po wypowiedzi bohatera, w postaci dopisku narratorskiego. Przykład:
- Szósty raz w życiu te same nudy i ani razu nie było to ekscytujące – oznajmiła Rose, tym samym utwierdzając się w swojej pozycji największego narzekadła. (Nie wiem, czy zrobiłaś to celowo, ale Rose jest… głupia. Najpierw zauważa same nudy, a potem dziwi się, że nudy te nie są ekscytujące).
Jeżeli więc chodzi o sposób przedstawiania postaci, to do tej pory robisz to bardzo przeciętnie; dopisek o narzekadle to właśnie ta nieszczęsna, wyżej już wspomniana ekspozycja. Sama wypowiedź bohaterki wystarczająco pokazuje, że dziewczyna jest marudą. Po co dalsza wzmianka? Sądzisz, że nie radzę sobie z czytaniem ze zrozumieniem i na siłę chcesz mi pomóc?

(...) klasnął w dłonie, a stoł [stoły] zaroiły się od pięknie wygladających [+ą] potraw. – Zaroić jakoś w tym użyciu nie bardzo pasuje, słowo bardziej odnosi się do istot żywych: http://sjp.pwn.pl/sjp/;2543860c

Czy imię Cedric jest nawiązaniem do Diggory’ego? Tamten został wybrany do Turnieju Trójmagicznego, ten do wymiany studenckiej. Hmm...
Uwielbiam dialogi z Twojego opowiadania – to jedno z niewielu elementów, w którym uważam humor Huncwotów, z naciskiem na Jamesa i Syriusza, za dobry, a nie żenujący. Chwała Ci za mniejszą ilość prostackich żartów, niż się na ogół spotyka w blogosferze.

Po drugiej stronie stołu Syriusz Black uronił swoją pierwszą łzę. – Pierwszą? Wow, Syriusz musiał mieć cudne życie. Dlaczego smuci się z powodu takich pierdół? Czy również u Ciebie Black będzie największym macho i Pierwszym Ruchaczem opcia? Bo takich fików w internetach mrowie. Obyś go nie przekoloryzowała.

(...) gdy nagle drzwi ponownie się otworzyły, tym razem na oścież. James odetchnął głęboko, wciągając w nozdrza lekką woń wiosennych kwiatów. – Albo z niego drugi Jan Baptysta Grenouille, albo za wcześnie o tym napomknęłaś. Dziewczyna wchodzi do ogromnej sali, Potter siedzi Bóg wie jak daleko, a od razu wyczuwa zapach gościa?

(...) sięgając po szklankę soku z dynii. – Dyni.

Wstała więc z dawnego łóżka Chlorissy, teraz zajętego przez Edith i skierowała się w stronę drzwi, zostawiając Lily i blondynkę zaśmiewające się z czegoś na materacu. – Polecam unikać takich zwrotów do określenia postaci. Wyszło tandetnie.

Chłopcy śmieją się z Edith opowiadającej niestworzone historie i, mówiąc do siebie, że nie wierzą w ani jedno jej słowo, są jednocześnie niesamowicie oczarowani (– Nie wierzę w ani jedno jej słowo – wyszeptał oczarowany) i podziwiają dziewczynę? Zwłaszcza Remus?

- Dwa – odparła szybko tamta, zupełnie niezrażona. – No chyba że liczyć jeszcze czarujących, choć nieco zbyt pewnych siebie playboyów. James huknął śmiechem, podobnie jak Remus i reszta znajdujących się w sali Gryfonów. – Może się pospieszyłam z tym nieżenującym humorem, bo reakcja słuchaczy wyszła tu wręcz groteskowo. 


Rozdział 2 – Błękitna sukienka rozprasza Jamesa
Zastanawia mnie, w jakim celu podajesz nad treścią datę i dzień tygodnia. Co to niby ma wnieść do fabuły i jak bardzo przydatne jest czytelnikom? Z doświadczenia wiem, że tylko utrudnia robotę samemu autorowi. Takie dopiski stosowane są przeważnie w literaturze o charakterze pamiętnikarskim albo w kryminałach bądź powieściach, których fabuła ściśle wiąże się z upływem czasu – wtedy się go odmierza i wskazuje czytelnikowi. Ale w przypadku fiku potterowskiego, w którym stosujesz przeskoki czasowe, jest to daremny zabieg.
Brakuje zaznaczenia, gdzie dzieje się akcja. Podejrzewam, że w dormitorium Gryfonów, ale nie dałabym sobie uciąć głowy.

- Masz dosyć? – spytała inteligentnie Lily, wskazując na stos podręczników. – Inteligentnie? Kolejna próba wmówienia, jaka to Evans jest mądra? Nie było w tym nic inteligentnego, skoro Edith narzekała na nudę, rzuciła książką i nawet powiedziała dramatycznie, że już nie może tak dłużej żyć.

Syriusz oparł się o jej fotel, wciąż podrzucając w dłoni jarzącą się na czerwono przypominajkę. – Sytuacja jak z Filchem i Dumbledore’em. Wiadomo, o co chodzi, mamy narratora trzecioosobowego, ale skoro wcześniej skupialiśmy się na perspektywie dziewczyn, a Black ot tak się pojawia, nie dodaje się wciąż, bo właściwie po co?

Evans mimowolnie lekko odsunęła się. Trochę jak Yoda. O wiele lepiej brzmi na przykład: Evans mimowolnie odsunęła się lekko lub: Evans mimowolnie lekko się odsunęła: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/miejsce-sie-w-zdaniu;1524.html.

W niemal każdej scenie mamy dużo postaci – skutkuje to chaosem i licznymi powtórzeniami. Zakładka z bohaterami się jednak przydaje, tylko że to niedobrze, gdy trzeba sobie przypominać, kto jest kim.
Wydaje mi się, że Edith zbyt szybko się zakumplowała ze wszystkimi, jest niespięta, wylewna, a każdy udaje jej przyjaciela, jakby znali się od dziecka. To się rzuca w oczy i jest strasznie nienaturalne, nawiązując do tego, że Path jest Marysią Zuzanną.

- Daniel Oumen – przyszedł jej z pomocą Remus, siadając obok. – A on tu skąd? Mogłaś wcześniej dodać, już nie metaforycznie, że przyszedł.

Nie wiem (,) czy to zmiana pogody (,) czy inne cholerstwo, jestem dzisiaj zupełnie wykończony. – Przed jestem dodałabym ale.

Edith zmrużyła oczy, przyglądając jej się bacznie. Widać, że ten temat interesował o niebo bardziej niż historia magii.

Jesteś ładna i dowcipna, ale kto wie, czy w innym wypadku widziałabyś ich w tych samych barwach. – Co ma piernik do wiatraka? Zwłaszcza to, że była ładna?

Wiesz (,) jak to jest z dziećmi (...).

Nie mam zdania (,) póki nie zobaczę na własne oczy (...).

W jego kierunku zmierzała profesor McGonaggal z – o nowości – srogą miną. – Kto zmierzał? Nie znam takiej postaci, znam natomiast profesor McGonagall.

Brawo za odrobienie lekcji, co poskutkowało pisaniem quidditcha małą literą. To się rzadko zdarza, w zasadzie nie wiem dlaczego…

Filch napewno się na nas nie obrazi… i to było w samoobronie… jej jest w tej skrzyni napewno bardzo milutko… – na pewno. Jej wielką literą.

- O czym ty paplasz, Potter? Chodziło mi o quidditcha! - znowu zmarszczyła brwi. - Ale tymi ciekawymi zeznaniami zajmę się póniej, nie martw się o to, Potter. – Czy McGonagall (albo ta twoja McGonaggal) każde zdanie kończy imieniem osoby, do której się zwraca? W kolejnych kwestiach robi wciąż to samo. Nie pasuje mi też taka wściekłość do McGonagall. Wprawdzie nieraz zaznaczono, jak ważny jest dla niej quidditch, ale to wydzieranie się na Jamesa…
Plus literówka – później.

Powiedz mi więc (,) Potter, ile czasu zostało do następnego meczu?

A teraz marsz mi do dormitorium,kapitanie… – Brak spacji przed kapitanie.

Gdy był już pod portretem Grubej Damy (,) usłyszał wściekły wrzask i przekleństwo.

Mogło to oznaczać tylko jedno: Filch odnalazł zamkniętą przez nich w skrzyni Panią Norris.Czym prędzej przelazł pod dziurą. – Wiadomo, że ostatnie zdanie dotyczy Jamesa, ale tylko dzięki nakreśleniu sytuacji, bo zgubiłaś podmiot i wygląda to tak, jakby Filch przechodził pod tą dziurą. No i brakło Ci jednej spacji.

Brawo za dopilnowanie dat – 17 września 1976 roku (czyli szósty rok nauki Jamesa) to rzeczywiście był piątek. Ale jest to piątek trzeciego tygodnia miesiąca, a z tego, co wiemy, według kanonu kwalifikacje do drużyn quidditcha mają miejsce w drugim tygodniu września. Czyli trochę za późno, prawda?
Lily została rozsadzona za trajkotanie na lekcji? Pominąwszy już kanon… wcześniej przedstawiałaś dziewczynę jako pilną, uważną uczennicę. Burzy mi to jej wizerunek.

Wszyscy spojrzeli na nią dziwnie, ponieważ nowością było, aby wzorowa uczennica wybuchami śmiechu zakłócała niekończące się przemówienia profesora Slughorna. – Już sama nie wiem… Myślę, że sumienie nie pozwoliłoby Lily się tak zachowywać. A Edith powinna była opieprzyć, a nie jeszcze z nią plotkować. No i czy narrator wciąż musi eksponować tak bardzo, że niegrzeczna Lily jest w Hogwarcie nowością? Tak, to przykładna uczennica, ale już zdążyłam się o tym przekonać, narrator też nieraz dał mi to niesubtelnie do zrozumienia. Mógłby w końcu przestać podpowiadać i zająć się opisywaniem zachowań bohaterów, które same w sobie wystarczająco sugerują, jaki charakter mają postaci. Nie ułatwiaj mi, bo świetnie sobie radzę, naprawdę.

Cóż, każde lizusostwo można wybaczyć, jeżeli ma się takie lśniące, jasne włosy. Slughorn wyprostował się i uśmiechnął, mile połechtany. – O! Widzisz? Znowu to robisz. Najpierw tłumaczysz scenę, jakbym wcale nie domyśliła się, że Edith się podlizuje, potem opisujesz zachowanie nauczyciela – uśmiechnął się, okej. Ale ten uśmiech sam w sobie już jest podpowiedzią dla mnie, że Slughorn został połechtany. Domyśliłam się. Nie musisz się powtarzać; nie musisz wskazywać mi, jak mam odbierać zachowanie bohaterów, bo to już moja robota, nie Twoja. Wiem, że te przykłady mogą wydawać się błahe, bo Twój tekst to ocean ekspozycji, a ja nie będę wypisywać każdego zdania, w którym narrator odbiera mi radość z czytania. W dalszej części oceny wskażę jednak te najupierdliwsze momenty, aby naświetlić Ci mocniej ten problem.

Gdy się w końcu opamiętała (,) wstała (...).

Ta scena jest absurdalna. Lily i Edith zachowują się jak chichoczące dwunastolatki. Jeszcze ten liścik… Dlaczego tylko pierwsza wypowiedź zapisana jest kursywą?

Masz (,) chłopaku (,) powodzenie (...).

- No proszę, proszę – rzucił pewnym tonem, czochrając sobie włosy. – Cała moja. I przyprowadziła koleżanki. – Z poprzedniej sceny możemy się domyśleć, że chodzi o Lily i spółkę, ale z tego fragmentu to nie wynika. Pamiętaj, że czytelnik nie jest od takiego domyślania się i nie siedzi w Twojej głowie.

Coś śmignęło szybko tuż nad jej głową, zmuszając raz jeszcze do pochylenia się do przodu i osłonięcia karku.

Oczy Blacka rozszerzyły się w zabawnym grymasie (...) – Oczy? W grymasie?

To znaczy (,) kiedy ty wylecisz z drużyny, Oumen!

Uśmiech zniknął z twarzy Edith (,) a brwi zmarszczyły się, gdy tak patrzyła na ironicznie uśmiechającego się Syriusza.

Po prostu nie chcę cię widzieć połamaną. – Połamanej.

Nie jest to takie trudne na tle tych wszystkich ciamajd, jakie pojawiły się dzisiaj na boisku. – Ta wypowiedź koliduje mi z wcześniejszą postawą Jamesa wobec nowicjuszy.

(...) wyglądało to (,) jak wyglądało.

Czegoś nie rozumiem. Kto jest kim w drużynie?
- WIĘC DLACZEGO, NA BRODĘ MERLINA – wrzasnęła nagle, odrzucając spokojną maskę. – NIE SZUKASZ NOWEGO ŚCIGAJĄCEGO, POTTER?! - profesor nagle ogarnęła furia. (...) Stojący obok Daniel Oumen, szukający z siódmej klasy, prychnął rozbawiony, kręcąc z niedowierzaniem głową. (...) James otrząsnął się i na powrót zajął się kandydatami na szukającego, dzieląc ich na trzy pięcioosobowe grupy i zadając każdej z nich kilka skomplikowanych akrobacji do wykonania. (...)
- Ale to nie ma znaczenia! – wykrzyknął na powrót zły James, wyrzucając ręce w górę. – Bo ona [Edith] jeszcze, do cholery, odebrała ci kafla!
(...)
- Uwielbiam cię.
- Co? – rzuciła zaskoczona, odwracając się.
Syriusz powoli przewrócił się na plecy, głośno wzdychając.
- Jako nowego szukającego. Chciałbym, żebyś wiedziała.


Czyli McGonagall mówi, że potrzeba ścigającego, Daniel był szukającym, James szukał szukającego, stała się nim Edith, ale na treningu podawali sobie kafla, co należy do ścigających? Trochę pokręciłaś, przez co połowa rozdziału jest niezrozumiała.
Dodatkowo przerywanie komentarzem narratora tak dynamicznej wypowiedzi, jaką jest krzyk, cały ten dynamizm hamuje; komentarz spokojnie może iść po tekście zapisanym Caps Lockiem.
Nie ukrywam, że po bardzo dobrym prologu spodziewałam się czegoś więcej, ale to dopiero drugi rozdział, więc nie tracę nadziei i liczę na progres oraz ciekawe rozwinięcie.



Rozdział 3 – Chowany dla zaawansowanych
Pomiędzy drugim a trzecim akapitem masz niepotrzebną przerwę. Podejrzewam, że nie zrobiłaś jej specjalnie.

W życiu bym ci nie zełgała. – W ustach nastolatki, zwłaszcza pokroju Edith, brzmi to wyjątkowo sztucznie.

Rose odepchnęła ją bez pardonu na bok, wysuwając do przodu dłoń z nieco poszarpanym już ogłoszeniem. Lily wyrwała i tak mocno zużyty już pergamin z dłoni dziewczyny i szybko przebiegła po nim wzrokiem.

Wciąż za mało opisów, zwłaszcza pomieszczeń. Nikt nie oczekuje elaboratów jak u Sienkiewicza, ale przez taką oszczędność trudno sobie cokolwiek wyobrazić, poczuć klimat. Wydaje mi się, że piszesz to opowiadanie dla grona czytelników, którzy znają kanon, i wymagasz od nich tej wiedzy, bo sama skąpisz jej we wszelkich opisach. Wszyscy Twoi bohaterowie są jedną, zwartą masą i tylko ogólna znajomość kanonu i podstrona o bohaterach uratowały mnie przed zgubieniem się już po kilku akapitach. Gdyby Rowling pisała w taki sposób podstawę – nikt nie zainteresowałby się powieścią, której nie rozumie. No a niestety FF należy do tych niewdzięcznych gatunków, które mimo popularnego uniwersum trzeba rozpisywać w pełni, jak gdyby nikt nigdy wcześniej o nim nie słyszał. Ale to też nie znaczy, że znający kanon mają ułatwione zadanie.

Och (,) Lily.

Nie zaszczycając Jamesa ani reszty rozbawionych chłopaków choćby spojrzeniem, wyciągnęła z kieszeni różdżkę i na trwałe przykleiła powiększone przez siebie ogłoszenie. – Na stałe? Jak obraz Walburgi Black na Grimmauld Place? Czyli ta karteczka będzie wisiała na tablicy wiecznie? Po co?
Jakie ogłoszenie musi być tak ważne i czasochłonne, że trzeba odwołać lekcje z całego dnia? Nie wystarczyłoby ogłosić coś przy obiedzie lub odwołać jedne zajęcia? To bez sensu.
Łatwo się pogubić. Często dowiadujemy się o czyjejś obecności dopiero, gdy się odzywa. Na końcu już zupełnie nie wiadomo, kto znajduje się w pomieszczeniu.

- Och – przewróciła oczami Lily. – Jakby tobie miał ktokolwiek uwierzyć – wzięła głęboki oddech. – Takie słowa o Remusie? Wyczuwam brak konsekwencji w kreowaniu Lily… Na tym etapie oceny przestajemy już zwracać uwagę na niepoprawny zapis dialogów (tu: przewracanie oczami nie ma nic wspólnego z mówieniem kwestii, więc powinnaś zacząć dopisek narratorski wielką literą). Jest jego za dużo, aby wymienić wszystko.

- Daniel! – wykrzyknęła Edith, zajmując miejsce obok siódmoklasisty. – Jak się masz?
- Ja? Przefantastycznie – odparł sennie. – McGonagall uznała, że wolny dzień jest świetnym pretekstem do zadania nam dwóch dodatkowych wypracowań.
– Ale jak? McGonagall zadała im dwa wypracowania więcej, bo wolne, gdy nikt nie wiedział, że ma być wolne?

Od kiedy zaczęli trenować razem quidditcha, bez przerwy razem żartowali i (,) mówiąc szczerze (,)  Edith nie wyobrażała sobie dnia bez jego zwyczajowych narzekań.
- No to co – Daniel pociągnął łyka soku dyniowego. – Mam się spodziewać czegoś zabawnego tym razem? – Swoją drogą, niezła ekspozycja, ale zupełnie niepotrzebna. Tak to jest z Twoją Edith – wprowadzasz ją do tekstu i od razu informujesz, że ma przyjaciół, śmieje się z nimi, odnajduje w ich towarzystwie, BO kiedyś coś tam. Nie pokazujesz tego sceną; piszesz, że to już było. Nie da się tak ukazywać relacji między bohaterami. Streszczenia są złe, streszczenia wywalamy.

Nawet w zeszłym tygodniu, kiedy razem z Jamesem wypełniliście puchar Dumbledore’a helem? – Skąd hel? Typ ff: czarowanie to banalne machanie różdżką i uczniaki wszystko potrafią?

- Za chwilę będzie – odparła Edith, ze śmiechem zasłaniając mu dłonią usta. – Ale raczej nie ucieszy się na twój widok.
- Ranisz moje uczucia, Edith.
- Ranisz jej umysł, Syriusz. – Edith? Przecież rozdział wcześniej sama napisałaś, że Syriusz specjalnie zwracał się do niej po nazwisku.

Ten rok nie będzie jak żaden inny i pewny jestem, że wszystkim wam zapadnie głęboko w pamięć. – Boże, nie… Takie mówienie odstrasza. Coś w stylu: to fanfik jak żaden inny.
I powinno być: Ten rok będzie jak żaden inny. / Ten rok nie będzie jak każdy inny.
[UPDATE: Po przeczytaniu całego opowiadania ta kwestia jest jak zapowiedź gruszek na wierzbie].

Dumbledore nadal rozkoszował się zwycięskim milczeniem, a gdy w końcu pierwszy z uczniów zdołał włożyć swoją opadłą szczękę z powrotem na miejsce, sala rozbrzmiała okrzykami zaskoczenia i pełnym niepokoju szemraniem. – Wyszło trochę… pseudodramatycznie? Poza tym szemranie i okrzyki się dość mocno wykluczają...

Czasami odnoszę wrażenie, że Lily zachowuje się jak Hermiona. Jest kimś, kto o wszystkim czytał w Historii Hogwartu i wie, co potrzeba do danego eliksiru. Mamy zbyt wiele podobieństw, niemal identycznych sytuacji.

Nowe wydarzenia, (niestety, Boże, cholerny, bardzo oryginalny) Turniej, a ja zadaję sobie klasyczne przy fanficu o Huncwotach pytanie… Co zjadło Petera?
A będąc już przy Turnieju, co z meczami? Specjalnie robiono nabór do drużyny, a wiadomo, że podczas gdy odbywa się Turniej, mecze quidditcha zostają odwołane.

Ach, przestali już byście! – O wiele lepiej brzmi: Ach, już byście przestali! lub Ach, przestalibyście już!

Jego uśmiech był tak szeroki, że mógłby pewnie zasłonić całą jego twarz. Ciało. Całą salę. - To porównanie jest… żenujące.

A ty (,) słońce, czego sobie zażyczysz?

Mamy powtórkę z rozrywki. Dowiadujemy się o obecności danej postaci, gdy się ona odzywa, a wcześniej nic o niej nie wiadomo. Nie pomaga zupełny brak opisu scenerii.

Severus, który właśnie wyłonił się zza zakrętu korytarza, w [z] wściekłą miną wystrzelił w jego kierunku zaklęcie. Syriusz odbił je niedbałym machnięciem dłoni. – Wyszło tak, jakby Syriusz był czarodziejskim geniuszem, a Seveus nieudacznikiem niepotrafiącym rzucić zaklęcia na wroga.

Kolejne zaklęcie poszybowało w jego kierunku, ale nawet nie sięgnął do kieszeni, widząc, jak Black wyczarowuje dla niego ochronną tarczę. – Tak, tak… Robienie z głównych bohaterów herosów rzadko przynosi coś dobrego.

Huncwoci zachowali się okropnie, ale cieszy mnie to, bo często autorzy zapominają, że swoimi żartami, zwłaszcza dotyczącymi Snape’a, nieraz przekraczali granice i byli bardziej niż złośliwi. Natomiast z Remusem mam tak jak z Lily – nie wiem już, jak zamierzasz go przedstawić. Raz jest miły i grzeczny, innym razem niemal jak James i Syriusz, a jeszcze kiedy indziej zachowuje się niczym pyszałkowaty, wykorzystujący pozycję prefekt.
Postaci wciąż się mnożą i istnieją one tylko dzięki dialogom. Trudno sobie cokolwiek wyobrazić, trzeba zgadywać, gdzie rozgrywają się dane wydarzenia, jaką minę ma konkretny bohater…

Co wy (,) do cholery (...).

Różdżka Snape’a wyrwała się z jego dłoni i poszybowała w kierunku Pottera, który chwycił zgrabnym ruchem szukającego. Przez chwilę ważył w dłoni, z zadowoleniem patrząc na zszokowaną minę Severusa, po czym odwrócił się i błyskawicznie cisnął nią przez okno. – Znów mieszasz, jeśli chodzi o pozycje quidditcha. James był ścigającym. Gryfoni mają już u Ciebie dwóch szukających, a to o jednego za dużo. Trzeci nie jest im potrzebny.

- Mało książek czytasz, Smarku – zauważył Syriusz. – To i słownictwo ubogie.
Mimo najszczerszych chęci, Peter i Remus nie zdołali powstrzymać chichotu.  – Naprawdę się pospieszyłam z chwaleniem inteligentnego humoru… Remus wciąż nie jest Remusem, a Peter nagle zmartwychwstał! Poważnie, gdyby nie ten wybuch śmiechu, nie wiedziałabym o jego istnieniu, nie wspominając o braniu udziału w scenie. Z minuty na minutę spada też poziom sympatii, którą chciałam darzyć Twoją Lily tak, jak tę kanoniczną.

Nie zmęczyła cię jeszcze rola nadpobudliwej Matki Teresy? – Społeczność czarodziei, Hogwart… i Matka Teresa?

- Nikt cię nie prosił o poradę, Evans! – odezwał się jadowicie Snape, ignorowany przez całą grupę w tak lekceważący sposób. Szybko zdał sobie sprawę z tego, że (,) pozbawiony możliwości rozwiązania problemu przy pomocy magii lub siły, może się jeszcze uciec do słów. Nawet słownie był jednak bezbronny wobec czworga chłopaków, więc skoncentrował całą swoją wściekłość na Evans. – Bo czytelnik nie może sam wyciągać wniosków i należy mu wszystko sucho argumentować…

Zdesperowane komentarze nikogo nie ruszają, więc (,) proszę cię, uspokój się.

- Szlama, tak – powiedziała bez emocji, kierując swoje słowa w stronę Snape’a. – To już słyszałam.
- Nie zareagujesz? – zapytał z niedowierzaniem Potter, opuszczając rękę.
- Nie.
- Ale dlaczego?
Rzuciła mu pobłażliwe spojrzenie.
- Bo jestem ponad to.


Jesteś niczym więcej, niż tylko wścibskim, mugolskim bachorem! – Zbędny pierwszy przecinek. KLIK.

Z tego rozdziału aż bije Twoja miłość do Huncwotów i nienawiść do Severusa. Och, czy to musi iść w parze? Snape był, jaki był, ale myślę, że nie powiedziałby Lily aż tak ostrych słów, zwłaszcza w zaistniałych okolicznościach. Zrobiłaś z niego bezdusznego tchórza, któremu nie wystarczy obrażenie ukochanej osoby przez nazwanie ją szlamą, więc zaczyna obrażać chorą matkę dziewczyny.

Pośród tej kompletnej ciszy Severus przełknął głośno ślinę, próżnie uśmiechając się, świadom, że nareszcie zwrócił na siebie uwagę. – Się uśmiechając.
Sev taki nie był. To, że nie lubił Huncwotów, nie znaczy, że był wariatem. Szczególnie że w scenie pojawiły się też Edith i Rose, a Snape raczej nie uczestniczył w bójkach, w dodatku przy świadkach. Wolał schować się w cień, a na pewno nie zwracał na siebie uwagi na siłę.

- A chwasty gniją szybciej niż tulipany, Evans. A te tekściki są w stylu Malfoya, a nie Snape’a.

Zanim ktokolwiek z przyjaciół zdołał choćby zrozumieć jego słowa, różdżka Lily błyskawicznie wysunęła się z jej kieszeni, a Severus przeleciał nagle przez cały korytarz, uderzając o przeciwległą ścianę plecami z przerażającym, głuchym odgłosem, któremu towarzyszył łoskot książek wypadających z jego torby. – Lily też jest heroską? Może jakieś zaklęcie, cokolwiek, co uwiarygodniłoby tę scenę? A może niech w ogóle to ona użyje tej różdżki, a nie badyl lata sam?

Znowu szarpnęła ręką, ale coś powstrzymało. Nagle przytomniejąc, gwałtownie obróciła głowę, przerażonym spojrzeniem obejmując dłoń Jamesa unieruchamiającą jej nadgarstek.
- Rose! – krzyknął błagalnie James.
Lily zadrżała. Kilka szybkich kroków i ramiona przyjaciółki natychmiast zacisnęły się na jej własnych, odciągając na bok, wciąż zszokowaną i niemal nieprzytomną. – Relacja za pomocą aż tylu zaimków wychodzi strasznie tanio, a wymiotowanie imiesłowami też nie przynosi niczego dobrego...

Edith wciąż stała w miejscu, starając się nie patrzeć na bezwładne ciało Severusa zsuwające się powoli na posadzkę i krew zlepiającą jego włosy. – Nie było wcześniej nic o sile  uderzeń, nie stawiałabym na nic szczególnie mocnego, a tu nagle krew zlepiająca włosy? Takie zachowanie jest zupełnie niepodobne do Lily. Ona gardzi przemocą, a kreujesz ją na zafascynowaną nią. Ja rozumiem, że Evans była inteligentną czarownicą, znała się na zaklęciach, ale wątpię, by dała się sprowokować do tego stopnia. Ponadto po pierwszym odrzuceniu Seva na ścianę raczej podbiegłaby sprawdzić, czy nic mu nie zrobiła. Lily nie pałała do niego nienawiścią. Zresztą w tym momencie Twojego opowiadania nawet nie miała do tego podstaw. Zabawiłaś się w imperatyw opkowy i sprawiłaś, że Snape nienawidzi Lily bo tak, bez konkretnej sceny, z której wynika, dlaczego (po SUM-ach, na piątym roku nauki, Sev nazwał Lily szlamą), nie wplotłaś tego w fabułę. Nie kupuję tego. Tak samo Evans – jej było przykro i była zawiedziona, że Sev, który był jej przyjacielem, obraził ją. Dziewczyna tak naprawdę nienawidziła Jamesa, który zaimponował jej dopiero na siódmym roku nauki, gdy stanął w obronie przyjaciół podczas tortur. Twój powiązany ze zgodnością z kanonem research umarł, przez co bohaterowie wychodzą na wynaturzonych.

W pierwszym rozdziale wspomniałaś o nieobecności Dorcas. Po miesiącu nauki wszyscy o niej nagle zapomnieli? Nikt się o nią nie pyta? 


Rozdział 4 – Jak wrobić Franka Longbottoma
Początek mnie zdezorientował. Gdzie sprawa Snape’a? Lily roztrzaskała mu głowę do krwi i nikogo to nie poruszyło? Uznałaś, że mnożenie kolejnych wątków jest ciekawsze, więc te niedokończone porzucasz na nie wiadomo ile notek, żeby sobie poczekały na swoją kolej? To nie brzmi realistycznie. Nauczyciele powinni zareagować od razu, a Lily… No cóż. W takiej sytuacji dyrektor miałby pełne prawo wyrzucić ją ze szkoły.
Dlaczego Edith miałaby być zła na Remusa? Natomiast reakcje Jamesa i Syriusza są według mnie mocno przerysowane. Jestem zła, bo urwałaś tak ważny wątek… Ciekawe, kiedy doczekam się informacji o zdrowiu Severusa i konsekwencjach, które poniosła Lily.
Nadal rzuca się w oczy brak opisów otoczenia. Dużo dialogów, dużo opisów postaci tudzież narracyjnych ekspozycji. A gdzie w tym wszystkim świat? Nie będę o tym pisać w każdej notce… To dopiero czwarty rozdział z sześćdziesięciu czterech. Co kilka zacznę wyciągać wnioski o progresie.

Edith przewróciła oczami, po czym niedbale i (,) wcale na niego nie patrząc (,) wyciągnęła w kierunku Jamesa swoją dłoń. – Raczej nie czyjąś.

(...) oznajmiła Edith (,) zabrawszy rękę (...).

- Och, przestałabyś – mruknęła Lily, po czym opadła na sofę, gdzie została błyskawicznie otoczona przez, o dziwo, Huncwotów i kilka innych osób.  – Co w tym dziwnego? Łażą za nią przez całe powieścidło jak cienie.

- Szsz! – uciszył natychmiast, nawet na nią nie patrząc.

Chyba za szybko im odpuściła, prawda? Najchętniej założyłaby ręce na piersi i potężnie się obraziła, ale wrodzona ciekawość okazała się silniejsza od wszelkich innych emocji i Edith z uwagą wsłuchała się w słowa Lily.


Taka ekspozycja działa na niekorzyść postaci. Nie chodzi o to, że kreujesz złą bohaterkę, po prostu źle uwydatniasz jej cechy, a nie dostaliśmy jeszcze żadnego dowodu na to, że ona faktycznie taka jest. Do tej pory dużo zdradza o niej mowa pozornie zależna. A co poza tym?
Zdecydowałam się na poprawianie błędów z listu (tylko nie wypisywałam powtórzeń), bo stwierdziłam, że nie wprowadziłaś ich celowo.

Jak wiecie (,) jestem tutaj (...).

Oprócz nauki mam jeszcze mnóstwo innych zajęć, które zajmują me serce. – Jacy piętnasto/szesnastolatkowie tak mówią między sobą? To nie brzmi w ogóle przekonująco, nie pasuje do charakteru postaci, która wypowiada tę kwestię.

Kiedy próbowałam z nim o tym porozmawiać (,) jak na dorosłą osobę przystało (...).

Mój niedoszły luby jest Duńczykiem i (,) chociaż nie znam ich kultury (,) nazywam go „niedoszłym” (...).

No, może oprócz tego kłamstewka o królowie i tam kilku innych, ale powiedzmy to sobie wprost, wyglądam jak cholerna Kate Middleton. – Królowej. Zdajesz sobie sprawę, że Kate Middleton urodziła się w 1982 roku?

P.S.S.S. Peter, jutro prześlę Ci to, o co prosiłeś, i mam nadzieję, że wtedy już będzie między nami po równo i przestaniesz mi grozić. – Plus za wspomnienie o Peterze, taki drobiazg lepszy niż żaden. Aczkolwiek odmieniłabym jego imię. W tekście, w którym piszesz o skradaniu serc i „lubych”, forma nieodmienna wygląda strasznie potocznie, a co za tym idzie – prostacko.
No i powinno być: P.P.P.S (Post Post Post Scriptum).

Och (,) pieprz się, Potter (...).

Ach (,) te skomplikowane trzynastki (...).

- O fu – oznajmiła natychmiast Edith, która, mimo że była w Hogwarcie zaledwie od kilku tygodni, wiedziała już, że Ślizgonami należy się brzydzić i pogardzać. – Należy się? To ona własnego rozumu nie ma, żeby wyrabiać sobie zdanie na temat innych z doświadczeń? Znaczy, wiadomo, że między Slytherinem a Gryffindorem panowała niechęć, ale Edith wydaje się, mimo swojego merysuizmu, bardzo empatyczną osobą. Mogłoby dojść tutaj do ciekawych scen, a nie opisałaś ani jednej konfrontacji Path z którymkolwiek Ślizgonem.
Nie lepiej byłoby, gdyby narrator skupił się na opisie czynów, wydarzeń, gestów postaci? Wnioski o tym, że Edith dobrze odnajduje się w Hogwarcie i przyswaja złe maniery, warto byłoby wynieść ze scen, z których jasno wynika, że dziewczyna odnajduje się w szkole STOPNIOWO. Czy to nie byłoby bardziej plastyczne i mniej… bezpośrednie i bezczelne dla czytelnika? Forma kreacji Twoich bohaterów leży i kwiczy, mimo że używasz rozbudowanych zdań, masz bogate słownictwo i widać, że rozwijasz swój warsztat.

Edith przywołała na twarz swój najbardziej czarujący i przekonujący uśmiech i wyrwała lekturę z rąk chłopaka. – Na co innego, jeśli nie na twarz? Napisz czasem więcej o postawach bohaterów, ich ruchach, zachowaniach. Nie skupiaj się tylko na twarzy, bo jej dotyczy większy procent wszystkich Twoich opisów postaci. To słabe.

Ale (,) Edith, ja…

Patrząc Edith prosto w oczy, pochylił się w jej stronę i szybkim ruchem wyrwał książkę z jej dłoni.


Rozdział 5 – Weekend z ambrozją
Rose, która właśnie myła zęby, splunęła porządnie na dywan i wydała z siebie serię wyjątkowo siarczystych przekleństw.
No dobra, to Rose Wing. Oczywiście, że tego nie zrobiła. – Aha?

Lily skrzywiła się (,) słysząc tę bardzo delikatną uwagę.

Otóż chce przeprosić McGonaggal! – Coraz to nowe formy nazwiska nauczycielki widzę.  Evans ma przepraszać McGonagall za rzucenie Snape’em o ścianę? McGonagall? Nie Snape’a?

- Co?! – wykrzyknęła Edith z pełnymi ustami. – Lily, chyba ci się płaty czołowe na mózgu od tych eliksirów poodklejały. Po cholerę jej o tym przypominać? Syriusz mówił, że ledwo udało im się odkręcić sprawę tak, żeby cała wina spadła na Snape’a i to tylko dlatego, że McGonaggal prawie zasypiała na stojąco! – Wściekła Lily rzucała Severusam o ścianę, aż miał posklejane krwią włosy, ale tak, tak, to jego wina… Biedna Lily...


Alicja stanęła przy Złotej Kawiarence, zakładając ręce na piersi i po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, że Edith rzeczywiście można uznać za chodzący ideał, ale tylko zanim otworzy tę piękną buzię. – Litości…  Do każdego czytelnika już chyba dotarło, jaka to Edith jest śliczna i perfekcyjna, tylko irytuje swoim trajkotaniem. Nie trzeba w kółko przypominać.

Bardzo, bardzo brakuje opisów. Jest tak pusto. Ciągle tylko te same postacie, niemal wszystkie podczas jednej sceny i rozmawiające o szkolnych głupotach. Wiem, pisałaś, że to bardziej obyczajówka niż potterowski fanfik, ale nie wiem, dokąd to prowadzi, po co. Wszystko wydaje się szablonowe i wzięte z typowego ff z Czasów Huncwotów. Postacie są suche, jednowymiarowe. W jakimś tam stopniu oparte na kanonie, ale w większości poprzez ekspozycje w opisach i dialogach. Czuję się, jakbym oglądała amerykańskie komedie o nastolatkach w liceum. Obyczajówka to jedno, ale ambitna obyczajówka to drugie. Na dodatek do tej pory w czasie zapoznawania się z większą częścią tekstu jako czytelnik nie muszę w ogóle myśleć, bo wszystko eksponujesz. W zupełności wystarczy, że przyswoję umiejętność czytania ze zrozumieniem, bo i tak zostaję o wszystkim sucho poinformowana, dodatkowo nie muszę wyciągać wniosków odnośnie do chociażby charakterów bohaterów – wszystko o nich podsuwa mi przewidywalny i nudny jak flaki z olejem narrator.

- No cóż, teraz tak mówisz… – oznajmiła Edith, nie tracąc nic ze swojej pogody ducha. – Tak jak tu… Gdybyś nie napisała o pogodzie ducha Edith, nigdy nie pomyślałabym, że ją ona cechuje. Pokazuj, niech czyny postaci mówią same za siebie.

(...) przerwała jej na wszelki wypadek Edith i zdecydowanie, a może raczej nazbyt zdecydowanie (,) popchnęła w kierunku drzwi.

Pod wpływem tego niespodziewanego ciosu Alicja z impetem oparła się o klamkę i ginąc we wnętrzu kiczowato wystrojonej restauracji (,) posłała w kierunku koleżanki ostatnie, oskarżycielskie spojrzenie. – Kiczowato wystrojona restauracja.... To jakaś namiastka opisu miejsca, od czegoś trzeba zacząć. Dlaczego wszystko było takie kiczowate? Przez natłok? Kolory? Zmieszanie kultur? Poza tym pozwalasz wypowiadać się o gustach narratorowi wszechwiedzącemu. A może gdybyś opisała wystrój, to jednak ktoś inny miałby inne niż Twój narrator zdanie, huh? Zacznij pisać dla czytelników; pozwól interpretować im tekst po swojemu. Do tej pory wszystko mi narzucasz – od tego, czy mam lubić czy nie lubić daną postać (opisując wylewnie jej charakter, plusy bądź minusy), aż po to, czy ma mi się podobać (lub też nie ma wcale) wystrój jakiegoś wnętrza. To nie na tym polega pisanie, chyba że wykorzystasz inny typ narracji. Natomiast ten Twój narrator jest jakiś taki niezdecydowany – raz się ujawnia przez właśnie takie komentarze co do wystroju, czy też ocenę bohaterów lub specjalnie przedstawia ich w dobrym lub złym świetle, a innym razem wydaje się zupełnie bezosobowy, cofnięty poza świat, niemający własnej osobowości. Musisz się na coś zdecydować. Więcej o narracji znajdziesz w podsumowaniu.

- No to koniec zabawy w „swatajmy Franka i Alicję” – roześmiał się Daniel, jak zwykle znikąd pojawiając się tuż obok Edith. – Mam czasem wrażenie, że blożek opiera się na tym, że postacie pojawiają się znikąd, gdy akurat muszą coś powiedzieć. Nie jest to niczym uargumentowane. Po prostu są, bo są. Albo nie wiemy, że są, ale są. Albo wsadzasz postaci do sceny, żeby nie było, że o nich zapomniałaś, choć są w tych scenach bardzo bierni, albo wpychasz ich w ostatniej chwili, bo wypada, żeby właśnie on coś powiedział. To się nazywa imperatyw opkowy.

– To co? – rzucił zaczepnie. – Naprawdę mam od ciebie wolne?
Uśmiechnęła się tak, jak to tylko największy złoczyńca potrafi.
- Raczej nie – rzuciła sztucznym, przesłodzonym tonem.

(...) a jak już będziemy w tym nieźli (,) to możemy się zabrać za Lily i Jamesa.

Och (,) Daniel (...).

Narzekałam na brak opisów, a kiedy się jakiś pojawił, nie czuję się usatysfakcjonowana. Zupełnie nie przekonała mnie charakterystyka wyglądu Franka, wciśnięta jakby na siłę, słabo usprawiedliwiona tym, że Alicja zechciała mu się przyjrzeć w restauracji.

(...) wciąż przełykając (,) zapytał (...). – Nie można jednocześnie przełykać i mówić. Użyłaś złego imiesłowu.

Okazuje się, że mentalnie nie miał nawet tych dwunastu lat. Okazało się. Pilnuj czasu jak Frank swojego kubka z herbatą. Podobny błąd popełniłaś także kilka linijek później, przy wzmiance o Hogsmeade.

Uniosła w górę rękę i sięgnęła po cukier w dokładnie tym samym momencie do Frank. – Co.

A tak Alicja z Frankiem musieli oderwać się od swoich stężonych roztworów cukru (,) nazywanych pieszczotliwie herbatą, zaprzestać wyśmiewania swojej idiotycznej sytuacji, która tak naprawdę wybitnie pasowała obojgu (,) i dotrzeć w końcu na miejsce zbiórki, co nie obyło się bez pięciokrotnego wrzucenia Alicji w usypane na poboczu chodnika liście.
Często zaczynasz zdanie od A. Nie jest to może błąd, ale coś niepotrzebnego i często nawet irytującego. Jasne, że da się otrzymać ładne efekty, zaczynając zdanie od spójnika – aczkolwiek nie w tak prostych przykładach. Trzeba to robić z zamysłem, a Ty do tej pory tylko odbierasz tym lekkość czytania, każąc mi robić dłuższą pauzę oddechową tam, gdzie powinna być krótsza (jako przecinek przed spójnikiem).

Skąd nagle wzięły jej się te wszystkie porównania do robót drogowych? – Serio? Co to za komentarz? Nie dość, że te porównania były słabe, to jeszcze je eksponujesz. Psujesz klimat sceny takimi wtrąceniami.

Evans cały czas rumieniła się ze wstydu i próbowała ukryć swoje zamglone spojrzenie (,) nasuwając jak najmocniej na oczy kaptur od swojej kurtki (...).


Rozdział 6 – Gryffindor – Slytherin
McGonagall wyżywająca się na kostkach Lupina za jego bezstronność… To mnie trochę przerasta. Właściwie, to powinna zachowywać się całkiem odwrotnie. Totalnie zmieniasz jej charakter; to już nie jest ta znana nam z książki profesorka, która gromiła wzrokiem Lee Jordana za wyraźne propagowanie wygranej Gryfonów.

- On tak zawsze przed meczem – wyjaśnił. – To go rozluźnia. – Ze skrajności w skrajność: albo każesz nam się wszystkiego domyślać, albo podajesz na tacy. Nie potrafisz dawkować informacji. Olewasz opisy świata przedstawionego, nie tłumaczysz, jakimi prawami rządzi się Twój Hogwart, a postaci maksymalnie spłycasz.

(...) choć starała się udawać chłodną i zdegustowaną jak zawsze (...). – To pokaż, że się tak zachowywała, pozwól to wywnioskować, dopowiedzieć…

Syriusz, który właśnie cieszył się tak, jak może się cieszyć jedynie Gryfon (,) który dopiero co kopnął jakiegoś Ślizgona w przełyk, załamał z niedowierzaniem ręce. – Na moje oko to jest bezczelne, przesadzone i strasznie gówniarskie porównanie. Swoją drogą ten Twój narrator jest obrzydliwie stronniczy.

Mamy Lupina i McGonagall przy stanowisku komentatora, a tu nagle bez niczego przeskok do rozmowy Jamesa i Syriusza, bez jakiegokolwiek opisu, od razu dialog. Można się pogubić.

Edith przefrunęła nad Danielem, obracając się w powietrzu do góry nogami i w tej pozycji przybijając mu piątkę, po czym zwróciła się w kierunku zachwyconych jej szóstym w tym meczu golem trybun i stanąwszy na miotle na nogach, złożyła publiczności chwiejny, ale nadal godny podziwu ukłon. – Sequel Gryfoni są herosami… Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić, to jest raczej niezgodne z prawami fizyki (że Edith utrzymała równowagę na cienkim kiju, biorąc pod uwagę rozkład ciężkości stroju, uwzględnienie siły wiatru i kształtu miotły), no chyba że znów panna idealna trenowała akrobatykę, czy coś w ten deseń.

Obserwował, zupełnie jak na spowolnionej scenie w jakimś filmie, powoli przechylającą się do przodu Edith (...).

Syriusz wystartował w jej kierunku w momencie, w którym powinien to zrobić którykolwiek z reszty wiszących w powietrzu zawodników, czyli wtedy, gdy tłuczek dotknął jej pleców.  – Bez ostatniego przecinka.

Udało mu się złapać, zupełnie nieprzytomną, prawie w ostatnim momencie. – Edith złapał oczywiście Syriusz, a nie na przykład James, który do tej pory wybijał się jako najlepszy gracz (oboje znajdowali się, tak podejrzewam, w podobnej odległości od dziewczyny). To mało subtelne pchanie bohaterów w swoje ramiona.

Dwa metry pod jego miotłą i może trzy nad ziemią przemknęło spowalniające zaklęcie Flitwicka. – Skoro wydarzenia dzieją się w Wielkiej Brytanii, dobrze by było zastosować się do zasad tam panujących. W UK odległość/wysokość mierzy się w innych jednostkach. Zamiast metrów polecam stopy (klik).

Edith o dziwo niczego sobie nie złamała, ale siniak na jej plecach dorównywał wielkością rozczapierzonej dłoni Syriusza, a obity kręgosłup mógł boleć tak bardzo, że Pomfrey postanowiła podtrzymywać jej sen aż do kolejnego ranka.

- Syriusz złapał mnie w powietrzu? Och, rycerzu! – wykrzyknęła, zrywając się, gotowa rzucić mu się na szyję, ale ból niestety skierował z powrotem na poduszki. – No dobra – rzuciła niezadowolona. – To się nie uda. To przyjmij chociaż tę szarfę – dodała, wyszarpując chusteczkę higieniczną z opakowania na stoliku i rzucając dramatycznie w kierunku Syriusza. – I noś z dumą.

Znaczy (,) to trwało tak z dobre dziesięć minut, zanim McGonaggal sama się nie opamiętała i jak usłyszała, co Lunio krzyczy przez ten megafon (,) to o mało nie zeszła na zawał. – Nauczyciele zachowują się trochę jak mściwe dzieciaki i wszyscy cudownie solidaryzują się z naszymi wspaniałymi Gryfonami…

- Hocker zrobił ostatnio tak beznadziejną miksturę dodającą energii, że Slughorn kazał mu to wypić – powiedziała Lily, usilnie starając się powstrzymać uśmiech. – Po lekcji całą przerwę spędził w łazience, no i jeszcze spóźnił się na zaklęcia, za co Flitwick odjął mu chyba z 50 punktów. – Nauczyciel nie ma prawa zmuszać ucznia do czegoś takiego. Skoro zrobił źle eliksir, to znaczy, że może być niebezpieczny, tak więc zmuszenie mogłoby być nawet karalne. Nawet Slughorn nie byłby takim idiotą, by ryzykować czyjeś zdrowie (Snape lubił się wyżywać, wiadomo, ale nie w sposób zagrażający zdrowiu ucznia).

Och (,)  już daj spokój (...).


Rozdział 7 – Granica żartu
(...) całkiem poważnie połamała sobie obie nogi. – Źle to brzmi, jakby mogła też całkiem niepoważnie połamać sobie nogi. Tak samo dalej o sklejaniu. Posklejali jej nogi? Wiadomo, o co chodzi, ale wydaje się śmieszne.

(...) podarował Edith jej pierwszą miotłę. To chyba w tym momencie w jej otoczonej złotymi włosami główce po raz pierwszy zakiełkowała myśl, że otaczający świat istnieje po to, by dawać jej prezenty.

Pierwszy prezent dostała od Flitwicka, który wsadzenie Potterowi różdżki do nosa zinterpretował jako podświadome zaklęcie antygrawitacyjne i przyznał jej za nie 15 punktów. Syriusz szepnął jej coś na ucho o zaklęciu niewidzialnej niewidzialnej ręki, które widocznie musiała zastosować na profesorze, ale po prostu zbyła go szerokim uśmiechem. – Raczej nie chodziło o groteskowy wydźwięk. Pasuje do sytuacji, przekonania Edith, ale, błagam, nie rób z Flitwicka idioty (to nie pierwszy raz), bo gościu ma głowę na karku. Plus powtórzenia.

Sprout potraktowała to jako zgłoszenie się na ochotnika do zaprezentowania leczniczych właściwości Tulipana Bagnistego, którego bulwy właśnie przesadzali, i przyznała jej za to kolejne 15 punktów. – Nazwy gatunków małymi literami. Nauczyciele w Twoim opowiadaniu naprawdę nie mają mózgów. Zachowują się, jakby Edith co najmniej potrącił autobus. To już, przynajmniej według mnie, nieśmieszne.

Slughorn okazał się niczym nie różnić od jej ciotek, wpychając punkty do czary Gryffindoru z taką samą skrupulatnością, z jaką niegdyś one napełniały jej kieszenie czekoladowymi żabami. Czekoladowe Żaby to nazwa własna.

Jego zachwyty nad barszczem z uszkami, który, ośmielona poprzednimi sukcesami, zupełnie jawnie gotowała podczas zajęć z eliksiru na porost włosów, niemal doprowadziły do skrzywienia się zgryzu Lily, która za wszelką cenę starała się zachować przyjazny uśmiech znad swojego idealnego, lecz tym razem tak słabo chwalonego, porzuconego wręcz kociołka. James, który chciał jej poprawić humor, mimo jej żywych protestów pociągnął z niego pełny kubek. – A czy przypadkiem barszcz z uszkami to nie jest typowo polskie danie?

Resztę lekcji spędzili (,) popijając barszcz i zaplatając Potterowi warkoczyki.

10 punktów za przerzucenie nogi przez unoszącą się na wysokości kolan miotłę i podskoczenie. 15 punktów za przybliżenie grupie definicji Nundu jako „tej, no, przeskalowanej pantery z nieświeżym oddechem”. 20 punktów za załatwienie bogina poprzez schowanie się za plecami Petera. – Ilość punktów polecam zapisać słownie. Na dodatek fabularnie Twoja historia woła o pomstę do nieba. Opisujesz pokrótce pierdołowate momenty lekcji, zwracając uwagę czytelnika tylko na jeden fakt – Edith jest przecudowna do zwymiotowania. Normalnie rzygam tęczą. W akrobacjach z miotłą nie przeszkadzają jej przypadkiem te zabandażowane rany wspomniane kilka akapitów wcześniej, hmm?
Przez pierwszy poranek przemieszczała się wyłącznie na plecach Remusa, ale żarty o koniach pociągowych zirytowały go do tego stopnia, że bezceremonialnie zrzucił prosto na podłogę i do końca życia zabronił jej na siebie wskakiwać. – Poza tym końcówka brzmi… bardzo źle. Na dodatek wątpię, by Remus zrzucił ją tak po prostu; mogłaby sobie coś dziewczyna zrobić, przecież podobno była ranna. Lupin mógłby się faktycznie oburzyć i poprosić, by zeszła – to pasowałoby do niego o niebo lepiej, nie sądzisz?

Teraz chodziła o własnych siłach i kiedy tak wszyscy rozstępowali się przed nią na boki, była niemal pewna, że za chwilę rozwiną przed nią czerwony dywan. – Wiem, że Twoja Maryśka Zuzanna to niby celowa i świadoma kreacja postaci, ale strzelasz nią sobie w stopę. Przez taką bohaterkę czytanie powoli staje się udręką, a to dopiero siódmy rozdział… Rety.

Z zamyślenia wyrwał Syriusz, który gwałtownie chwycił za ramię i niebyt delikatnie zaciągnął w stronę pustej sali. – Niezbyt.

Coś, mówiąc dokładniej, przypominającego rozmnażającego się jak napalony królik pergamin. – Przypominającego (kogo? co?) pergamin rozmnażający się jak napalony królik. Chociaż to porównanie jest strasznie kijowe, bo królik sam jeden raczej się nie rozmnoży – bez znaczenia, jak bardzo będzie napalony.

Rose prychnęła rozbawiona, ale rozciągający się Frank nie miał niestety zamiaru wykorzystać wysoko uniesionej ręki (,) by objąć Alicje ramieniem. Alicję.

- Tam! – wydusił, i cała czwórka rzuciła się biegiem we wskazaną przez Lupina stronę, w wydawałoby się przekraczającej ludzkie możliwości prędkości (,) skacząc na otaczające zasypany książkami stolik meble i chwytając z niego byle co, zamierając w pozycji angielskich panienek z dziewiętnastego wieku. – Bez pierwszego przecinka.
Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do Twojego sposobu narracji. Wrzucasz takie wydziwiate porównania – niby śmieszne, ale na dłuższą metę irytujące i tandetne. Twój narrator jest już nie tylko stronniczy (wyraźnie wskazuje, którzy bohaterowie przypadli mu do gustu, a których nie darzy szczególną sympatią). Teraz dodatkowo kompromituje cały tekst.
Wciąż popełniasz te same błędy (jak nieoddzielanie imiesłowu przecinkami), więc nie ma sensu w wypisywaniu ich wszystkich. Wrócimy do nich w podsumowaniu.
Nie rozpoznaję Twojej McGonagall – w niczym nie przypomina ona tej kanonicznej. Dziwaczne zachowania nauczycielki i emocjonalne reagowanie, jak się domyślam, miało być zabawne… Cóż, jestem człowiekiem, który na ogół nie czepia się wprowadzanych zmian, czasem nawet je lubi, ale w tym wypadku kreacja McGonagall niemal mnie irytuje.

- Wy! – wydyszała tylko, wskazując ich oskarżycielsko palcem.
James zabrał kciuk ze swojej brody i mocniej wepchnął sobie na nos okulary.
- My? – powtórzył, niby zaskoczony.
Nawet McGonagall ta bezczelność na chwilę odebrała mowę.
Skoro to jest taka bezczelność, to McGonagall pewnie by Severusa do Azkabanu wtrąciła za wyzywanie Lily.

Sposób zweryfikowania przez nauczycielkę, jak długo Huncwoci znajdowali się w Pokoju Wspólnym, wydał mi się po prostu głupi. Remus byłby ostatnim idiotą, gdyby nie sprawdził nawet tytułu zgarniętej książki, więc i jego inteligencję obraziłaś. Wszystko wcale nie poszło w lepszym kierunku, bo McGonagall pytała w końcu bardzo dobrego ucznia, więc znajomość odpowiedzi nie powinna niczego dowodzić. Później jeszcze straciła kontrolę, co znów podkreśliłaś wymownym Caps Lockiem… Przynajmniej nie dziwię się, dlaczego uczniowie żartują, że jej odbiło.


Black czytający książkę do góry nogami… Nie było to z pewnością szczególnie oryginalne i zabawne rozwiązanie. Chociaż na ostatnim Dniu Czytania, gdy robili zdjęcia młodym molom książkowym, słyszałam, jak opiekunka krzyczała do pięcioletniego chłopca: nie do góry nogami! Ale Syriusz nie jest pięcioletnim chłopcem. Mimo że czasami się tak zachowuje.
Nie rozumiem częstych, grupowych wybuchów śmiechem. Wypadają nienaturalnie, jakby wszyscy Gryfoni byli niezwykłymi śmieszkami, które upodobały sobie prostacki humor.
Autentycznie mnie boli, jak robisz z McGonagall tępą dzidę. Prawdopodobnie dlatego, że bardzo ją lubię. Oczywiście tę kanoniczną, bo u Ciebie…

Na kartce widniało zdjęcie wyjątkowo pochłoniętego pracą Snape’a, z wskazującym palcem głęboko zanurzonym w nosie i poruszającym się tam raczej jednoznacznym ruchem. – Czy ktoś jeszcze pamięta wkurzoną Lily, rzucanie biednym Sevem o ścianę i dramatyczny opis jego zlepionych krwią włosów? Ach, tak, zapomniałam, przecież Snape był wszystkiemu winny i jeszcze powinien Huncwotów przepraszać.

Wspomóż cwelenia (,) bo nam się odtlenia (...). Naprawdę dziwi mnie reakcja Gryfonów (oczywiście zgodna reakcja Gryfonów), których rozbawił żart Huncwotów. Według mnie był niemal chamski i na poziomie góra ośmiolatka.

Gryfoni w końcu zamilkli, przypominając sobie o konsekwencjach napadów furii, z których znana była opiekunka ich domu. – Chyba mam sklerozę, bo nie pamiętam żadnego napadu furii McGonagall.

Tego było już dla duszących w sobie chichot Gryfonów zbyt wiele. Wybuchu śmiechu, jaki tym razem wstrząsnął całą wieżą (,) nie było już w stanie powstrzymać ani spojrzenie, ani głos, ani nawet cała oburzona postać McGonagall. – Powstrzymam się od komentarza. Niech fragment mówi sam za siebie.

Gryfoni znowu ryknęli śmiechem.

McGonagall może brakuje piątej klepki i melisy, ale chyba jako jedyna dostrzega różnice między żartami a tym, co wyprawiają Huncwoci. I chwała jej za to. Choć powinni być jeszcze inni uczniowie niepochwalający zachowania i, mimo wszystko, sceptycznie nastawieni. Choćby Lily. A co z niej zrobiłaś? Nieodpowiedzialną i nieinteligentną dziewuchę. Ona była prefektem!

- Tak nie wyglądają żarty, to już zaczyna przypominać zmasowany atak! – Szkoda tylko że Minerwa przekazuje to w taki sposób, że Gryfoni pewnie zaraz zgodnie wybuchną śmiechem i znów się zatrzęsie cały Hogwart.

Do Lily przez chwilę nie docierał sens słów, które dopiero co zostały wypowiedziane. A potem całe rozbawienie, do tej pory tak radośnie malujące się na jej twarzy, zniknęło jak za dotknięciem różdżki. – Chwila na zmądrzenie? Nie! Chwila na ratunek ukochanego! W ogóle nie wyobrażam sobie, jak Lily mogła się tak zachowywać.

Dlaczego cała wściekłość McGonagall uderzyła w Jamesa? Dlaczego, przykładowo, Syriusz miałby być lepszy? Chodzi tylko o to rzucanie o ściany? Jak na moje oko, zbyt późno pokazujesz, co naprawdę stało się u opiekunki domu i kto jakie poniósł konsekwencje. Zupełnie tego nie kupuję. Wyszło zbyt dramatycznie. Przerysowałaś, popychając Lily w ramiona Pottera.

Na blogu brakuje trzech rozdziałów – 8, 9 i 10. Są tylko ich streszczenia. W odpowiedzi na komentarz czytelniczki piszesz, że poprawiałaś rozdziały i dodawałaś nowe wersje. Nie rozumiem, dlaczego stare usunęłaś, innych nie wstawiając. Streszczenia wyszły strasznie sucho (no jak to streszczenia) i odebrałaś czytelnikom szansę, by poczuli powagę sytuacji i zmiany w  relacji Lily i Jamesa. Lily wyjaśnia wszystko dyrektorowi. Następnego dnia wcześnie wstaje i spotyka Jamesa, któremu dziękuje za to, co dla niej zrobił. Po raz pierwszy rozmawiają szczerze, o mamie Lily i zmarłym w wakacje dziadku Jamesa. Postanawiają, że zapomną o nieprzyjemnych sytuacjach, które dawniej zaszły między nimi. – Emocje jak na grzybobraniu. Czytelnik dostaje wszystko na tacy i lecimy dalej, nie przejmując się Severusem, tylko miłostkami… Obyczajówka obyczajówką, ale logika logiką. Dodatkowo warto dodać, że zupełnie olałaś kanon. Zwróć uwagę, że w uniwersum Rowling Lily wybaczyła Jamesowi i zaczęła go doceniać dopiero na siódmym roku, w czasie wojny. Nie dlatego, że przeprosił czy zrobił coś dla niej, ale dlatego, że jego ogólne zachowanie uległo diametralnej zmianie na lepsze. I sądzę, że Lily nigdy nie zwróciłaby uwagi na Jamesa, który pokornieje przy McGonagall. No ale z drugiej strony Twoja Lily też jest niekanoniczna – to głupia zołza rzucająca Severusem o ściany… Brak mi słów. Wiesz, kreacja bohaterów wybrana przez Rowling jest na wystarczająco wysokim poziomie i nie warto jej naginać dla tak słabych fików jak ten, w którym niekonsekwencja prowadzenia postaci wyziera ekspozycją z prawie każdego akapitu, a niektóre rozdziały zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach na rzecz streszczeń.

Lily,Rose, Edith, Alicja, James, Syriusz, Frank, Remus i Daniel (...).


Cudowna wyliczanka… Gdybym nie znała kanonu i nie miała do dyspozycji zakładki z bohaterami, nie wiedziałabym, kto kim jest, nie wspominając o cechach charakteru. Twoje postacie to tylko szkielety. Byleby czytelnik na szybko dowiedział się, że tacy bohaterowie uczestniczą w tej scenie i coś robią, tak? Naprawdę sądzisz, że takie wymienianie tworzy jakąkolwiek atmosferę? Bo w wyobraźni może i namnożyło się nazwisk, ale twarzy niekoniecznie. Zakładko o bohaterach, ratuj!

(...) wysyłają Franka i Alicję po jedzenie do kuchni. Tamci jednak nie wracają. – Toż to szok! Ta intryga, ten dobór jednostek… Naprawdę nie oczekuję wiele, ale chciałabym choć raz być zaskoczona i wciągnąć się w akcję Twojego fanfika. Piszesz, że nie traktujesz opowiadania na poważnie, bawisz się, tworzysz lekką obyczajówkę. Wszystko rozumiem, ale… nie przemawia to do mnie, przepraszam. Tym bardziej że prosiłaś o ocenę, więc trudno nie traktować Twojej pisaniny na poważnie.


PODSUMOWANIE ROZDZIAŁÓW 1-10
Żarty w dialogach nie są śmieszne, opowiadanie wygląda jak słaby first draft bez tła i opisów świata, bohaterowie są kompletnie papierowi, a narrator nie może się zdecydować, czy jest auktorialny, czy może raczej personalny (jasne, że możesz mieszać, ale nie zdanie po zdaniu, w jednym akapicie, bez pomyślunku). Na dodatek do tej pory opowiadanie przypomina bardziej amerykańskie hajskule niż Hogwart, bo mimo wręczania punktów na magicznych lekcjach akcja skupia się raczej na uczniach i ich nastoletnich problemach (przejawach buntu młodzieńczego, huh?), a brak jest jakichkolwiek opisów tła i umieszczonych w nim dalszoplanowych wątków, które poruszałyby inną niż nastoletnia problematykę. W ogóle postaci głównych jest za dużo, a co za tym idzie – ich wątków również, a przez to nie ma niczego na drugim planie. To męczy. Jakby tego wszystkiego było mało, fabuła do tej pory jest mocno stereotypowa i naciągana, niekanoniczna, dodatkowo w tym wszystkim przejawia się też brak researchu. Przeraża mnie również to, że sama określiłaś swoją OC mianem Maryśki Zuzanny i chyba wierzysz, że to wcale nie jest tak irytujące, jak wszyscy dookoła trąbią. No cóż, zobaczymy, co przyniesie nam tekst po streszczeniach. Liczę na progres.
W rozdziale dziewiątym mógłby nastąpić jakiś zwrot akcji, mamy na przykład rozpoczęty wątek Daniela i Rose, która podejrzewa go o ukrywanie czegoś… Właśnie, mógłby. A dostaliśmy tylko suchy, króciutki opis. Natomiast z dziesiątym rozdziałem jest jeszcze lepiej. Przedstawiłaś go za pomocą jednego zdania (i to jeszcze o durnym kawale Franka). Postacie się zlewają, mają to samo poczucie humoru, tak samo się wysławiają… Próbujesz nam wmówić, że Lily jest mądra, a Edith irytująca, ale tego się nie czuje. To znaczy czuć, że Edith irytuje, ale nie dlatego, że to irytująca bohaterka w tekście – prawdziwa, żywa postać. Ona, owszem, irytuje, ale jedynie swoją kukiełkowatością i doskonałością. Jak wszyscy inni. 


Rozdział 11 – Okruszki
Kiedy wszyscy uczniowie ułożyli się już wygodnie na kanapach, fotelach i łóżkach, zostały już tylko dwie smutne osoby, którym dane było co innego:
Lochy, śmieci i tępa gadka-szmatka Filcha. – Ten twój narrator jest nieznośny i gówniarski. Straszne jest to, jakim poziomem zabawia czytelników. Żeby to jeszcze była mowa pozornie zależna jakiegoś butnego nastolatka, ale nie... To tylko narrator, tym razem wszechwiedzący (dobrze wie, co dzieje się ze wszystkimi uczniami Hogwartu).

- Jak? – mruknął cicho Frank. – Przecież nie umie pan czytać.
Alicja parsknęła śmiechem i zakryła sobie szybko usta. – Zastanawiam się, czyje poczucie humoru kuleje – moje czy ich? No ale widzę po komentarzach, że Twoi czytelnicy są zachwyceni i niczym Gryfoni wybuchają zgodnie śmiechem, więc…

Czy wszystkie dorosłe osoby w Hogwarcie są jakoś opóźnione rozwojowo czy co? – Polać narratorowi!

Machnęła różdżką w stronę swojego pliku kartek, które posłusznie zaczęły same się przepisywać. – Bo w tej sadze czarowanie polega właśnie na zwykłym machaniu różdżkami…

- Karthago – westchnął, a kartki natychmiast zaczęły się przepisywać. – Och… Widocznie Frank nie opanował jeszcze tej dziecinnie prostej, bezróżdżkowej magii. Przykro…

- Jesteś wrakiem człowieka – rzuciła jeszcze przez ramię, zanim zniknęła pod portretem Grubej Damy. – Wyszło na to, że jeszcze jestem ślepa… Lily zachowuje się normalnie, żartuje, w żaden sposób nie pokazuje, że myśli na przykład o tym, jak skrzywdziła Severusa… a tu Rose wyskakuje z tak odważnym stwierdzeniem, gdy Evans, ta podobno pilna uczennica, nie wychodzi nigdzie w piątek, usprawiedliwiając się zadaniami.

Rose była mistrzynią zagadek. Bez problemu docierała do sedna każdego sekretu, układała w całość coś, co dla innych było tylko zbieraniną wymieszanych ze sobą informacji. – Nie pokazałaś tego ani razu. Dosłownie ani razu, tylko nagle wcisnęłaś w jeden z opisów. To ma wystarczyć? Dodać czegoś Rose i uwiarygodnić ją jako postać? Być wstępem do sytuacji, w której rozwiąże jakąś zagadkę? Chodzi o Daniela?

Nie dało się jej oszukać, bo rozpoznawanie, kiedy ludzie kłamią, przychodziło jej bez problemu. Wychowała się wśród kłamstwa, codziennie z nim obcowała. Na tle członków jej rodziny kłamiący uczniowie wypadali jak nędzni amatorzy. – Wciąż masz problem z powtórzeniami zaimków, mnóstwo ich. A rodzinka ekspozycji się powiększa i powiększa. Wmawiasz nam, jaka jest Rose, co łączy ją z Lily i tak dalej, i tak dalej… Nawet nie trzeba myśleć. Jeśli bohaterka faktycznie posiada taki talent rozpoznawania kłamstw, a dowiadujemy się o tym teraz i to tylko dzięki narratorowi, to coś jest chyba nie tak, prawda? Nie wystarczy, że określisz, że tak potrafi. W ogóle nie powinnaś o tym pisać! To musi mieć jakieś przebłyski w scenach. Daj szansę Rose wykorzystywać ten talent i dzięki scenom, w których właśnie tak działa, pozwól czytelnikowi wyciągać odpowiednie wnioski o niej. Bohaterka nie ma być po prostu opisana – ona ma żyć w tekście.

- Daniel? – zdziwiła się, gdy na spiralnych schodach pojawiła się jego postać.
Zbiegający po stopniach chłopak zamarł na chwilę.
- O, cześć! – uśmiechnął się. – Rose.
Zmarszczyła brwi.
- Co ty tu robisz?
- Wróciłem – odparł tak, jakby była to oczywista odpowiedź na wszystkie jej pytania. Chrząknął, na wpół zakłopotany, na wpół rozbawiony – Nie cieszysz się?
Założyła ręce na piersi, obserwując jego pewną siebie minę.
- Jasne, że się cieszę – oznajmiła podstępnie przyjemnym tonem. – Ale miałeś chyba wyjechać na tydzień, prawda?
- Z moją rodziną wszystko w porządku. Mogłem wracać wcześniej – wyjaśnił, wzruszając ramionami i szczerząc do niej zęby.
Czy ktoś (przykładowo bohater, narrator) mógłby mnie powiadomić, gdzie wyjechał Daniel, po co, kiedy (skoro zdążył już wrócić!) i co tu się w ogóle dzieje? Wrzucasz czytelnika w środek sceny, gdzie Rose podejrzewa Daniela o kłamstwa na temat wyjazdu, o którym nie było mowy i nic nie wiadomo. W sumie to w ogóle panuje tu jakiś cholerny chaos. Streszczenia rozdziałów 8-10 to bardzo, bardzo zły pomysł.

- Cicho (,) Łapa – uciszyła go Edith, nawet nie zachwycając go spojrzeniem, tak bardzo zajęta podziwianiem swojej ziemniaczanej zdobyczy. – Zaszczycając.

Myślałam, że wątek Daniela ma potencjał i... chyba się przeliczyłam. Przynajmniej słabo nakreśliłaś wplątanie we wszystko Rose. Może jeszcze będzie lepiej, gdy normalnie porozmawiają i dziewczyna, jak i czytelnicy, się o wszystkim dowie.
Powinnam się cieszyć z jakiejkolwiek sceny z Peterem, ale nie potrafię. Jest tak wciśnięta na siłę, sucha i nijaka, pokazująca, że Glizdogon to tylko marny dodatek, którego nie można się ot tak pozbyć, choć wiele by to ułatwiło.

Wobec kolejnego grupowego wybuchu chichotu (...) – Aha. Nawet Lily (będącą wrakiem człowieka) odbierasz resztki indywidualności.

Czekajcie, czekajcie, czekajcie… Daniel ma dwadzieścia jeden lat? Wypadałoby przynajmniej wspomnieć, że wygląda na mniej, bo wyszło… jak wyszło. Nie wszystko rozumiem. Co ma piernik do wiatraka? Aurorzy? Ośrodek psychiatryczny (mugolski?)?


Rozdział 12 – Niektórzy mężczyźni plotkują gorzej niż trzecioklasistki
Znów do Hogsmeade? Mam wrażenie, że chodzą tam częściej niż na lekcje. Ostatni wypad był 1 października, a w tym rozdziale jest 16 października. Zacznijmy od tego, że wypady do Hogsmeade odbywały się średnio raz na dwa miesiące, nie częściej niż raz w miesiącu.
Wszyscy wciąż zachowują się niepokojąco podobnie, zlewają się w jedno. Każdego śmieszy to samo i tak dalej, czasem tylko któryś z Huncwotów rzuci prostackim żartem, co go nie doceni jakaś panna. Jednak i to rzekome niedocenianie wychodzi nienaturalnie, bo ma rozśmieszać, nic więcej. Zero psychologicznej głębi. Nie oczekuję nie wiadomo czego po przystępnej i lekkiej obyczajówce, lecz kto chce czytać o szkieletach, które mogą tylko pomarzyć o byciu pełnokrwistymi bohaterami?

„Rose napisała o niej kiedyś piękny wiersz.
Było w nim dużo przekleństw, działających na wyobraźnię opisów i znakomity wers: Obsrała wściekłą mżawką żółte (,) zgniłe liście.
Była chyba wtedy pijana, prawda?”. – Twoje opowiadanie ma akapitową biegunkę. Oddzielasz od siebie linijki często zupełnie niepotrzebnie. Tutaj, na przykład, mogłabyś wszystko (ewentualnie poza wersem wiersza) złączyć w jedno i też byłoby dobrze. Pod tym względem sztucznie wydłużasz rozdziały. A poza tym ostatnie pytanie to pytanie narratora do czytelnika, tak? W takim razie… po co? Dlaczego wciąż przypominasz mi, że tym światem rządzi narrator, którego wcale nie powinnam czuć?

Załatwiliście dawcę na przeszczep mózgu dla Pottera? – Mocno… mugolskie.

- Który to? – zapytał Syriusz z obojętnością, na jaką mógł pozwolić sobie tylko taki narcyz jak on. – Czekam, aż pokażesz to, że jest narcyzem, a nie tylko powiesz…

- Proszę, nie zniżajmy się już do tego poziomu – wymruczał błagalnie Remus, ale nikt go nie słuchał. – Zajawka kanonicznego Remusa, którego uwielbiam. Lepszy rydz niż nic.

Choć… może pare jest. – Parę.

Cała piątka pociągnęła nieśmiało ze swoich kufli, speszona, że znów zachowują się jak trzecioklasistki w dziewczęcym dormitorium. – Zachowują się tak całe opko.

Rose i Daniel siedzieli w jakiejś podrzędnej, mało popularnej kawiarence na obrzeżach wioski. Wcinali ciastka i dyskutowali o mało istotnych wydarzeniach tego miesiąca. – Ten wstęp do sceny jest tak bardzo fascynujący, że zaraz zasnę. Nie zaczynaj od przekonywania czytelnika, że bohaterowie nie robią nic istotnego, bo ten może zacząć się zastanawiać, po co w ogóle czyta Twoje opcio. Konkrety, akcja, tylko potrzebne informacje. W opowiadaniu nie ma miejsca na ogólnikowe duperele, a tych u Ciebie mrowie, jakbyś pisała first draft sama dla siebie i jeszcze go nie uporządkowała, nie powycinała tego, co zbędne i bezsensowne. Już lepiej byłoby, gdybyś od razu zaczęła od właściwego dialogu wprowadzającego w temat, jeżeli nie potrafisz rozpocząć sceny tak, by czytelnik chciał pochłonąć jej treść.

Choć (,) jeżeli chodzi o naszą opartą na plotkach miłość (,) niewiele się zmieniło.

Czuję się zawiedziona. Rose i Daniel mieli poważnie porozmawiać, więc liczyłam na wyjaśnienia, a tu… Po tytule kolejnego rozdziału spodziewam się poprawy i pociągnięcia tego wątku. W ogóle cała ta sprawa z Danielem wydaje się być zagmatwana. Rzucasz suchymi faktami, informujesz czytelnika, że coś się działo albo dzieje się cały czas, a nigdy wcześniej o tym nie wspominałaś. Przykładowo, myślałam, że Rose i Daniel znają się parę lat, od początku Hogwartu. Wciskasz na siłę i na ostatnią chwilę zbyt ważne kwestie, a potem bardzo łatwo się pogubić, szczególnie pod natłokiem postaci.


Rozdział 13 – Daniel
Nie wiem, co się stało, ale ten rozdział napisany jest pogrubioną czcionką. Podejrzewam, że zrobiłaś tak przez pomyłkę. Wciąż drażni mnie, że ani trochę nie zadbałaś o komfort czytania, mimo że opowiadanie wisi na blogu już ładnych kilka lat i dostało wiele ocen, w których zawarto rady odnośnie strony technicznej publikacji tekstu literackiego – głównie dla wygody czytelnika.
Aua, aua, aua… Rozdział rozpoczyna się okropną ekspozycją, która obrzydziła mi wątek Daniela – jedyny, który do tej pory mnie zainteresował.

Jego optymizm, śmiech i otwartość zapełniały zawsze pustą przestrzeń, powstrzymując jego przyjaciół od zadawania zbyt wielu pytań. – Tę.

Jej mądre oczy, które wychwytywały każde jego nerwowe drgnięcie, tik i zawahanie, sprawiały, że miał jej ochotę wyznać wszystko. – Te zaimki powinny śnić Ci się po nocach niedługo...

Między szybko zakreślonymi linijkami można było wyczytać zapał, dziwną pasję, którą ojciec Daniela nigdy nie łączył z pracą. – Której. I co w niej było dziwnego? Zdajesz sobie sprawę, że „dziwny” to jeden z najmniej plastycznych określeń? W ogóle nie działa na wyobraźnię.

Billy, Tommy i Sophie niemal podskakują na swoich miejscach, a matka uśmiecha się szeroko (...). – Billy? Tommy? Bill i Tom? Tokio Hotel? No niestety, te dwa imiona stojące obok siebie już zawsze będą nasuwały tylko to jedno skojarzenie.

Rzucił się w wir pracy, możliwie jak najcięższej, czyli najlepiej opłacanej i najbardziej zajmującej jego myśli. – Z tego wynika, że im cięższa praca, tym bardziej opłacalna. To nie zawsze tak działa, przecież nie ma zasady. Więcej płacą facetowi kopiącemu rowy czy urzędnikowi, który się opiernicza w pracy?

Wtedy był już tylko cieniem człowieka. Oczy miał podkrążone od wiecznie nieprzespanych nocy, a usta były już na stałe ściągnięte w wymagający, zdeterminowany grymas.

Żyjąc w Hogwarcie (,) Daniel odrabiał stracony czas.

Połowa rozdziału wzięła się znikąd i poszłaś po linii najmniejszego oporu. Takie przedstawienie przeszłości Daniela było koszmarnym streszczeniem, w dodatku nudnym i niebarwnym w opisy. Ciężko to sobie ułożyć w głowie i wyobrazić, a podanie wszystkiego na tacy nie zaskoczyło aż tak bardzo, jak mogło w postaci sceny. Zmarnowałaś potencjał wątku Daniela.
Brakuje mi strasznie tych opisów. Trzeba nie wiadomo jak wytężać umysł, by znaleźć wskazówkę, która powie, gdzie rozgrywa się scena. Wiatr i pnie, czyli dwór, pewnie nadal Hogsmeade… i to tyle.

O dziwo, nie próbował uciec. – Z kontekstu można domyślić się, iż mowa o Rose, więc: próbowała.

Coś w niej intrygowało go od początku. Co powstrzymywało go od prawdziwego szczęścia?

Przed oczami stanął mu jeden z jego przyjaciół. Ten, który znał go dobrze przed śmiercią ojca, więc jako jedyny był w stanie pojąć ogrom przemiany, jaka zaszła w Danielu. Pamiętał jego mocny uścisk i pełne ciepła słowa wyszeptane na ucho.

Ostatnia scena mi się nawet spodobała. Nie raziły tak ekspozycje i rzucanie w czytelnika informacjami. Wyszło całkiem sympatycznie i uroczo. Ciekawie, jak relacja tej dwójki się rozwinie.

Powoli zbliżył twarz do jej twarzy. Była radosna, ale w jej uśmiechu było coś psotliwego.

Teraz nie ma czasu na rozmyślania. – Pilnuj czasu. Nie przeskakuj ot tak na teraźniejszy. Jeszcze jakoś uszło to przy wspomnieniach o ojcu.

Czasu, który powinien zmarnować, kiedy naprawdę miał 17 lat. – Słownie.


Rozdział 14 – Koniec taryfy ulgowej!
W sumie (,) co się im dziwić? Wszyscy wiedzą, że Gryfoni to grupa pijaków i narkomanów, a w Pokoju Wspólnym szykowała się tego dnia impreza. – Już totalnie nie czuję atmosfery Hogwartu… Skoro chce się stworzyć obyczajówkę, po co na siłę wtryniać to w potterowskie uniwersum? No i znów pomieszałaś czasy.

Podobno jest za nich odpowiedzialna, a nauka jest najważniejsza.

- CO? – wrzasnęła tamta, wskazując ręką uszy. – LILY, NIE SŁYSZĘ CIĘ! – krzyknęła, czym prędzej opuszczając pomieszczenie. – To nie jest zabawne, ale żenujące, zważywszy na ich wiek…

(...) nie zgadasz się: wyjdź. – Lepiej oddałby to zapis: Nie zgadzasz się? Wyjdź.

Przyjęcie, oficjalnie z okazji urodzin siódmoklasitki [+s] Melanie Hupil, nie zostało uczczone nawet tortem, gdy dziewczyna tylko ziewnęła przy próbie złożenia jej przez Syriusza życzeń. – To brzmi, jakby przyjęcie nie zostało uczczone z powodu ziewania.

Syriusz i reszta uśmiechnęli się szeroko, a Melanie, gdy tylko przyszło co do czego, z wdzięcznością przyjęła ogromną butelkę szampana. – Lol?

Witam (,) panie!

Mimo przytaczanych co chwila w rozmowie szklanych narzędzi bojowych, rozmowa przeciągnęła się przez pełną godzinę, która upłynęła im na wysłuchiwaniu kolejnych opowiadań Edith z niekończącej się serii nie-obędziesz-się-bez-tego, cuchnących narcyzmem tekstów Syriusza typu „Nikt nigdy nie wkręci Blacka” i serii zakrawających pod poezję tekstów na podryw Jamesa. – Po co w ogóle rozdział o imprezie, skoro ostatecznie nieemocjonująco ją streszczasz? To zupełnie bez sensu.

(...) nawet ten światowej sławy pijak Dumbledore by się bez tego na imprezie nie obszedł. Jasna sprawa, wcale mu o to nie chodziło, no bo przecież nie ma wody, jaką [jakiej] by ten stary alkoholik nie zamienił na whisky, a póki jest whisky, to mu niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. – To, co wypisujesz, autorko, powinno być karalne.

(...) wciskając palce głęboko w uszy. – Głęboko, huh? Ciekawe, jak bardzo.

Wypadałoby wcześniej zaznaczyć, że butelka była plastikowa (bo była, prawda?), aby nie wyszła głupota z tym rzucaniem w czoła.
Nie czułam atmosfery tej całej imprezy. Tak właściwie zorientowałam się, że już się zaczęła dopiero przy wzmiance o przeciskaniu się przez tłum. Wcześniej nie dostałam żadnego strzępka opisu pozostałych osób znajdujących się w pokoju, nawet informacji… jakby ich w ogóle nie było.

- Można prosić? – zapytał James, prześmiewczo wyciągając w kierunku Lily dłoń. – Nie pasuje mi tu to określenie.

- Gdyby nie to, że nieprzyzwoicie jest odmawiać, to… – Światełko nadziei… ale naprawdę policzyłabym na palcach sytuacje, w których z Lily wychodzi kanoniczna Lily.

Syriusz również oparł się o parapet i przez chwilę oboje odchylali do tyłu głowy, obserwując gwiazdy do góry nogami (no bo (,) jak to mówi Syriusz, przecież to (,) do cholery (,) nie ma różnicy) (...). – Wiadomo, że samo odchylić sugeruje, że do tyłu, bo nie można przecież do przodu, mówi samo za siebie. Nie czaję.

Udała, za się zastanawia. – Że.

Jak zwał (,) tak zwał.

- Ja mam – oznajmia obojętnie. – Pilnuj czasu. Oznajmił.

Zgrzyta mi ten wiecznie ironiczny narrator, dziwnie nie pasuje do całości i irytuje.

- Jesteś po prostu okrutna, Rose – stwierdził wesoło Remus. – Po prostu… RIP. Biedny kanoniczny Remus.
Skoro silisz się na obyczajówkę i lubisz opisywać wszelkie imprezy (bo przecież uczniowie Hogwartu często ot tak się upijają i nauczyciele nie reagują), nie wiem, po co zdecydowałaś się na potterowskie uniwersum – klimat zdechł, postacie też (więc ich kreacja boli jeszcze bardziej). Naginasz kanon.

Gdy spojrzała na to, co działo się w pokoju wspólnym, omal nie zemdlała. – Ironicznego-irytującego narratora jeszcze zdzierżę, ale za pseudopatetyczne i pseudozabawne teksty…

Lekko wstawiony Syriusz stał na środku pokoju (,) wyjąc pod niebosa „Kocham Liiiily Evaaaaans”, a śpiewak był z niego taki, jak z koziej dupy trąba. – W tym rozdziale nawet narrator wydaje się wstawiony. Niebiosa.

- Upił się i mówi, co czuje! – wyjaśniła dobrotliwie Edith, a wszyscy potakiwali jej głowami. Lily wyobraziła sobie w duchu, jak ściera ten złośliwy uśmieszek z jej ust. – Oczywiste, że głowami, bo czym?

Wciąż masz problem uogólnieniami – albo wszyscy, albo nikt… no i ci nieszczęśni, niesamowicie zgrani Gryfoni… Ta grupa pijaków i narkomanów, heh.

O tak! Kto poleje kisiel? – Podbijam tezę o wstawionym narratorze. To po prostu… żenujące.

Stojące niedaleko osoby podchwyciły tę myśl i przekazały ją dalej. Przez salę przeszło jedno wielkie „och!”, a serca wszystkich fanek Syriusza z powrotem napełniły się stabilną nadzieją. – Czy nikt tam już nie ma własnego mózgu?

- POTTER! – zagrzmiała a jej głos zawibrował w powietrzu jak klątwa. – POTTER, TY ROGATY KRETYNIE! – Przecinek po zagrzmiała. Aua, subtelny Caps Lock. Aua, kanoniczna Lily.

Zdesperowany Rogacz złapał w końcu się ostatniej szansy, a dokładniej Rose, kryjąc za jej drobną osobą swoje przewyższające o głowę ciało.

Towarzyszył temu jęk niezadowolonych uczniów, ale nikt nie odważył się kłócić ze świrem w jej oczach. – Świr w oczach? Brzmi strasznie.


Uczniowie zachowują się jak dzieci. To okropne, jak bardzo pozbawiasz ich zasad moralnych. Może i przeszłoby takie zachowanie, gdyby mieli po dwanaście-trzynaście lat i dość niski poziom inteligencji. Ale naprawdę? Takie zachowanie u Lily? Zresztą nie kupuję kompletnie faktu, że to James napoił Syriusza eliksirem. Co jak co, ale zazdrość robi swoje. Potter był zazdrosny nawet o Snape’a! W życiu by nie wykręcił takiego numeru akurat ukochanej. Natomiast to, co zrobiłaś z nauczycielami, jest karygodne. To nie jest tak, że mam kij w tyłku i nie potrafię śmiać się wraz z Tobą z opisanych scen. Tu zwyczajnie nic nie jest zabawne – co najwyżej tandetne. Nie rozumiem, po co zgłaszałaś się z tak lipnym materiałem do już którejś z kolei oceny, doprawdy, zamiast go wpierw dopracować, jak radziły wcześniejsze oceniające.

Taki był koniec imprezy i zgody James-Lily. Zaczęła się wojna Potter-Evans. – Wojna, wojna… Chyba miało zabrzmieć poważnie, ale słowo „impreza” sama w sobie tworzy parodię. To słowo powinno być zakazane potterowskim uniwersum, naprawdę, bo w większości przypadków fanfików scena imprezy kończy się żenująco. Wciąż zastanawiam się, dlaczego potrafiłaś napisać naprawdę dobry prolog, w którym czuć było potterowską atmosferę, widać było jakiś potencjał… Wynika z tego, że jednak potrafiłabyś napisać coś dobrego, ale zajęłaś się tworzeniem opcia naprawdę niskich lotów o hajskulach. To przykre.


Rozdział 15 – Rose Wing będzie dziś Polyanną
Jeśli mowa o tę, o której myślę, to zjadłaś jedno l, gdyż pisze się: Pollyanna.

- Jaka pierwsza lekcja? – spytała Edith, ziewając.
To był pierwszy dzień po imprezie (...)

- No dobra, ale ja przynajmniej nie narzekam – odparła Lily, kładąc głowę na stole.
Przez chwilę przy stole panowało milczenie, aż w końcu Rose spojrzała na wejście do
wielkiej sali i uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. – Wielkiej Sali.

Lily z zadowoleniem stwierdziła, że ma się teraz na kim wyżyć (a była niezadowolona, ponieważ niewyspana – Ruda spiąca [ś], Ruda zła). – Haaalo, gdzie jest kanoniczna Lily?

- Bo nie myślałem o moich tzw. przyjacielach. – Przyjaciołach. Czy Syriusz powiedział skrótem? Nie? To po co skrót w dialogu?

- Przestańcie w końcu! – Lily złapała się za głowę. – Lily była tak wściekła, a teraz nagle przejmuje się kłótnią Blacka i Pottera, zamiast zrobić coś z tym drugim? Jak już kreujesz wybuchową, niezgodną z kanonem Lily, to chociaż bądź konsekwentna.

- Remus…? – Lily szturchnęła Lunatyka w bok. Chłopak gwałtownie podskoczył, jakby wyrwany z jakiegoś nużącego zajęcia. – Zauważyłeś , że jesteśmy jedynymi nieśpiącymi osobami…? – Tak, na pewno Wielka Sala zasnęła, oprócz Lily i Remusa. Yhym.
Coś Ci się niedobrego stało z przecinkiem.

Wybacz, dopiero po jakimś czasie spostrzegłam, że jesteśmy na lekcji historii magii. Skąd miałam to wiedzieć, skoro nie dodałaś żadnego opisu? Dopiero przy wspomnieniu o duchu ogarnęłam, co się dzieje. Męczą mnie te szczegółowe dane odnośnie godziny, np. dopisek pół godziny potem. Po co silisz się na taką skrupulatność, skoro brak Ci jakichkolwiek opisów tła i sama informacja na temat czasu nic nikomu nie daje, w niczym nie ułatwia?

Daniel przez chwilę rozglądał się zdziwiony, po czym ruszył rozbawiony w jej kierunku.
- Cześć – mruknął, podchodząc bliżej (...).
Podeszła bliżej, odkładając wszystko z powrotem na stół. – Strasznie długo do siebie podchodzili. Mogłabyś to skrócić do jednego podejścia, skupić się na innych rzeczach – wygląd bohaterów tudzież wykonywane gesty… Twoje postaci to straszne kukły.

- Urządzamy imprezę na cześć twojej drużyny, a ciebie znowu nie ma – powiedziała powoli. – Błagam, nie. Tylko nie kolejna impreza. Skąd pomysł, że to dobry… pomysł?

Wieczór, tak bardzo oczekiwany, zastał Gryfonów w Pokoju Wspólnym. – Pokój wspólny – oba człony zapisujemy małą literą, jak salon czy kuchnia.

Podrapała się o nosie. – Po.

Zerknęła na zegarek i po cichu zaklęła. Było wpół do trzeciej. – Przecież… Dopiero było koło jedenastej, dziewczęta poszły, Remus dał jej swoje wypracowanie, zerknęła na nie, przeczytała… i już minęły trzy godziny? Srsly? Ona tak wolno czyta czy co?

Ho-sa-sa, tra-la-la – Hop. Chociaż na Twoim miejscu usunęłabym tę scenę zupełnie. Jest strasznie jarmarczna i nie ma żadnej wartości. To nie jest też tylko atak na Severusa. To ubliżanie wszystkim Ślizgonom. Aż żal mi Horacego Slughorna, naprawdę.
Nie rozumiem, o co chodzi z Dorcas. Skoro nie uczęszcza do Hogwartu, to dlaczego wszyscy dziwili się, że nie ma jej w pociągu na początku roku? Listy wciąż pisze, co jakiś czas jest strzęp informacji o niej, a i tak nie wiadomo, o co chodzi.
Nazwiska McGonagall nadal nie potrafisz napisać poprawnie. Natomiast opisany żart był… żenujący. Nie jestem pewna, czy uczniowie piątego roku byliby w stanie użyć tak zaawansowanej magii, dodatkowo wciąż  przedstawiasz Hogwart w naprawdę złym świetle – najwyraźniej według Ciebie to burdel na kółkach, którym rządzą Gryfoni.
Tytuł rozdziału też nijak ma się do samej treści – jest wręcz odwrotnie.


Rozdział 16 – Czarujący obrońca
- Piątek… piątek… piątek… – powtarzała Edith, przeciągając się na jednej z kanap w pokoju wspólnym. – Nareszcie wolne…! – Przecież oni tam wszyscy i tak nic nie robią. Byłoby się z czego cieszyć, gdybyś skupiła się w fabule również na innych aspektach życia uczniowskiego niż wieczne opieprzanie się i imprezowanie. Nawet kiedy pokazujesz, że uczniowie naprawdę robią coś ambitnego (wspomnienie odrabiania lekcji – najwyraźniej szczyt Twoich możliwości), to czytelnikowi umyka to między linijkami, bo większą uwagę przykładasz do opisywania relacji uczniowskich, szczególnie tych damsko-męskich; tło i atmosfera Hogwartu dawno umarły, o ile w ogóle kiedykolwiek istniały w Twojej historii.

Rose jak zwykle nie było – odkąd zaczęła spotykać się z Danielem, wolne popołudnia najchętniej spędzała tylko i wyłącznie w jego towarzystwie. – Zaraz… od kiedy oni się spotykają oficjalnie? Przecież jedyne, o czym wspomniałaś, to to, że Rose go pocałowała, a Syriusz to podglądał. Znów ominęłaś najlepsze do opisania sceny i zastąpiłaś suchą relacją tego, co było? W dodatku w tym rozdziale jest 22 października, a w poprzednim 20 października. No, to rzeczywiście dużo tych wolnych popołudni Rose spędzała z Danielem.
W scenie z Edith, Lily i Syriuszem jest taki chaos, że nie wiadomo, kto co mówi, co robi i jakie ma odruchy. Namieszałaś, namąciłaś, przekręciłaś, a poprzez to Twoje usilne podawanie nam dokładnych dat i godzin tylko łatwiej Cię przyłapać na jakiejś bzdurze.

Uwielbiała mu dokuczać i automatycznie wyczuwała, jakim sposobem może to zrobić. Nabrała w tym takiej wprawy, że teraz już nawet nie zważała na to, co mówi. – Sucha jak wiór ekspozycja. Poza tym, kiedy bohaterka niby nabrała tej wprawy? W tych wszystkich nieopisanych sceną, pominiętych momentach, ewentualnie w streszczeniach, tak?

Poczuła, jak chłopak zrywa się z kanapy (,) i uniosła się na łokciach, własnymi oczami obserwując już cały przebieg zdarzeń. – Przewidywalny komentarz za 3...2...1! A da się obserwować nieswoimi nie-oczami?

- Nie wiem (,) czy zauważyłeś (,) Łapo, ale od pewnego czasu umyślnie cię podpuszczamy. To całkiem łatwe, wystarczy wywyższyć kogoś nad ciebie. – No, ja też nie zauważyłam. Może dlatego, że nigdzie tego nie opisałaś? Wmawiasz czytelnikowi, że były sceny, których nie było. Nieładnie.
Na temat rozkładu meczów już się wypowiedziałam, nie będę się powtarzać. Kanon poszedł ómrzyć.

James był lekko poddenerwowany [podenerwowany], co nie często mu się zdarzało. Właściwie słowo „lekko” niezbyt tutaj pasowało (,) zważając na to, że w drodze na śniadanie wywalił się pare (ę) razy, znokautował połowę pierwszoklasistów, a na sam koniec (,) siadając do stołu ze zbyt wielkim zaangażowaniem (,) prawie wyrżnął twarzą w owsiankę. – Jeśli to ma być oznaka nerwów, a nie rozchwiania emocjonalnego i ataku epilepsji, to boję się pomyśleć, jak James zachowuje się przy silniejszych emocjach. Na dodatek połowa pierwszoklasistów to też gruba przesada. Hiperbolizowanie nie uplastycznia sceny, a robienie z bohaterów idiotów nie jest wcale fajne. No i nieczęsto łącznie.

- Fakt – przytaknęła Edith. – Jakby się tak uważnie przyjrzeć, na swojej trasie zostawiłeś same trupy. Biedna Nancy Goldman, zawsze ją lubiłam… Kto składa się na wiązankę?
Lily prychnęła do miski z płatkami, a James jakby się otrząsnął. – Nie dość, że znów rujnujesz Lily, to żarty Edith są okropnie żałosne i nie na miejscu. Dziewczyno, myśl ty czasem, co piszesz. Składanie się na wiązankę? Żarty na temat czyjejś śmierci? Poczucie humoru w tym opowiadaniu naprawdę sięga dna. Jasne, że możesz się bronić, że to Edith ma taki charakter i bawią ją takie kpiny, ale podobne objawy bezmózgu nieraz już dostrzegałam nawet u narratora wszechwiedzącego, no więc nie bardzo będzie mi się chciało wierzyć w ten argument.

- Remusa już chyba nie dadzą – zachichotał James. – Ale głos będzie chyba należał do Melanie Hupil…

Wing przewróciła oczami, całując swojego chłopaka w policzek. – Chłopaka? Tego jeszcze nie grali. A ten wątek mógł być ciekawy, szkoda, że go streściłaś i nic nie wynikło z tej znajomości. Nie czuć, że w ogóle coś interesującego się działo. Spaliłaś.
Wspominałam o złym terminie meczu, ale dodam po raz kolejny także, że Potter nie był szukającym, ale ścigającym. Na dodatek sam mecz nie był w żaden sposób emocjonujący – zrobiłaś to krótko, skąpo w opisy i głównie za pomocą słabego monologu komentatorki.

Oumen jak zwykle tylko załamał ręce i podszedł prosto do Torberga przybić mu piątkę i nagadać coś na Melanie. – A co Melanie ma do rzeczy? Skąd w ogóle taki pomysł? Gdzie Ci się wzięło cokolwiek o tej lasce? Wyjeżdżasz z nią ni z tego, ni z owego i nie wiadomo po co.
A jeżeli o nagadać mowa, to naprawdę nie czujesz, że do tej pory Twoje opowiadanie jest strasznie niewyważone? Dialogi przejęły kontrolę, praktycznie niczego już nie opisujesz, ewentualnie jakieś ważniejsze gesty w czasie wypowiadania słów czy, gdy rozpoczynasz scenę, krótko wprowadzasz czytelnika, co robią postacie, zanim zaczynają do siebie szczebiotać. W większości skupiasz się jednak na czasownikach otaczających dialogi – nic poza tym.


Rozdział 17 – Niech w końcu skończą się te dylematy
Jestem jak najbardziej za. Piwo dla tego, kto wymyślił taki tytuł.

- Wiem, Alicjo, bawilibyśmy się na imprezie – powiedział poważnie. – Zaczynamy rozdział od dialogu, który wprowadza nas w sytuację. Gdzieś w zamku odbywa się kolejna impreza, ale bohaterowie mają jakiś szlaban za zrobienie czegoś kotce Filcha i nie mogą uczestniczyć w przyjęciu. Z jednej strony podoba mi się, że zaczęłaś akurat tak; jakby nie było – wzbudzasz zainteresowanie dalszą częścią, czytelnik chce się dowiedzieć, z jakiego powodu bohaterowie mają karę i jaki ona będzie miała wymiar. Aczkolwiek wrzucanie z grubej rury w nową sytuację jest dobre raz na jakiś czas, gdy całość opowiadania ma jednak swoją ciągłość. Natomiast u Ciebie tej ciągłości brak za każdym razem, Twoje sceny są w zasadzie randomowe, na dodatek bardzo łatwo się pogubić przez nagłe zmiany perspektyw. Wychodzi więc na to, że znów dowiaduję się o czymś, nie uczestnicząc wcześniej w żadnym wprowadzeniu w scenę; kolejny raz zaczynasz od dialogu, darując sobie jakiekolwiek opisy. A masz taki potencjał! Spójrz: Alicja i „chłopak” (nie wiem, po co silisz się na tajemnicę, mając bohatera wszechwiedzącego) idą korytarzem. Hogwart to nie jest przecież zwykły budynek szkolny, masz więc idealną okazję do stworzenia atmosfery – opis korytarza, chrapiących obrazów, ruchomych schodów... Nie, bo po co, skoro gadka-szmatka o utraconej szansie na uczestnictwo w jakiejś kolejnej imprezie wydaje się, według ciebie, ważniejsza…
Zdaję sobie sprawę z tego, że Twoje opowiadanie ma bawić i być lekkie w odbiorze, ale do takich produkcji też można przecież przyłożyć się bardziej. To nie tłumaczy monotonii, humoru spod trzepaka, chaosu. Jestem w stanie zrozumieć Twoje zamierzenia, ale nie potrafię pojąć, dlaczego z prostotą musi iść w parze głupota. Najwyraźniej nie potrafię pogodzić się z Twoją koncepcją, wybacz.

Wśród mnóstwa ludzi zdążył w końcu ją dojrzeć. – Co to za odklejony szyk i staroświecka stylizacja? Twój narrator nie może się zdecydować, jak ma stylizować swój język – czy jest gówniarzem pokroju uczniów, czy belfrem. Lepiej najnormalniej w świecie: w końcu zobaczył ją w tłumie.

Ubrana była w długi do kolan, wełniany sweter i czarne leginsy. Włosy związała w kucyk na czubku głowy, a opadające w okół [wokół] twarzy kosmyki objęła materiałową opaską. Spojrzał na jej buty i uśmiechnął się. Na nogach miała  ciemnobrązowe trampki, które idealnie dopełniały obrazu jej jako zupełnej nastolatki. – Zupełna nastolatka w zupełnie zwykłej szkole szykuje się do następnej zupełnie zwykłej imprezy. Ziewam z nudów.
Nikt Cię nigdy nie uświadomił, że opisywanie wyglądu bohaterów nie jest wcale koniecznością, prawda? A już na pewno nie zdradził Ci, że dużo plastyczniej prezentują się takie opisy, gdy są wplecione w tekst, dyskretnie przemycone, a nie rzucone ciągiem, tworząc osobny akapit.

- Cześć! Ale odmłodniałaś! – spojrzała się na niego niepewnie, ale on tylko się roześmiał – Świetnie wyglądasz – dodał ciepło. – Kiedy wypowiedź należy do bohatera, po myślniku może znajdować się tylko jego reakcja, natomiast „spojrzała” odnosi się do innej postaci, której reakcja na słowa powinna zaczynać się od nowego wcięcia, w kolejnej linijce. Inaczej dialog jest chaotyczny.

Wskazał głową drzwi i oboje ruszyli w tamtą stronę, przepychając się między tłumem Gryfonów. – Już któryś raz tłum opisujesz wprost, jednym określeniem, ewentualnie dwoma, ale nie starasz się zupełnie, bym ten tłum zobaczyła, poczuła, usłyszała. W pomieszczeniu powinno być głośno, ciasno i gorąco. Wiesz, że na czytelnika działa wszystko, co porusza każdy zmysł, a nie tylko umiejętność czytania ze zrozumieniem? Jeżeli napiszesz jedynie, że ktoś się przeciskał przez tłum albo że ludzi dookoła było mnóstwo – to wcale nie poruszy wyobraźni czytelnika, mimo że zrozumie on zdanie; jakbyś na siłę starała mi się coś wmówić, ale nie udowadniała swojej tezy. Plastycznie zobrazuje problem, przykładowo, uwaga, że w środku panował zaduch, bohaterka oddychała ciężej, ktoś nadepnął jej na stopę i pobrudził wyczyszczonego przed chwilą trampka, pogniótł sukienkę... Bohaterka mogłaby jakoś zareagować i wtedy czytelnik w jednym akapicie ma: atmosferę panującą w pomieszczeniu, wygląd postaci i jej charakter (od tego, czy powie: „uważaj, pajacu!”, czy raczej: „nie, naprawdę nic się nie stało”, zależy to, jakie wnioski wyciągnie o niej czytelnik). Mamy więc trzy pieczenie na jednym ogniu. Twój tekst nigdy nie proponował takich rozwiązań. Na ten moment opowiadania muszę z przykrością stwierdzić, że nie potrafisz pisać. Nie znasz się na tworzeniu plastycznych, wiarygodnych scen. I ciekawych, ale o tym już wspominałam chwilę temu i jeszcze pewnie wspomnę nie raz.

- Nie, jestem romantykiem – odparł, uśmiechając się rozbrajająco. – Wolałabym, abyś opisała ten uśmiech w mniej stronniczy sposób. Kiedy określisz go mianem rozbrajający, nie dajesz czytelnikowi pola manewru, wyboru. Dla jednych może on być cudowny, dla innych popisowy czy sztuczny. Inaczej ma się się sprawa w narracji pierwszoosobowej, gdy swoje zdanie wyraża bohater, a nie narrator. Wtedy Twój sposób określania postaci miałby sens, ale w obecnej sytuacji wychodzi na to, że nikt inny tylko narrator jest subiektywny i wszystko czytelnikom narzuca z góry – którego bohatera mam lubić, który ma mi się podobać… Jako ludzie nie nosimy rozpisanych cech na czole i subiektywnie oceniamy innych ludzi – to samo dzieje się, gdy czytamy książki. Niektórzy nie lubią Malfoya w Harrym Potterze, inni go podziwiają, a postać ma zawsze jeden i ten sam charakter – wszystko zależy w tym momencie od odbiorcy. Nie ma sensu tworzyć postaci złej czy dobrej, bo to nie Ty będziesz mówiła i narzucała czytelnikom, jak mają ją odbierać. Oni sami powinni wyciągnąć wnioski o zachowaniu postaci i sami stwierdzą, czy ją lubią, czy propagują jej zachowanie, czy złego bohatera będą usprawiedliwiać czy wieszać na nim psy – to nie Twoja brocha. Twoją rolą jest opisywanie sytuacji, w której stawiasz postać, i opisanie jej stosunku, jej zachowania, jej myśli, przedstawienie jej sposobu rozumowania. Bo czytelnik musi mieć z czego wnioskować. Ty nie dajesz powodu do wnioskowania, nie umożliwiasz tego. Wszystko spłycasz do poziomu wody w kałuży.

- Właśnie to samo mówiłem Lilce – odparł Łapa. – A ona nic, tylko melanż, wódka i papierosy. – Jesteśmy w Hogwarcie. Tak tylko przypominam, gdyby ktoś już zapomniał. Wódka nie była słynna w świecie czarodziejów, Łapa pewnie nawet nie ogarniał za bardzo jak smakuje, w końcu jest czystej krwi. Raczej whisky się tam piło albo jakieś samoróbki. Miód pitny, piwo kremowe i te sprawy. A o fajkach to w ogóle mało kto słyszał. Nie było żadnego znanego nam palącego ucznia, więc bardziej pasuje mi tu jakieś cygaro niż paczka mugolskich fajek.

„- A co mi innego pozostało? Znaczy – szybko obrócił się. – Bez obrazy, Evans. Super było ci się wyżalić. Ale skoro z oczywistych przyczyn do nas nie dołączysz, cóż mi pozostaje, oprócz rzewnego pożegnania?
Hm, James Potter wydawał się osłabiony i niezdolny do jakiegokolwiek działania, prawda?
To tylko dlatego, że Rose i Edith zniknęły, powtarzała sobie, gdy minutę później stała przed drzwiami męskiego dormitorium”. – A to środkowe pytanie narratora to do kogo było?

Mam gdzieś Filcha, pomyślał i po spojrzeniu Alicji poznał, że ma na ten temat podobne zdanie”. – To spojrzenie ma zdanie czy Alicja?

Wyjątkowo spodobała mi się scena z wypisywaniem z pomocą różdżki w powietrzu słodkich słówek. Było klimatycznie i romantycznie, ale czar prysł, gdy do gabinetu Filcha weszła McGonagall, znów zachowując się zbyt gwałtownie. To do niej kompletnie niepodobne. Naprawdę ciężko mi uwierzyć w tę kobietę. Kobietę z klasą, której w Twojej wersji wydarzeń kompletnie jej brakuje.
W połowie rozdziału mamy kolejną scenę. Przenosimy się do 31 października:
- To przyjęcie halloweenowe, na Merlina, a nie wybory miss świata – rzuciła przeciągle Lily.


Zgadnij, co myślę o kolejnym przyjęciu? Boję się, że skończyły Ci się pomysły, a przede mną jeszcze pięćdziesiąt rozdziałów… imprez. Obym się myliła.

– Jestem taka pusta, jeżeli chodzi o sukienki, prawda? – Gdyby to mnie zadawała to pytanie, to odpowiedziałabym, że jest pusta w ogóle. W praktycznie każdym aspekcie, który do tej pory poruszała.

Jak na dojrzałą osobę przystało, Alicja tylko pokazała jej język i czym prędzej uciekła, zatrzaskując za sobą drzwi. – Narratorze, przemawiam ci do rozumu. Zapamiętaj, że nie jesteś wcale taki zabawny.

[O turnieju jednorocznym]
Autorka: Ostatnio spotkałam się z opinią, że to absurd. Że coś takiego nie mogłoby mieć miejsca.
Dumbledore w czwartej części hp mówi, że „wiele razy próbowano powrócić” do turnieju trójmagicznego. To właśnie była jedna z tych prób.
– Eee… nope. Próby powrotu do Turnieju Trójmagicznego to próby powrotu, a nie jakiś całkiem nowy turniej, więc nazwa własna obowiązuje, nawet jeśli po obecnej próbie zawody miałyby zostać odwołane. Nikt nigdy nie nazwał prób Turniejem Jednorocznym, co równa się temu, że nie istnieje. To nie jest naciąganie kanonu, tylko profanacja. Już lepiej uznać ten Twój turniej za nowo wprowadzony, a nie tłumaczyć się książką, zmyślając fakty. 


Rozdział 18 – Brudne tajemnice najśmielej wychodzą na jaw
31 października, niedziela, Halloween – Chyba Noc Duchów, jeśli już mamy trzymać się hogwarckiej wersji.

Olbrzymie pomieszczenie wyglądało jeszcze tajemniczej niż zazwyczaj (...). – Jak?! Bardziej tajemniczo!

Lily roztarła dłońmi swoje gołe ramiona, na których momentalnie pojawiła się gęsia skórka. Co jak co, ale atmosfera była naprawdę przerażająca. – Roztarcie ramion: tak. Kolejne zdanie tylko potwierdzające to, co sama mogłam wywnioskować z poprzedniego akapitu o atmosferze panującej w Wielkiej Sali: nie. Przestań na siłę ułatwiać mi zadanie.

- Niesamowicie – odparła z entuzjazmem blondynka. – Kolejne ustrojstwo Twojej pisaniny. Określanie postaci w ten sposób jest uznawane za tanie i odsłania braki w warsztacie autora, który nie umie ułożyć zdań tak, żeby uniknąć powtórzenia, więc powołuje się na najtańsze synonimy. Przejrzyj swoje ulubione książki – czy spotykasz się w nich z podobnymi określeniami? Użycie ich byłoby uzasadnione jedynie w przypadku, gdy dana cecha byłaby czymś naprawdę wyjątkowym i wyróżniającym. Na pewno nie chodzi tu o sytuację, gdy Basia ma blond włosy, a Kasia brązowe.

Dumbledore wrócił na środek i zaklaskał dwa razy, by na powrót zwrócić na siebie uwagę. Stojąca za nim Edith wyglądała, jakby miała za chwilę eksplodować. – Nie rozumiem. Najpierw silisz się na wytworzenie godnej uczniów Durmstrangu atmosfery, by po chwili zepsuć ją reakcją Edith. Dlaczego Dumbledore wybrał akurat ją, skoro wiadomo z góry, że uczennica kompletnie się do tego nie nadaje? Jedyne, co może wnieść w tę scenę, to wstyd na całą szkołę. Nie wciskaj na siłę głównych bohaterów do każdej ważnej sytuacji. Pozwól im być czasem tylko obserwatorami, nikim istotnym. Świat się wokół nich nie kręci.

- To wile – rzuciła zdawkowo Marquerite Ines. Ktoś niezaznajomiony z kanonem nie będzie wiedział, kim one są, a nie pojawiło się ani jedno słowo wyjaśniające. Dopiero potem okazuje się, że wile to dziewczyny, które najwyraźniej otacza jakaś aura i są ultraładne – tyle udało mi się wywnioskować z dialogów. Trochę mało.

Z ust Edith zniknął nagle pełen błogości uśmiech. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu zamknęła je i nic nie odpowiedziała. Jej przyjaciółki otworzyły na chwilę szeroko oczy, ale na usta Vanilli wpełzł szybko wielki, diaboliczny uśmiech. – Wielki uśmiech? Opisywane reakcje są sztuczne do sześcianu, dodatkowo za często skupiasz się tylko na spojrzeniu i wyginaniu warg.

- Jest tu taka dziewczyna, Edith – powiedziała z zapałem Alicja. – To ta blondynka. Musisz koniecznie ją poznać! Po prostu wszystkim zmieniają się charaktery w jej towarzystwie. Mówię ci! Dokonuje cudów. – Dosłownie wszystkim, nawet nauczycielom. I wszystkiemu, biorąc pod uwagę, że zabiłaś kanon na potrzeby tworzenia sobie paskudnej Mary Sue.

Właśnie odpędziła się od wyjątkowo nachalnego Bułgara. Facet miał ego jeszcze większe od bicepsów i był święcie przekonany, że nie wiele różni się od jej ideału mężczyzny. – Streszczenie i ekspozycja w jednym. Nie przemęczasz się. + niewiele.

- Nie mam pojęcia, V. (...)
– Proszę, Van, pozwól mi tylko spakować mój kostium kąpielowy. Van jest dobrym skrótem dla Vanilli, ale sama literka wzbudza we mnie wątpliwości. To już przesada.

Z charakteru więcej niż ją irytował. Był tak pewny siebie, że graniczyło to z arogancją. Uparcie wpatrywał się jej w oczy, a komplementami sypał jak z rękawa. – Scenę rozpoczęłaś jednym komplementem, a po tej uwadze padają następne. To jaki sens ma ta wstawka? Tłumaczysz mi to, o czym czytam, jakbyś naprawdę miała mnie za głupią.
Nie mam zamiaru komentować fabuły, bo to wciąż tylko sztuczny opis młodzieńczych zalotów, podchodów, szkolnych randek i imprezek. Do tej pory, a mamy już osiemnasty rozdział, nie wydarzyło się nic ciekawego, no może poza akcją z prologu. Nadal ziewam.


Rozdział 19 – Kolejny pomysł profesor Maddle
Należy dodać, że klęczał, a właściwie pokładał się na ziemi przed najlepszym przyjacielem, z cierpieniem wypisanym na twarzy i niemym błaganiem w oczach. – Jakie inne mogłoby być to błaganie w oczach? Rozmowne?

- Nazwij mnie gumochłonem, jeżeli się nie zakwalifikuje [ę]. Mów do mnie „debil” do końca roku. – Raczej debilka.

Pomachała jej przed oczami piórem, a potem rzuciła je właścicielce. Nie złapała. Podniosła je z podłogi (...). – W drugim zdaniu zgubiłaś podmiot i wychodzi na to, że nie złapała ta, która rzuciła.

Szybko,  niechlujnie, [przecinek zbędny] namazgrała swoje nazwisko. – Między pierwszym a drugim wyrazem podwójna spacja. + nabazgrać.

„Nie znosiła, gdy Norberg ośmieszała ją przed chłopakami. Przynajmniej tymi przystojnymi”. – Dlaczego kursywą? Czyżby narrator twierdził, że tak naprawdę byli szpetni? Nie pierwszy raz wydaje się, że nie bardzo wiesz, że kursywa lub cudzysłów głównie wskazuje ironię, cytat bądź słowo z języka obcego.

Szczupła blondynka podniosła upuszczone przez Nascaux pióro i po raz trzeci uniosła je w kierunku listy, ale ręka zamarła jej w połowie drogi.
Nie było już miejsc. Jak zwykle bezczelna, Maria zajęła swoim podpisem całe pięć linijek. – Pomysł ze spóźnionym podpisem jest naprawdę bardzo fajny. W scenie ukazałaś charakter postaci znacznie lepiej niż jakakolwiek ekspozycja. Aczkolwiek trudno tu cokolwiek zrozumieć, gdyż wciąż mam problem z ogarnięciem Twoich postaci – która jest która – a to kolejna scena z mrowiem podobnych do siebie bohaterek.
Gdybyś przestała dopowiadać to, co staje się dla czytelnika jasne właśnie poprzez bazowanie na scenach i wyciąganie z nich wniosków, całość stałaby się bardziej plastyczna, a więc również zabawna, opowiadanie nabrałoby w końcu lekkości i tempa, a bohaterowie – charakterów.
Mam wrażenie, że te nowe dziewczyny to tylko kolejne merysujki do kompletu dla Edith – trzy w jednym opowiadaniu to o cztery za dużo. Wszystkie idealne, wyszczekane, urocze, piękne i niby inteligentne… Ciężko mi to wytrzymać, gdy w co drugim akapicie któraś mówi albo pokazuje, jaka jest cudowna. Dziwię się, że nikt z Hogwartu nie zwraca uwagi na takie do porzygu słodkie pannice.


Przecież to naturalne, że męczące jest przebywanie w gronie tak irytujących ludzi. Gdy czytam dialogi pomiędzy dziewczynami, w głowie mam jeszcze barwę ich wysokiego szczebiotu. Prędzej czy później doprowadzisz mnie taką pisaniną do migreny.
Poza tym nie istnieją ludzie idealni. Wypadałoby to zawrzeć w tekście, unaturalnić postaci, prawda?

Alicja stawiła się na szlaban o umówionej godzinie. Stała przed gabinetem McGonagall, przestępując z nogi na nogę, gdy w końcu odważyła się cichutko zapukać. – Znów niespodziewanie zmieniasz perspektywę. Przed chwilą miałyśmy scenę przy liście, a teraz nagle „bum!” – szlaban u McGonagall. Oddzielaj to jakoś, bo sam enter się nie sprawdza (stawiasz ich za dużo nawet w jednej scenie) i nieustannie wprawiasz mnie w konsternację. Te nagłe zmiany perspektyw są frustrujące.          

Mówiąc szczerze, miała do niego żal. Żal o to, że ani razu do niej wczoraj nie podszedł i o to, że najwyraźniej jej unikał, bo nie widziała go od czasu wczorajszego przyjęcia. – Kolejna nędzna ekspozycja. Ten żal dałoby się POKAZAĆ, a nie o nim POINFORMOWAĆ. To kluczowa różnica. Do tej pory o dużo za dużo mówi narrator bądź mowa pozornie zależna bohaterki. A co poza tym, huh? Dodatkowo czytelnik wszystkiego domyśliłby się sam, gdybyś ukazała smutek i rozczarowanie postaci. Przecież uczestniczyłam w scenie przyjęcia! Mogę spokojnie zrozumieć, dlaczego Alicja ma podły nastrój i jest rozżalona.
Nie będę Ci dziękować za psucie mi zabawy i nie będę doceniać Twojej sztucznej troski, bo piszesz tak, jakbyś na siłę chciała mieć stuprocentową pewność, że wszystko zrozumiałam. To kijowy sposób tworzenia, wierz mi. To samo dzieje się w następnej scenie z Bartonem:
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak naprawdę to [tym], czym najbardziej przyciągała go Rose, była jej obojętność. Taka już była jego natura. Barton Corberg obrał sobie cel i musiał go za wszelką cenę osiągnąć. – Poza tym w tej scenie niektóre akapity składają się z dwóch zdań. Na siłę rozciągasz tekst – zupełnie bez powodu i pomyślunku. Gdybyś stawiała akapity z sensem, dopiero wtedy, gdy ma to znaczenie fabularne, niektóre rozdziały skróciłabyś nawet o jedną trzecią.
Narzekałam na ekspozycję Alice i Bartona. Sądziłam, że to wystarczająca ilość skiepszczonego ukazania postaci, ale dalej mamy jeszcze scenę z profesor Maddle:
Zamiast podawać suche fakty, trzymać się programu, starała się przelać na uczniów jak najwięcej ze swojej pasji. – Gdybyś pokazała wcześniej chociaż jedną tak cudowną lekcję, którą prowadziła ta profesorka, nie musiałabyś teraz sztucznie opisywać, jaką ta kobieta jest nauczycielką. Przez całe opowiadanie częstujesz mnie półśrodkami. Twoja pisanina pod tym względem wygląda, jakbyś wymyślała ją z rozdziału na rozdział – pojawia się jakaś postać, którą dopiero co poznajemy, a zaraz po jej imieniu następuje rozlew informacji, kim jest i jaki ma charakter. Bez sensu. Ty naprawdę nie masz pojęcia, na czym polega tworzenie interesującej rzeczywistości literackiej.

Profesor czekała cierpliwie, aż ktoś spróbuje dowiedzieć się, co to za pomysł, ale po kilku kolejnych sekundach ciszy nie zdążyła już pohamować ogarniającego ja podniecenia i radośnie oznajmiła:
- Zrobimy przedstawienie!
BŁAGAM, TYLKO NIE ROMEO I JULIA. PROSZĘ, PROSZĘ, PROSZĘ...
- Przedstawicie, z moją pomocą oczywiście – tutaj, dla lepszego efektu, profesor zawiesiła głos. – „Romea i Julię”!


Rozumiem, że profesor Maddle jest fanką sztuki mugolskiej, ale dlaczego to musi być aż tak przewidywalne do znudzenia cliché? Nie mogliby wystawić, nie wiem, Poskromienia złośnicy? (Pasowałoby do twojej fabuły idealnie). Albo Makbeta, jeżeli Maddle uparła się na dramat? Przecież znalazłoby się kilka „aktorek” w Hogwarcie, które pasowałyby na wiedźmy... Ze wszystkich trzydziestu ośmiu sztuk Szekspira Ty musiałaś wybrać akurat tę, którą wybierają wszystkie autorki fanfików. Gratuluję kreatywności. 


Rozdział 20 – Zapach czekolady i ciepłego jeszcze ciasta
Szklanka wyślizgnęła jej się z rąk i szybko potoczyła po podłodze. Krążąc w kółko po śliskiej powierzchni posadzki, zatoczyła duże półkole, po czym rozprysła się na tysiące drobnych kawałków.
Powietrzem wstrząsnął wybuch śmiechu; to ludzie w okół [wokół] niej się śmiali. Z jej nieporadności. Wyraźnie słyszała każdy głos osobno (...) – słysząca szklanka w tysiącach drobnych kawałków? Na pewno o to Ci chodziło? Bo na moje oko kolejny raz nie pilnujesz podmiotów i wychodzą Ci bzdury.
Po co mi cała pierwsza scena, skoro nie mam informacji kto, po co, dlaczego, przez co? I wiele, wiele innych pytań. Spodziewam się rozwiania tej tajemnicy w przyszłości, ale wiesz, to zaczyna się robić męczące, bo już kilka razy sądziłam, że coś wyjaśni się potem, a nic takiego nie miało miejsca, raczej urywałaś wątek. Doprowadzasz do sytuacji, w której sama muszę łączyć intrygi, ale wprowadziłaś ich tyle, że mam masę problemów z Twoim opowiadaniem. Jakbyś straciła panowanie nad ramą swojej fabuły – wciąż wprowadzasz nowe postaci, a przecież nadal łatwo zgubić się w głównych; jakbyś momentami się zamotała we własnej wizji, lecz zamiast porządkować to, co już jest, Ty tylko dodajesz i dodajesz. Czytam wszystko ciągiem, a i tak muszę w trakcie zrobić nieraz przerwę na pozbieranie faktów; często cofam się o kilka rozdziałów, by coś sobie przypomnieć. To tak nie powinno działać, świadczy o braku wyczucia u autora. Gdybym czytała Twoje opowiadanie na bieżąco, z przerwami pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, nie ma szans, żebym nie pogubiła się w bohaterach – to już dwudziesty rozdział, jedna trzecia za mną, a nadal zdarzają się momenty, że zaglądam do zakładki z postaciami z nadzieją, że może przedstawiłaś tę czy tamtą... Wszyscy w tekście zlewają się w jedną całość, są schematyczni i mało kto się czymś wyróżnia. W sumie tylko Lily, Jamesa, Syriusza i nieszczęsną Edith potrafię sobie jakoś zobrazować w głowie w czasie scen.

Pośród tego szarego tłumu i nijakiej pogody niebiesko włosa Maria była jak wybawienie. Niebieskowłosa łącznie.

Kocieta wyprostowała się dumnie i oparła ręce o biodra. – Kobieta.

Scena w kawiarence bardzo przyjemna, bardzo ciepła. Padło tam jedno z moich ulubionych do tej pory zdań: Daniel Oumen, szkolny mistrz w Obronie przed Czarną Magią, bezbronny wobec kilograma mąki, przecieru z jabłek i rozciągniętych w uśmiechu zmarszczek. – Takim opisom daję zielone światło. Przedstawiasz postać naturalnie, nienachalnie. Drobny szczególik, a mocno wbija się w pamięć czytelnika. O to chodzi! Brawo.

I najwidoczniej zagłębiał się coraz bardziej wgłąb lasu.Zagłębiać w głąb brzmi kijowo i jest pleonazmem.

(...) po prostu podążał za światłem i pilnując, by kobieta nie zauważyła jego cienia ani obcej sylwetki.poruszającej się na samym skraju widzenia.

Na przeciw kobiecie wyszła kolejna osoba w pelerynie (...). – Naprzeciw.

(...) drgającego ze zdenerwowania jabłka Adama mężczyzny. – Dopisek, że jabłko Adama należy do mężczyzny jest zbędne; szczególnie w tym wypadku, gdy jedyna kobieta w scenie chwilę temu padła jak martwa.

– Co-mieliście-tu-zrobić? – powtórzył, akcentując każde słowo odzdzielnie. – Oddzielnie. A w ogóle da się akcentować każde słowo razem? No i dywizy wcale nie wskazują akcentowania. Już lepiej zrobiłyby to kropki.

Śmierciożerca wpatrywał się w niego przerażonymi oczyma. Na pytanie zadane po raz trzeci też nie odpowiedział. Gdy poczuł, jak koniec różdżki mocniej wbija mu się w szyję (,) jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej niedowierzające i wystraszone. – Z niego śmierciożerca jak z koziej dupy trąba, za przeproszeniem. Mimo że nie zaznaczyłaś, w jakim wieku jest ten nieznajomy typ, to nie bardzo chce mi się wierzyć, że Daniel w pojedynkę mógł zrobić na śmierciożercach jakieś wrażenie. Oumen jako podobno rozgarnięty facet powinien raczej poinformować o całym zajściu, wycofać się, miał przecież na sobie zaklęcie kameleona, nie sądzisz? Był zupełnie sam przeciwko złoczyńcom. Nie mógł pozostać niewidzialny, tylko ruszył szpanować niczym James? Nie zaznaczyłaś w scenie, że zdjął zaklęcie, ale stało się to logiczne, skoro reszta go zobaczyła. Spodziewałam się po nim większej ostrożności. Nie na taką postać wcześniej go kreowałaś. Brak konsekwencji.
A jednak bardzo się cieszę z tego wątku. Jest nadzieja odejść choć na chwilę od hajskuli, już pomijając to nieszczęsne przedstawienie teatralne.


PODSUMOWANIE ROZDZIAŁÓW 11-20
Nic nie poszło w lepszym kierunku. Wciąż mnożysz wątki i postaci, trzymając się kiepskiej metody opisywania wszystkiego za pomocą ładnych, poprawnych zdań, ale… jakby pustych. Twoi bohaterowie nie żyją w tekście, umieszczasz ich w randomowych sytuacjach i wkładasz im w usta wypowiedzi pozbawione unikalnego charakteru, niewiele różnią się swoim stylem od opowieści narratora. Wciąż mam wrażenie, że bohaterowie teleportują się do sceny – wypowiada się jedna postać, nagle obok nie wiadomo skąd pojawia się druga i jej odpowiada, a potem trzecia i dziesiąta – pod tym względem tekst wydaje się jakby od czapy. Dodatkowo parasz się zaawansowaną ekspozycją – wszystko podajesz czytelnikowi na tacy, nie pozwalasz mu się zastanowić nad bohaterami, wskazujesz konkretne cechy od razu, zamiast zabawić czytającego sceną przy ich wykorzystaniu (bez mówienia o nich wprost). W ten sposób dopowiadasz wiele istotnych rzeczy, zamiast zwyczajnie je pokazać. Nie muszę myśleć w trakcie czytania opowiadania, przez co się nudzę, nie mam z czego wnioskować. Twoich bohaterów tak się odbiera; żadnej złożonej psychiki, żadnego rozplanowania, postępują według jednego utartego schematu, trudno ich od siebie odróżnić. Jeżeli chodzi o potencjał, jaki niesie za sobą Hogwart... no cóż. Opisów świata praktycznie nie ma. Żadnych. Czytelnik, który jakimś cudem nie znałby potterowskiego uniwersum, wyobraziłby sobie zwykłe liceum, w którym czasem na lekcji machnie się różdżką. Samą szkołę, system edukacji też położyłaś na łopatki – rozczarowujące są ciągłe wyjścia do Hogsmeade lub jakieś imprezy, które niczego nie wnoszą poza rozwijaniem wątków uczniowskich romansów. Płytkie toto okropnie. No i nadal zabijasz kanon.


Rozdział 21 – Tak więc tak, kocham cię, Franku Longbottomie
Niepotrzebnie umieszczasz w tytule taki spoiler, mogłaś być bardziej subtelna i nie psuć zabawy tym, którzy nie lubią takich zabiegów.

Profesor Maddle, wraz z pomocą dziewczyny z Beauxbatons i chłopaka z Durmstrangu miała sprawdzić zdolności aktorskie uczniów. – Przecież znajdujemy się już w sali przesłuchań, Lily za chwilę ma wystąpić. Wiemy o tym, więc po co to dopowiadasz? Przecież i tak za moment będziemy uczestniczyć w tej szopce… Jeżeli chodziło Ci tylko o przekazanie informacji, że Maddle towarzyszą uczniowie z wymiany, mogłaś to zrobić w bardziej sprytny sposób.

Prawda była taka, że nigdy nie przeczytała Romea i Julii. Po prostu w tamtym okresie miała zbyt wiele nauki, żeby poświęcać czas takim bzdetom jak wymysły postrzelonej nauczycielki. I w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie jest sobie w stanie przypomnieć imienia żadnego z bohaterów. – Lily poszła na casting nieprzygotowana? Przykładna Lily nie odrobiła lekcji? W dodatku mugolaczka, która nie zna Romea i Julii? Ciężko w to uwierzyć, chociaż bardziej dziwi mnie, dlaczego zrobiłaś z niej kretynkę, która zastanawia się tak długo nad imieniem bohaterki. Jasne, że potem zaznaczasz, że wybrała Julię, bo to postać tytułowa, ale napisałaś to tak, jakby Lily niczym niepełnosprawna umysłowo musiała się zastanawiać nad tym przeraźliwie długo.
Scena z Jamesem i Lupinem jest nawet zabawna, ale mimo wszystko słaba. Maddle zachwyca się grą aktorską Lily, lecz ty skupiłaś się tylko na wypowiadanych kwestiach, a nie na mimice, gestykulacji i artykulacji słów, co przecież w grze aktorskiej wydaje się dość ważne, nie sądzisz? Lily w moich oczach w ogóle się nie wykazała. Fakt, że raz wspomniałaś o grymasie na jej twarzy i o tym, że się odsunęła od Jamesa, ale to nie jest jakiś wybitny dowód na jej grę aktorską.
To co? Teraz wystarczy, żeby James dostał rolę Romea, huh?
Zapomniałaś o enterze, więc scena z Maddle w jednym zdaniu kończy się, a w drugim od razu znajdujemy się w pokoju wspólnym Gryfonów.
Skoro Maddle pytała Lily o to, kogo chce zagrać, dlaczego Edith trafiła się postać Marty? Sama sobie jej na pewno nie wybrała…
Oświecisz mnie też, dlaczego czasem odmieniasz nazwiska bohaterów, a czasem nie? W tytule odmieniłaś, potem w dialogu raz tak, a raz – nie. Zero konsekwencji. Powinnaś odmienić to nazwisko dokładnie tak, jak zrobiłaś to w tytule rozdziału.

– Lupinie (,) dzięki. – Nie powinna powiedzieć mu po imieniu? W takiej sytuacji raczej wypadałoby okazać trochę więcej wdzięczności.

- Podejrzewam, że ta sytuacja kwalifikuje się do jego przedziału „porażka”.
Przez chwilę stali tak bez słowa.
- O Boże – mruknął w końcu. – Chodźmy stąd, nie mogę więcej na niego patrzeć. Od kiedy gustujesz w takich typach. Ed? – To wygląda strasznie komicznie. Remus ogłuszył kolesia, ten leży na ziemi, bohaterowie stoją nad nim i stoją, nic się nie dzieje i nagle Lupin wpada na to, by sobie pójść. Po co kazałaś im stać, skoro nic to nie dało? Niczego nie wniosło?

- Jak już powiedziałem, wyjechał zagranicę. Nie słuchałaś (,) Rose? – Za granicę.


Rozdział 22 – Nawet nie wiedział, jak ma na imię
Podobała mi się rozmowa z Dumbledore’em. Wydawał się sobą, wyszło więc całkiem naturalnie, natomiast tajemnicza scena z sową również mnie usatysfakcjonowała. To dość intrygujący wątek.

Wiatr, który już od dłuższego czasu szalał na dworzu, wpadł do sowiarni przez okno (...) – dworze.

Poczuła się, jakby tysiące malenkich [ń] kryształków lodu wbijało jej sie [ę] w policzki. – Pierwsze się zbędne. Unikniesz konstrukcji z brzydkim powtórzeniem.

Przypomniałam sobie właśnie, jak Vanilla wspominała o parszywej, listopadowej pogodzie. Teraz dopiero wpadło mi do głowy, że w podobnym czasie Rose i Daniel leżeli w trawie na błoniach i patrzyli w niebo (leżeli zapewne na tych mokrych liściach, na zimnej i równie mokrej ziemi). A teraz mamy Edith, która najpierw spaceruje na boso, a zaraz potem moczy nogi w jeziorze. To idiotyczne. A potem skrzydło szpitalne pełne nie dlatego, że coś się komuś stało przez przypadek, tylko z ludzkiej głupoty. Nie ładnie tak dokładać pracy pani Pomfrey.

Ciężko mi uwierzyć, że cały Hogwart nie ma się na czym skupiać, tylko plotkować na temat Franka i Alicji. Nie brzmi to ani trochę przekonująco. Ta dwójka nie wyróżniała się zbytnio spośród tłumu uczniów. Przecież dużo lepszym tematem plotek mogłyby być żarty Huncwotów… ale ci coś ostatnio się rozleniwili. Skupiasz się za bardzo na przyjaźni i miłości, czystym opisywaniu relacji bohaterów niż na tym, co robią. Zapominasz przez to o ich kanonicznych charakterach. Natomiast część o Vanilli była słaba, bo cały fragment to nic innego jak ekspozycja, która nakreśla nam jak krowie na rowie, jaką bohaterką jest Vanilla. Niby lubi sport, ale nie dostałam na to żadnego dowodu poza tym, że raz wyszła biegać. Niby ma duszę artysty, ale to tylko puste słowa narratora. Że lubi oglądać zachody słońca – powinna to więc zrobić więcej niż raz? Mamy 22. rozdział i co? Nic. Vanilla to kolejna papierowa kukiełka.
Dalej wykorzystujesz jej nazwisko (tak, kolejny raz posiłkowałam się podstroną o bohaterach, aby się upewnić! Ona naprawdę ratuje czytelnika) – Norberg:
Norberg przetarła dłonią oczy i przyspieszyła do truchtu. Po chwili znajdowała się nad jeziorem. Jednak jej miejsce było zajęte. Na pomoście siedział jakiś chłopak, popijając kremowe piwo z butelki i wpatrujący się w taflę wody.
Zgaduję, że był to Syriusz, którego zostawiła tam chwilę temu Edith. Wydawałoby się, że taką gwiazdę Hogwartu Vanilla powinna poznać już dawno temu.
NAGLE VANILLA ZMIENIA SIĘ W... BRITAIN. Serio. Dialog zaczyna ta pierwsza, a gdy Syriusz odchodzi, dowiadujemy się, że to jednak zapłakana Gryfonka, która straciła rodziców… Wysyła sowę, że chce do domu, ogląda odjazd pociągu do Londynu, do którego nie wsiadła, i w końcu chce zostać ścigającą Gryfonów… Pogubiłam się dość mocno. Podejrzewam, że znów zapomniałaś zrobić odstęp między scenami, ale to przestaje być zabawne. Dawno zaczęło irytować. W Twoim opku panuje totalny chaos.
I skąd Syriusz wytrzasnął kremowe piwo nad jeziorem? Wyczarował sobie? Gdy przyszedł do Edith, nie miał go przy sobie. Poza tym Syriusz nie jest Puchonem, coś pomieszałaś czy to o kogoś innego chodzi? Za dużo bohaterów, za duży chaos, za mało zrozumienia.

Cały wątek Britain też jest dość zagmatwany. Nie wiem nawet, skąd się wzięła, o co tu chodzi i po co ją wciskasz tak nagle. Praktycznie nie ma wstępu do jej postaci, a teraz jest o niej za dużo naraz.

Jeżeli szukać w tym całym przedstawieniu teatralnym plusów, to jest nim fakt, że to Blackowi przypadła rola Romea. Nie do przewidzenia, ale nie mam pojęcia, dlaczego Lily tak bardzo załamała ta nowina. Wydaje mi się, że tylko dlatego, bo jej załamanie jest Ci potrzebne, by zaskoczyć czytelników. Choć w sumie Syriusz i James mają niemal identyczne charaktery, więc nie robi to wielkiej różnicy (liczy się jedynie stosunek do Lily). Informacja o roli Blacka pada na początku kolejnego rozdziału, a ten kończy się reakcją wściekłej Lily, więc czytelnik z marszu podejrzewa Jamesa… Wciąż nie rozumiem, skąd ta wściekłość. Przecież to nie jest aż tak bardzo tragiczne położenie dla Evans, bo się przyjaźnią i mogłoby wyjść całkiem zabawnie, znając Syriusza. Powinna raczej odetchnąć z ulgą, że to nie Potter ma rolę Romea – przecież to najbardziej oczekiwana reakcja panny Evans.


Rozdział 23 – Ależ jesteś milutki, Black
- Przepraszam – odezwała się po chwili, odsuwając się. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Płaczę, choć nie mam jakiegoś prawdziwego powodu – pociągnęła nosem.
William roześmiał się.
- Czasem trzeba – zmrużył oczy i szeroko się uśmiechnął. Uniosła głowę.
- Tak sądzisz?
- Jasne. Jak jestem sam też tak sobie sam popłakuję. Chlip, chlip, chlip.
Cooo? Zażenował mnie lekko ten fragment. Że facet tak się zachowuje? Ile on ma lat? I to koleś z Durmstrangu? No nie wierzę.

Britain po rozmowie z bratem była o wiele bardziej pewna siebie. Dorosły już mężczyzna był dla niej najważniejszą osobą w życiu, oparciem. Wspierał ją w każdej sytuacji. Byli jak prawdziwe rodzeństwo (...). – Och, a więc już po rozmowie, której za chwilę dostanę streszczenie. Na dodatek pojawia się jeszcze słaba ekspozycja. Wiesz, relację rodzeństwa mogłabyś pokazać sceną rozmowy, ich wzajemnym stosunkiem do siebie. A ty najwyraźniej uznałaś, że poprowadzenie tej sceny byłoby zbędne, a jednak teraz eksponujesz tę relację suchym opisem. Jakbyś w ogóle tego nie przemyślała.

Ale dobrze wiedział, że decyzję co do pozostania w Hogwarcie musi podjąć sama, więc codziennie modlił się tylko, by ją natchnęło – jeżeli już używamy chrześcijańskich sloganów – coś na miarę co najmniej Ducha Świętego. – Kto używa? Narrator z kimś w parze?

Patrzyła, jak James Potter bierze na ręce Edith Path i wnosi ją na salę przy akompaniamencie donośnego śmiechu reszty. (...) Zauważyła, że Edith Path zostaje trochę z tyłu grupy. Szybko przyspieszyła i zrównała się z nią. – Ale przed sekundą James ją nosił na rękach, więc jak mogła sama zostać z tyłu? Nigdzie nie napisałaś, że ta szopka się skończyła, ale wciąż podkreślałaś, że Britain obserwuje towarzystwo.

Odszedł. Wysoki blondyn o poważnym spojrzeniu. Zniknął z horyzontu. Z Hogwartu. – Takie rozczłonkowywanie zdania na osobne nie brzmi i nie wygląda dobrze. Miało być poetycko, ale nie zrobiło zamierzonego wrażenia.

Właściwie nie była wobec niego nikim znaczącym – po prostu przyjaciółką. – Zabolało mnie to zdanie. Nie wiem, czy w Twojej historii słowo przyjaciel można zdefiniować trzema literkami skrótu BBF, ale na to właśnie wygląda. Nie ma to zbyt wiele wspólnego z przyjaźnią w takim razie; spłyciłaś to słowo, jego znaczenie. Odjęłaś mu wartości. W Twojej historii wystarczy się parę razy uśmiechnąć do kogoś i pośmiać z kimś w towarzystwie, a już relację można spokojnie nazwać przyjaźnią – jakby brakowało Ci synonimów na zwyczajne koleżeństwo. Przyjaciel to przecież osoba bardzo bliska i znacząca, tutaj Rose i Syriusz są co najwyżej właśnie koleżeństwem, a wykorzystałaś dość mocne słowo w opisie tej relacji. Gdy będziesz chciała opisać prawdziwych, bliskich sobie przyjaciół – też użyjesz tego słowa. To trochę przykre.

Z pewnością mnie oleją, a McGonaggal zabije. – Nadal, po tylu rozdziałach, jestem pewna, że osoba o takim nazwisku nie uczyła w Hogwarcie.

Trochę nie rozumiem zachowania Franka i Alicji. Najpierw mają na siebie foszki, unikają się, płaczą, a potem nagle normalnie gadają. Gryzie się to. Frank zwiewa przez swoją ukochaną, by potem podejść i zagadać o szlabanie. I żadnych w tym emocji, żadnego wytłumaczenia. Ominął mnie moment pogodzenia się? Zmiany nastawienia? Coś się wydarzyło, co zmieniło ich relacje? Czy to kolejny imperatyw opkowy?

A jednak, czego się nie spodziewałam, zaczęłam kibicować Britain, gdy dowiedziałam się, że naprawdę startuje w eliminacjach. Poczułam do niej sympatię i współczucie, a kiedy czytelnik rozumie jakąś postać i próbuje wczuć się w jej sytuację – to zawsze dobry znak. Mam wrażenie, że do tej pory to jeden z ciekawszych wątków twojej historii. Nie James i Lily, nie Syriusz i Edith, nie Alicja i Frank, tylko właśnie ta dziewczyna-nieszczęście, której imię poznałam dopiero niedawno (no i Daniel z Rose – ten wątek wydaje się ciekawy, gdyż zapowiada poważną akcję ze śmierciożercami w ruchu). Nie wystąpiła w wielu scenach, ale też nie traktowałaś jej za często chamską ekspozycją, dziewczyna nie przejawia objawów marysujkowości, zdaje się naturalna i nieupierdliwa. Potrafiłam sobie wyobrazić, jak się zachowuje i jak smutny ma wyraz twarzy. I to sprawiło, że zainteresowałam się nią bardziej niż wszystkim innym. Aczkolwiek jej rozmowa z Blackiem… Nie wiem, co się zmieniło. Czy wymiana opinii z bratem dodała sił tej cierpiętnicy na tyle, że pozwoliła sobie aż tak dopiec Syriuszowi? W końcu znalazła w sobie na to odwagę, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego. Co się zmieniło? Coś przegapiłam? Bo czuję, jakby mi umknęło…

Rude włosy, warto dodać – ale o ile te Lily przypominały w kolorze marchewkę, to tej dziewczyny raczej dojrzewającą czereśnię. – Czy mi się wydaje, czy włosy Lily były kasztanowe (dokładnie ciemnorude w młodości, w dorosłym wieku bardziej kasztanowe)? Nie przypominam sobie, aby miały odcień marchewki. Farbowała?

- Po prostu jest mnóstwo głupich dziewczyn, które chcą się ze mną zaprzyjaźnić tylko ze względu na moich znajomych. Strasznie chcą poznać Syriusza albo Jamesa, albo być w centrum zainteresowania i wymyślają jakieś kompletnie kosmiczne wymówki, żeby zagadać… No i strasznie cię przepraszam, ale myślałam, że jesteś jedną z nich, a ja po prostu naprawdę nie znoszę tych pustych lalek i potrafię być naprawdę nieprzyjemna.
Patrzyła na nią z nadzieją. Britain uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła dłoń.
Jak któraś z dziewczyn chce poznać Syriusza albo Jamesa, to jest głupia? A ta, która nie chce, jest mądra? Myślenie Edith mnie dobija. Jej system wartości pokazany tym dialogiem nie podchodzi pod merysuizm. Kojarzy mi się z takimi właśnie dziewczynami, jakie sama opisuje. A Britain nie wykazała się inteligencją, lecąc na te słodkie słówka.

- Jako prefekt muszę obudzić dziewczyny z całej wieży, bo dziś na śniadaniu mają zostać przedstawieni reprezentanci – poczuła dziwny uścisk w żołądku na samą myśl o przesłuchaniach. – No i nikt nie powinien się spóźnić. (...)
Edith wyszła. Po chwili w całej wieży rozległ się wzmocniony magicznie głos:
- O… mój… Boże…! Syriusz Black i James Potter na korytarzu! W samych bokserkach!
Wróciła się z uśmiechem. Sądząc po trzaskaniu drzwi, chyba jej się udało. – No dobra, było zabawnie. Punkt dla Ciebie. Chociaż to trochę przykre, skoro nie ma lepszego sposobu, by pobudzić z rana te wszystkie dziewczyny… Co one muszą mieć w głowach?

- Za chwilę poznacie reprezent[a]ntów szkół. – podskoczyła na dźwięk głosu dyrektora i skarciła samą siebie. Miała tylko nadzieje, że James tego nie widział. – Jak się skarciła?
Podskoczyła wielką literą i od nowej linijki, bo słowa dotyczą Lily, a nie dyrektora, który wypowiedział te słowa.


Rozdział 24 – James Potter nie radzi sobie bez Edith Path
Dość ciekawy obrót sytuacji. A więc jednak James? No, no. Jeżeli chodziło Ci o zaskoczenie czytelnika, no to się udało, aczkolwiek spójrzmy na to logicznie; organizatorzy powinni poinformować o pomocnikach wcześniej, gdy wyjaśniane były zasady całego przedsięwzięcia, a jeżeli sami wpadli na ten pomysł później, to wypadałoby to jakoś wyjaśnić. To dość nie fair wobec uczniów i wątpię, by takie coś miało miejsce – regulamin Turnieju Trójmagicznego był bardzo ściśle przestrzegany i kontrolowany przez Ministerstwo, aby właśnie takie niespodzianki nie miały miejsca (przecież wiemy, jak było z Harrym – Czara go wybrała, więc musiał wziąć udział, nie było żadnych odstępstw). Jednak mogliby wspomnieć o pomocnikach dopiero po ogłoszeniu nazwisk reprezentantów, bo teraz to wygląda, jakby pomocnik był ważniejszy od głównego zainteresowanego. Naprawdę rzuca się w oczy ta usilna próba zaskoczenia czytelnika, nieobarczona żadnym sensem. W dodatku najpierw powinni być wyczytani reprezentanci innych szkół. Gospodarze zawsze na końcu, to świadczyło o manierach.
A tak sobie teraz przypomniałam, James i Lily są w piątej klasie, co równa się temu, że mają po jakieś piętnaście lat. W Turnieju można było brać udział, gdy skończyło się siedemnaście, więc nie powinni zostać dopuszczeni. ICOTERAS?

Znów żadnego enteru i nagle jesteśmy w Trzech Miotłach.

Był to ten sam chłopak, którego przegoniła z pomostu, by móc obserwować zachód słońca. – No bez przesady! Syriusza zna cała szkoła, udowodniłaś to sceną, w której dziewczyny reagują na wieść o jego porannym paradowaniu w bokserkach po korytarzu. Vanilla jest ostro zacofana. Ciężko mi w to uwierzyć.
Och, dopiero gdy napisałaś, że Vanilla rozmawia z Puchonem, dotarło do mnie, że to nie Syriusz, tylko kolejna tajemnicza postać. I dopiero teraz zrozumiałam, że wtedy na pomoście, to też nie był Syriusz siedzący tam wciąż po spotkaniu z Edith, tylko ktoś zupełnie inny. Ech… Tak ciężko się odnaleźć w twojej opowieści, doprawdy. To istny koszmar!

Po chwili obserwowała jużjak oddala się, a palce, którymi nie mógł jej wygrażać, zastępuje butelkami. Brak spacji. Jak można wygrażać butelkami? Mam nadzieję, że chociaż pod okiem chirurga zastępował te palce...

Ze znanym wszem wobec refleksem zdała sobiewłaśnie sprawę, że umówiła się dziś na niemal randkę z Puchonem. – Brak spacji. Cóż, szybka jest. Myślała o tym, rozmawiała ze znajomymi a dopiero potem zdała sobie sprawę, że to zrobiła. Choć wcześniej o tym myślała. Gratuluję.

- Nie martw się. U nas, Gryfonów, to rodzinne – nagle spojrzała na coś z plecami piątoklasistki. – Spadaj, Black.


Historia o tym, jak Syriusz stał się piątoklasistką. Wiem, że to tylko literówka, ale sama przyznaj, że wyszło przezabawnie.
Poza tym reakcja Britain jest od czapy. Dziewczyna wcześniej w tłumie ludzi potrafiła mu wygarnąć wszystko z klasą, a potem odwrócić się na pięcie i odejść, a teraz znów się wstydzi i ucieka? Nie możesz robić z niej chorągiewki, dziewczyna powinna mieć jakiś kręgosłup, prawda? A jeżeli chcesz ukazać jej zmianę (jak zrobiłaś to podczas kwalifikacji do kadry), to bądź konsekwentna.

Jakieś pięć kroków przed nią turlało się po ziemi czarne, niezidentyfikowane coś, całe pokryte futrem. Po chwili położyło się na brzuchu i spojrzało śmiesznie na Edith. – Skąd w Hogwarcie pies? To raczej nie jest normalne, by po terenie szkoły paradował czarny kundel, wykluczając ewentualne zwierzątka Hagrida. Nie powinno więc to się do Edith wydawać trochę podejrzane? Bohaterka niejednokrotnie już podkreśla mocną przyjaźń z Syriuszem i resztą Huncwotów, no i dalej nie wie, że ten potrafi zmieniać się w psisko? Nie omawiasz istotnych kwestii i teraz widać wiele niedopowiedzeń – Edith zna ulubiony typ panny Syriusza, bo o tym jest w cholerę tekstu, a o wilkołactwie i animagii, co jest bardzo ważne w opowiadaniu o Huncwotach, nie ma nic. Jeżeli ma to wyjść w praniu, to zdecydowanie za późno.

Zaczęła grzebać w plecaku, wyrzucając na trawę podręczniki, aż w końcu wyciągnęła skradzione z kuchni ciastko. – Kiedy ona ukradła te ciastka z kuchni, w której nie była?

Ten zmiażdżony przez Jamesa to Peter – uśmiechnęła się z czułością. – Jest kochany i zawsze mnie słucha, gdy nikt inny nie ma na to ochoty. I uwielbiam się do niego przytulać (...). – Lol. Przecież Peter dawno przestał występować w tej opowieści, z niewyjaśnionych powodów. Nigdy nie widziałam, żeby Edith była z nim jakkolwiek zżyta, oprócz tego, że był jej oddanym sługą i zgadzał się na wszystko, co chciała. Gdy się pojawiał w opowiadaniu (co można policzyć na palcach jednej ręki, jak i Remus ostatnimi czasy). Starasz się mi wmówić coś, na co nie mam dowodów w tekście. Nieładnie, Morya. Nieładnie.
Warto tu zaznaczyć, że wykorzystujesz animagię do tego, aby Syriusz podsłuchał Edith, a nie omawiasz najważniejszego – wilkołactwa Lupina, przez które ta animagia się rozpoczęła.

- Edith zabije cię, jak się dowie – powiedział James, patrząc na zmierzającą w stronę chatki Hagrida zgrabną postać. Odwrócił się w stronę milczącego przyjaciela.
– Wiesz, że się dowie. – Niby jak miałaby się dowiedzieć, skoro jedynym świadkiem był James, który przecież nie zdradzi tajemnicy Syriusza? Sam Black też się raczej sam nie przyzna, więc ta spekulacja nie ma sensu. Aczkolwiek zabawnie byłoby doczekać reakcji Edith na tę sytuację. I dlaczego, kurczę, z Syriuszem i Jamesem nie ma Petera i Remusa? Przecież oni zawsze trzymali się razem, a SZCZEGÓLNIE w takich sytuacjach. Wspominając Remusa, nie pisałaś jeszcze nic o jego wilkołactwie. Ale ciężko wprowadzić ważny wątek o postaci, której niemal nie ma w opowiadaniu.

Zakrztusiła się, choć niczego nie jadła. Najprawdopodobniej własną śliną. – A czym innym? Językiem?

Masz plusa za scenę z Edith i Potterem. Jej rada jest naprawdę dobra. Jestem ciekawa, czy Lily naprawdę zachowa się tak, jak przewidziała Path – to by było bardzo podobne do panny Evans.

(...) aż w końcu puści się pędem spowrotem do zamku. (...) gdy około ósmej rano Edith zaczęła biegać tam i spowrotem, krzycząc, że „śnieg spadł” (...). – Z powrotem.

- Ulepimy bałwana! – wykrzykiwało co chwila to wieczne dziecko w osobie blondynki. – Naprawdę nie musiałaś tego dopowiadać. To stało się jasne, gdy Edith pobudziła wszystkich, drąc się wniebogłosy, że spadł śnieg.

- Co ci zrobił Rose? – zawołała Lily nie otwierając zbytnio szeroko ust. (Po prosty bała się, że niezrównoważony Black może i tam wcisnąć jej trochę śniegu). – Zmieniłaś płeć kolejnej postaci. No i próbowałaś kiedyś cokolwiek zawołać, nie otwierając ust zbyt szeroko? Poza tym do otwartych choćby i lekko również mógłby się dostać śnieg. Wcześniej pisałaś, że Syriusz nacierał Lily całą twarz.
Nie zrozumiałam, co zrobiła Rose, że Huncwoci tak nagle się wystraszyli i uciekli. Znów mam wrażenie, że coś mi umknęło. No i nie bardzo widzę sens w opisywaniu tej sceny. Co miałam z niej wywnioskować? Co wniosła do powieści? Nic. Wygląda jak typowa zapchajdziura. A mogłaś tutaj dodać jakiś wątek z psotami Huncwotów połączony ze śnieżną pogodą – to by oddało ich charakter, bo brakuje ich żartów. A rzucanie się śnieżkami z przyjaciółmi na pewno nie należy do takich scen. W końcu chyba nie dlatego byli znani na całą szkołę, prawda? Gdzie są nasi żartownisie? Brakuje mi tak bardzo jakichś scen z opisem dowcipu. 


Rozdział 25 – Z mózgiem Lily Evans chyba nie wszystko w porządku
– Bardzo ba-.
– Twoje głupie określenia – westchnęła. – Ale półtorej razy „bardzo” najwyraźniej wystarczy, żebyś spędziła z nim całą noc. – Technicznie rzecz biorąc, to nie jest równe półtorej razy, bo „bardzo” ma sześć liter. Poza tym nigdy wcześniej nie słyszałam, aby Vanilla używała takich określeń; to pierwsza taka sytuacja. Wtykasz mi coś, w co mam uwierzyć, a dowodów wciąż brak…

Balon gumy pękł, trochę melodramatycznie. Lily stała przed nim z szeroko otwartymi oczami i wydawało się, że zaniemówiła. – Przed balonem? Poza tym pękający melodramatycznie balon brzmi nieźle. Jajecznicę też robi?

(...) nadal nie wyglądała jak osoba, której na mózgu wszystko leży tam, gdzie powinno. – Zdanie brzmi strasznie banalnie i kolokwialnie, a należy przecież do narratora. To karykaturalne, ale wcale nieśmieszne. Za to sprawdziłoby się jako wypowiedź któregoś z Huncwotów.

- Od kiedy okazało się, że jestem reprezentantem, wszystko między nami się popsuło. Miałem nadzieję, że chociaż się polubimy. – No popatrz. A to nie było przypadkiem tak, że Lily w ogóle nie lubiła Jamesa? I przed tą nowinką, i po niej? Przecież gdyby wcześniej się lubili, nie wściekaliby się na siebie i nie robili głupich zakładów. A Evans już dawno by się umówiła z Potterem, nawet jako z kolegą.

Przekrzywiła głowę na bok, [przecinek zbędny] jak labrador. – Och, no przecież to nie są jedyne psy, które przekrzywiają głowy. No i kompletnie nie przekonuje mnie reakcja Evans na słowa Jamesa. Wymusiłaś ją, to okropnie czuć. Zrobiłaś z niej nieporadną i bez mózgu, co zapowiadałaś już w żałosnym wręcz tytule rozdziału. Nie potrafię sobie wyobrazić takiej Lily, przepraszam. No i to jej nieporadne rozkraczenie i żucie gumy… Ona raczej nie zachowałaby się tak niestosownie. W ogóle to do niej nie pasuje, przez co scena jest strasznie sztampowa. Aż żal, naprawdę. Zaskakuje mnie też ciąg rozumowania tej paskudy:
Znaczy… no wiesz, takie pójście na kompromis to ostatnie, czego bym się po tobie spodziewała (...) Kurna. Znaczy, nie chciałam powiedzieć, że jesteś głupi. – Co ma piernik do wiatraka? W którym momencie Lily niby dała do zrozumienia, że James jest głupi? Nie powiedziała tego i nijak nie da się tego wywnioskować z jej słów. Zawziętość nie jest synonimem głupoty. Po prostu nie. No i to kurna jakoś w jej ustach… Nie bardzo.

Wyłamując ręce za plecami, wspięła się na palce i szybko cmoknęła go w policzek. – Chyba raczej wyłamując palce. Zaraz, bo nie nadążam. Lily non stop obrażona jest na Jamesa, tak bardzo nie chciała iść z nim na randkę po przegranym zakładzie, a gdy on rezygnuje ze swojej nagrody, ta cmoka go w policzek? Rozumiem, że jest wdzięczna, ale jej reakcja jest absurdalna i umniejsza wartość jej wszystkich wcześniejszych fochów. Naturalniejszym byłoby zwyczajnie podziękować, podać rękę – to maks. Widzisz, jak bardzo skłóconą wewnętrznie bohaterkę tworzysz? Lily zachowuje się wręcz irracjonalnie. To tak nie działa, że jak czegoś nie chcesz i okazuje się, że tego nie musisz, to nagle jednak chcesz. A w opku to się nazywa imperatyw. Lily zmieniła zachowanie, bo tak. Bo była trochę wdzięczna, więc od razu wyskoczyła z buziakami, podczas gdy pięć minut temu nie chciała nawet patrzeć na Pottera. Widać, jak bardzo chcesz pokazać czytelnikowi, że oni się pokochają, jednak bardziej odpowiednio by to wyszło, gdyby po prostu lepiej się poznawali i przekonywali do siebie, a nie postępowali jak idioci.

- EDITH?! – wrzasnął. – EDITH, GDZIE JESTEŚ? KOOOCHAM CIĘ! – Taki wrzask Lily powinna spokojnie usłyszeć nawet w dormitorium. James jest niepoważny. Poza tym wcześniej udowodniłaś nie raz, że w Twoim Hogwarcie plotki roznoszą się bardzo szybko. James powinien mieć przechlapane po takim wyznaniu.

Bo Alicja miała teraz dwa cienie – jeden własny – i Williama Begga. – Drugi myślnik kompletnie zbędny.

(...) w kieszeni Franka od razu otwierał się nóż sprężynowy. Za każdym razem na widok blondyna chciał mu się rzucić do gardła. – Kolejny raz pomyliłaś podmioty i wychodzi na to, że to nóż chciałby się rzucić…
No i to całkiem naturalne, że czarodziej do zabicia kogoś użyłby mugolskiego noża sprężynowego, a nie np. Avada Kedavry… Taaak, to ma sens.


Rozdział 26 – Lepiej wszyscy skupmy się na swoich zaletach
- Dlatego właśnie zawsze trzeba padnąć – wyjaśnił mądrze Remus. – Nie tak zupełnie mądrze… Mądrze byłoby: paść.

- Też śmiem obawiać się tak sądzić – odparł mądrze. – Już drugi raz próbował powiedzieć coś mądrze, ale mu nie wyszło. To tylko dojrzałe i archaiczne wyrażenia, ale użyłaś ich w kiepskim kontekście i to wszystkich tak blisko siebie, w jednym zdaniu: śmiać obawiać się sądzić. Miało być śmiesznie, ale coś nie wyszło.
Widzisz, ta scena przynajmniej miała jakieś zastosowanie. Pokazałaś nią, że Path i Huncwoci naprawdę są sobie bliscy, udokumentowałaś też codzienność chłopaków i opisałaś ich naturalny habitat – kompletny burdel na kółkach w sypialni. To czyni ich ciekawymi, realistycznymi, a scenę zabawną, ale przydatną. Nie taką zapchajdziurę jak większość wymyślonych scenek napisanych jakby tylko ku uciesze młodocianej gawiedzi. A jednak wspomniałaś, że takie poranki często się zdarzały – również to wywnioskowałam z zachowań bohaterów. Czemu jednak przez dwadzieścia sześć rozdziałów ani słowem nie wspomniałaś o żadnej takiej pobudce?
Przynajmniej wiemy, że Peter żyje. Wypowiedział aż jedno zdanie.

- Łapać ją! – zagrzmiały razem i na wyścigi ruszyły między trybunami, klucząc między rzędami ławek, od czasu do czasu je przeskakując. Gdy w końcu znalazły się na otwartej przestrzeni, żaby już nie było. – Nie wiem, po co one goniły tę Czekoladową Żabę. Ty byś chciała zjeść coś, co uciekało po ziemi? Zasada pięciu sekund nie działa raczej w przypadku czekolady.

– Kurde – podsumowała Edith, jak to tylko ona umiała. – Wątpię, że to jej autorskie wyrażenie. Chyba że chodziło Ci o jej ton… Nie bardzo to czuję.

– Tylko proszę, znów mnie nie przepraszaj, bo coś zwrócę – oznajmiła szybko. – No proszę. Britain znów wyszczekana i pewna siebie. Wciąż nie rozumiem, dlaczego ostatnio uciekła. Zmienna jak kalejdoskop. Raz płacze w kącie niczym chora na depresję, raz się drze na Blacka, będąc strasznie pewna siebie. Nie lubi Huncwotów, a jednak wkupuje się do paczki. Niekonsekwentna jak Lily. Zresztą, nie ma co się ograniczać – jak każda Twoja postać. A zapowiadało się tak dobrze...

Roześmiała się, całkiem serio i przyjaźnie.
– Legendy o Blacku są prawdziwe.
– Dbam o to – odparł, niby całkiem poważnie. – Całkiem słabe powtórzenie.

- Więc spadaj stąd (,) proszę (,) i nie próbuj mnie czarować, bo twój urok na mnie nie działa – westchnęła, traktując go jak kompletnego idiotę. – Czyli jak? Daj mi konkrety, a nie tłumacz swoich zamierzeń.

Barton wydaje mi się jakiś taki mocno creepy. Bo to ten sam typ, przed którym jakąś bohaterkę uratował Lupin, nie? Widzisz? Nie pamiętam. Nie piszę tego, by zrobić Ci na złość, ale MY NAPRAWDĘ NIE PAMIĘTAMY TWOICH POSTACI (nawet For, która sagę Pottera zna naprawdę dobrze i ogarnia stuprocentowo wszystkich bohaterów kanonicznych, z innymi ma problemy). Kto, gdzie, z kim? Nie wiem, wszystko mi się dawno pomieszało. Najgorzej jest z Twoimi OC – niektórzy mają nawet dwa imiona, jak Marquerite Maria (i też w pewnym momencie myślałam, że to dwie postacie, gdyż używasz nazw zamiennie). Nie sposób ich wszystkich rozróżnić, naprawdę. W każdym razie wracając do Bartona, to tak – jest bardzo creepy. To okropny stalker, szyty na miarę Dariusza z Trudnych Spraw. Tylko czekać, aż pojawi się w wannie, gdy Rose będzie chciała wziąć kąpiel. Na miejscu tej bohaterki nawet bym z nim przestała w ogóle rozmawiać albo zrobiła to raz a dobitnie.
Trudno jednak zapomnieć o scenach, które bawią lub żenują, więc bardzo dobrze zapamiętałam rozkraczoną Lily żującą gumę. Teraz to Rose się rozkracza nienaturalnie, a pod koniec rozdziału też żuje gumę, w międzyczasie żuje ją również Chlorissa. Kończą Ci się pomysły, huh?

– Dziękuję za twoją radę, bo tak się właśnie składa, że Frank oddalił się ode mnie dlatego, bo myślał, że się w Willu kocham – warknęła i wstała z łóżka. – Przynajmniej tak powiedziała mi Edith. A ja bym chciała, żebyś ty mi pomogła, jak dawniej to robiłaś. – Dlaczego – skoro Alicja wie, z jakiego powodu Frank zachowuje się tak, a nie inaczej – nie porozmawia z nim i nie wytłumaczy swojej relacji z Willem, ale wymaga, by ktoś rozwiązywał jej problemy? Wydaje się dość logiczne, że skoro zależy jej na Franku, powinna porozmawiać właśnie z nim. Dlaczego prawie wszystkie Twoje bohaterki to takie głupie, bezmyślne kozy? Zresztą, dopiero co Frank i Alicja rozmawiali normalnie. Znów strzelili na siebie fochy? Nie rozumiem. Czuję, jakby omijały mnie jakieś sceny w międzyczasie.

– Wywołaj w nim zazdrość, Alicjo. Poflirtuj z Williamem, nie możesz już tak dłużej olewać jego zalotów. – No jasne! Genialny plan! Wiesz, że facet, którego kochasz, odsunął się, bo myśli, że kochasz kogoś innego? WYWOŁAJ W NIM ZAZDROŚĆ i flirtuj z innymi na jego oczach! No na bank zadziała! Co z tego, że właśnie z tego powodu poszła kłótnia. I na pewno nie sprawisz, że facetowi zrobi się przykro…


Rozdział 27 – Bo śmierć też chodzi w pantofelkach
Lily zerknęła na zwisającego z dekoracyjnego balkonu Syriusza. Balkon był wystrojony tak tandetnie, że nie mogła na niego patrzeć. Syriusz też wyglądał kiczowato do kwadratu i na jego widok robiło jej się niedobrze. – Ale wiesz, że Hogwart to nie było więzienie dla nieletnich i nikt nikogo nie zmuszał do odgrywania roli? Lily zgodziła się i gra w przedstawieniu na własne życzenie. To – według kanonu – mądra i rozgarnięta dziewucha, na dodatek na rolę Julii znalazłoby się pewnie wiele chętnych. Kolejna scena, w której stosujesz imperatyw, wciskasz coś czytelnikowi na siłę, żeby na siłę wykreować jakąś scenkę, która sprawi, że jeszcze bardziej znienawidzę Twoją Lily. Na dodatek ruda jest jeszcze pomocniczką w reprezentacji Turnieju… Nie za dużo wrzuciłaś jej na barki, mając przecież więcej bohaterek?

Tam na dole jest Romeo. Kocham Romea.
Spojrzała na dół.
Fuj, Syriusz!
(...)
Aby móc dotknąć Syriusza (ochyda) (,) Lily musiała zrobić krok do przodu. – Dlaczego? Dlaczego uparłaś się, że Lily nie lubi Syriusza i dotknięcie go to jakiś wielki problem? To żałosne. Ona jest żałosna, ochyda przez ch jest żałosna, przedstawienie jest żałosne i dalsze rozwiązanie fabularne… Zgadnij? Też jest żałosne:
Aby móc dotknąć Syriusza (ochyda) [h!] (,) Lily musiała zrobić krok do przodu. Obcas o coś zawadził i prawie się wywróciła. Pochylając się nad Blackiem, zerknęła na jego twarz i natychmiast zdała sobie sprawę, że to coś musiało należeć do niego [ta twarz?].
- Ups – wyjąkała, równocześnie odchylając do tyłu głowę Romea i przesuwając nogę. Ze środkowego palca chłopaka, prosto w środek dłoni.
Syriusz jęknął z bólu, uśmiechnął się i puścił balkon. A potem już w jednej chwili leżał na dole, z rozrzuconymi kończynami i niezbyt wesołą miną.
Ktoś krzyknął na widowni, nagle nikt nie prowadził już rozmów, choćby szeptem. Potem Syriusz jęknął i przez salę przeszedł szmer. Parę osób zerwało się z krzeseł.
Nastał hałas.
Lily pomachała ze sceny.
Czytałam tę scenę cztery razy, zanim załapałam, że Lily nadepnęła Syriuszowi na palce i z premedytacją zrzuciła go z balkonu. No nie! Najpierw rzuca Severusem o ściany, a teraz przez jej durny występek Syriusz łamie obie nogi. To nie do pomyślenia. Jak Lily mogła zaatakować przyjaciela? Nie pomyślała, że może mu stać się krzywda? I to tylko dlatego, że miał tandetne ciuchy? Ona sama nie wyglądała lepiej. Poza tym:
Schyliła się, przykładając do ust Syriusza palce, które wcześniej pocałowała. (...) Aby móc dotknąć Syriusza (ochyda) [h!] Lily musiała zrobić krok do przodu. – No to jak to było naprawdę? Najpierw się schyliła i go dotknęła, a potem dopiero zrobiła krok w jego stronę? Brak tu sensu. Poza tym mam wrażenie, że pozbyłaś się Syriusza tylko po to, aby za chwilę jego rolę przejął James. Śmierdzi tym na kilometr. Obym nie miała racji.

- Dzisiaj wielki dzień. Po pięciu latach znajomości dwudziestego siódmego listopada James Potter pocałuje w końcu Lily Evans. Jak z tekstem, Rogaś?
- Muszę podszkolić ostatnią scenę.
- Dasz radę. – To osobna scena składająca się tylko z tych trzech wypowiedzi. Wiadomo, że środkową kwestię wypowiada James, ale nie mam pojęcia, kto jest drugim rozmówcą. Nie wiem też, gdzie postaci się znajdują ani jak je sobie wyobrazić – poskąpiłaś dosłownie wszystkiego.
Oczywiście, że James zastąpi Syriusza. No i co, Lily? Z deszczu pod rynnę…

- Wyzywasz moją wściekłość, bij się zatem – wykrzyknął James w stronę Andy’ego Stone’a i wyciągając zza pasa szable [ę], ciął nią w głowę chłopaka. Ciął w tempie tak szybkim, że może i po godzinie udało by mu się dotrzeć do czaszki. Andy jednak zdołał osłonić się własną szablą i pojedynek nie zakończył się tak szybko. – To znaczy, że James ciął szybko, ale nie głęboko? Tak? Na pewno o to Ci chodziło? No ale szablą nie przeciąłby czaszki, nie od tego są szable, rety. Twoje sceny akcji są okropnie chaotyczne. Używasz tak skomplikowanych opisów, że nie da się zrozumieć najprostszych ruchów i nie wiadomo, co kto właściwie robi oraz jak to sobie wyobrazić. Trzeba trzy razy czytać jeden fragment, a momentami nawet to nie pomaga. Próbujesz wydziwiać, gdy możesz użyć prostszych słów. Dodatkowo budujesz za pomocą zdań złożonych pełnych imiesłowów. Twoja narracja nie umie w dynamizm.

- Myślałem, że oto już nadszedł nas obu koniec na tym świecie. Kupiłem nawet truciznę w supermarkecie. – Rymy Romea w czasie improwizacji były… zabawne. Naprawdę zabawne i pasowały do sceny. A już na pewno do Jamesa. Wreszcie widać choć trochę jego natury żartownisia. To pierwszy z momentów, kiedy zarechotałam podczas przedstawienia, rozczarowała mnie jednak Lily odzywająca się mimo śmierci Julii:
- Julio, wyglądasz blado. I słabo – skrzywił się. – Julio, czy ty nie żyjesz?
- Nie, leżę tak dla zabawy – wypaliła martwa Lily, wybałuszyła oczy, po czym szybko zakryła sobie usta dłonią. To rozbawiło uczniów jeszcze bardziej.
To nie było profesjonalne i kolejny raz wyszła na idiotkę. Zastanawiam się, czy robisz to celowo, czy chcesz z niej zrobić po prostu zabawną, a ta głupota to nieprzewidziany efekt?
Muszę też przyznać, że końcowa improwizacja Lily i niespodziewane zakończenie wyszły całkiem smacznie i zaskakująco, nawet mnie rozbawiły. Może to nieco nie pasowało do Lily, jednak sam fakt, że w przypadku pomyłki improwizowała i ciągnęła dalej tę szopkę, sprawiły, że wykazała się uporem, szybką reakcją i widać, jak chciała uratować sytuację. To są poniekąd cechy prawdziwej Lily. Zaskoczył mnie jednak pocałunek Jamesa i Rudej przy innym zakończeniu, który mógł być wtedy zbędny. Brakowało mi szybszej reakcji dziewczyny. Trochę to wyglądało na zasadzie o rany, Potter mnie całuje, to poczekam aż skończy, dopiero wtedy pokażę mu, że w sumie to ja nie chcę. Wspomnę jeszcze o ostatnim zdaniu sceny – nie wiem, czy Maddle płakała dlatego, że przedstawienie nie wyszło, jak zaplanowała, czy raczej płakała wzruszona, że ludziom się podobało? Nieważne. Ja dopowiem sobie tę wersję pierwszą i cieszę się, że dałaś mi taką możliwość, niekonkretyzując i nieeksponując uczuć profesorki.

- No co, Evans? – zdziwiła się Alicja. – Tak to wszyscy narzekaliby tylko na waszą beznadziejną grę aktorską i nudne przedstawienie. A teraz patrz – gdzie się nie rozejrzysz, fani – pochyliła się poufale w jej kierunku. – Sama chętnie bym pocałowała tego Krukona, nie wiem jak mogłaś mu odmówić.
Edith rzuciła Alicji pociągłe spojrzenie.
- O chłopakach to my jeszcze pogadamy, Alice.
Alicja machnęła ręką. – Takie tam z rozdziału wcześniej:
- Nie rozmawia ze mną – jęknęła Alicja, z twarzą mokrą od łez. (...) Chloe, przez ostatnie dwa miesiące byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Cholera jasna, przecież ja się z nim prawie całowałam!
No właśnie. Alice podobno rozpacza za Frankiem. No to jak to w końcu z nią jest? I dlaczego raz odmieniasz jej imię, a raz nie?
Fragment z Vanillią i Benjaminem dobry, ale ostatnia scena z Huncwotami, Edith, Violette i Britain strasznie pomieszana. Znów skąpisz opisów. Nie mam pojęcia, gdzie bohaterowie się znajdują (z powodu schodów obstawiam korytarz). Jakbyś sądziła, że sam dialog rozwiązuje problem atmosfery w tekście i wystarczy, aby czytelnik się wczuł. To wcale tak nie działa. Brakuje prawie wszystkiego – opisu tła, opisu postaci, opisu sceny. Sam dialog tego niestety nie rekompensuje.


Rozdział 28 – Trzy oblicza miłości: Przyjaźń
Lily na początku miała niewiele z Lily, ale sama scena mi się podobała. Dobrze opisane znudzenie i brak zainteresowania lekcją. To o wiele lepsze od suchego podania: Lekcja, w przeciwieństwie do Jamesa, nie interesowała Lily.

Niesamowite, jak Shakespear wpłynął na stosunki między nimi. – Oryginalnie Shakespeare lub po spolszczeniu: Szekspir (tu możesz o tym poczytać). Zdanie zupełnie zbędne.

Lubię krótkie zdania, zwłaszcza w tego typu scenach, ale gdy tak wszystko bezlitośnie szatkujesz, dzielisz na zbyt wiele akapitów, można dostać zadyszki.

Wyglądał, jakby czuł się głupio. – Czyli jak?

Nie rozumiem relacji James-Edith. Rozmawiają o Lily i chłopak zdradza, że nie jest już nią zainteresowany. Tak nagle, bo próbował ją pocałować i nie poczuł żadnych motylków. Okej, jest to jakieś wytłumaczenie, ale w takim razie chyba powinien być bardziej rozczarowany, skoro biegał za rudą przez tyle lat? Wyszło strasznie sucho. Na dodatek z fragmentu:
Edith roześmiała się i spojrzała mu w oczy.
- James, ona nawet ciebie nie całowała.
- Niech ci będzie.
Spojrzał na nią pełen uwielbienia.
- Wreszcie mam cię tylko dla siebie – oznajmiła.
- Możemy przestać się ukrywać.
Jasno wynika, że Edith i James mają się ku sobie… Istny mindfuck. Nie wiem już, co o tym myśleć. Może chciałaś ukazać przyjaźń, a cała rozmowa była żartem, który miałby ją podkreślić, ale suche oznajmiła nie jest przedstawieniem żartobliwości raczej... Albo ja życia nie znam. Dalej mieszasz jeszcze bardziej:
Pocałowała go w nos i zerknęła na zegarek.
- O kurcze, James -poderwała się. – Jesteśmy już dziesięć minut spóźnieni! Zielarka nas zabije!
Pociągnęła go za rękę i[spacja]razem wybiegli z dormitorium.
- Będzie mi tego wszystkiego brakować, James – oznajmiła w biegu, ledwo łapiąc oddech. Odpowiedziało jej pełne przekazu sapnięcie.
Czego będzie jej brakować? Jego zalotów w stronę Lily? Ale przecież dopiero co pisałaś o ukrywaniu, nie rozumiem… Co to za popieprzona sytuacja? Jakiś patologiczny trójkąt miłosny? Zaskakujesz coraz bardziej, ale od czapy. Nic tu się już kupy nie trzyma, jestem cholernie poirytowana; nawet nie wiem, o czym czytam.

Remus powoli otworzył oczy i przetarł je w skrzydle szpitalnym. Spojrzał w górę – wokół niego siedziała reszta Huncwotów. Poruszył palcami u dłoni i jęknął – prawą rękę miał owiniętą w bandaż.
- Złamanie nadgarstka – wyjaśnił James. – Podobno zagoi się za godzinę. – Pierwsze zdanie brzmi dziwnie – jakby ważne było, że Remus przetarł w skrzydle te oczy, a nie, że się tam znajdował.
Chwila moment. Przed chwilą to Lily spadła z krzesła, tracąc przytomność na lekcji, a teraz w skrzydle ląduje Lupin? Dlaczego? A temu co się stało? W dodatku sama Pomfrey mówiła, że złamanie kości może uzdrowić w oka mgnieniu jednym machnięciem różdżki. Dlaczego teraz muszą czekać godzinę?
Z dalszej rozmowy wynika, że prawdopodobnie Edith widziała Lupina przemieniającego się w wilkołaka. Wszystko fajnie (BTW, cieszę się, że przypomniałaś sobie o tak ważnej kwestii jak specyficzność Lunatyka), ale takie skakanie po scenach jest upierdliwe i kaleczy Ci tekst.
Poza tym pytam, czy mam rację, ponieważ niczego nie skonkretyzowałaś. I żałuję, że nie pokazałaś tego sceną! Jakby nie było, odbierasz sobie największą zabawę z pisania – tworzenie – na rzecz streszczania. A czytelnikowi nie pozwalasz przeżywać scen, tylko łaskawie informujesz go o ciekawych wydarzeniach, które miały miejsce, ale najwyraźniej nie zasłużył sobie na uczestnictwo w nich.
Aha, okej. Niżej jest jednak opis – to jakby retrospekcja przedstawiająca scenę, o której Lupin rozmawiał z Jamesem. Jestem na nie. Dużo lepszy efekt uzyskałabyś, nie mieszając: klasa –> dormitorium –> Skrzydło Szpitalne –> Zakazany Las, ale przedstawiając wydarzenia chronologicznie. Chyba bardzo Ci zależy na tym, by czytelnik wciąż był zmieszany – nie wiem dlaczego, przecież przez ten chaos bardziej zniechęcasz, niż faktycznie intrygujesz. Plus od razu zdradzasz zakończenie ciekawej akcji.

Przebiegła przez ogród, wciąż obserwując trójkę przyjaciół. – Trójkę, czyli Lupina, Syriusza i Jamesa, tak? Pytam, bo nie napisałaś. Ale jako że Petera nie ma w Twoim opowiadaniu, to wyobrażam sobie właśnie ich.
[UPDATE: No i błąd. Okazuje się, że jednak Peter, bo Lupin potem wychodzi zza drzewa. Widzisz, jak mieszasz? Nie możesz, używając narratora wszechwiedzącego, nie wskazywać postaci i wykorzystywać sztuczną tajemnicę, bo znów wprowadzasz zamieszanie! Moja wyobraźnia dostaje kręćka, zaczyna boleć mnie głowa!].

W skradaniu się nie było lepszych od niej – kiedyś jeden z jej francuskich przyjaciół nauczył ją wszystkich potrzebnych zaklęć – kamuflażu, wyciszania odgłosu kroków… Skradając się za nimi czuła się trochę nie fair – wiedziała, że ich oszukuje, ale oni też nawymyślali niezłe kłamstwa, by ją spławić. – A ja mam Ci w to tak wszystko po prostu uwierzyć, huh? Bo Edith okazuje się kolejny raz superutalentowana, ale dowiadujemy się o tym AKURAT teraz, kiedy mamy scenę, w której bohaterka potrzebuje takich umiejętności? Widzisz, jak sztucznie wyszło? Narrator wspomina o jej coraz to nowszych możliwościach dopiero wtedy, kiedy są one potrzebnie w tekście, a to psuje kreację. Z przypadków nie czyni się postaci. To sprawia, że często odczuwałam, że pewne smaczki wymyślasz na poczekaniu: bo akurat teraz pasuje mi coś do postaci. Słabo. Naprawdę słabo. Znów mi coś wmawiasz...

Skradając się za nimi, była prawie cały czas zgarbiona, więc gdy uniosła wzrok, na chwilę umarła z przerażenia. – Nie umiera się na chwilę i z przerażenia, ale zamiera. Staje w bezruchu, czy coś.

Mogła udawać przed wszystkimi bardzo odważną, mogła też pokazywać, że w głębi duszy jest prawdziwym mężczyzną, ale będąc sama (,) nie czuła się już tak męsko. – Jak można pokazywać coś w głębi duszy? To się wyklucza. Poza tym Edith w głębi duszy była prawdziwym mężczyzną? Ta Merysujka? Jak? O co Ci chodzi? Trochę brzmi, jakby nie zasługiwała na miano prawdziwego mężczyzny, ale jakimś tam mężczyzną jak najbardziej była. Strasznie pokomplikowałaś. Dlaczego robisz z nią takie złe rzeczy? No i cały ten fragment to kolejna nudna ekspozycja.

Nogi uginały się pod nią ze strachu, ale ciekawość jak zawsze była silniejsza. – Tak. Już to pisałaś. Już dałaś mi do zrozumienia, że Edith się bała. Nie musisz tego dopowiadać raz jeszcze. Uwierz mi, że domyślę się, dlaczego nogi się pod nią uginały w takich okolicznościach.

Wytrzeszczyła oczy, czując się, jakby ktoś otworzył jej czaszkę i litrami wlewał tam przerażenie. Takie porównania pomagały jej zazwyczaj przezwyciężyć strach śmiechem – cóż, nie tym razem. – Taki śmieszny opis nie sprawi, że uwierzę w strach bohaterki. Co najwyżej, że parsknę pod nosem, ponieważ jeżeli chcesz pokazać mi mową pozornie zależną, co bohaterka myśli, to abym uwierzyła w jej strach, powinna raczej przeżywać, że holy crap, co tu się dzieje?!
Jak się czuje i zachowuje człowiek, kiedy się boi? Czuje serce w przełyku, poci się, ma gęsią skórkę, zasycha mu w gardle, oddech przyspiesza, a myśli skupiają się tylko na tym, by przeżyć, tak? No tak. I po czymś takim uwierzyłabym Twojej Edith. Ale ona jako martwa i głupiutka kukiełka ma czas na wyobrażanie sobie pierdół – tym razem otwieranej czaszki… Czyli tak naprawdę wcale się nie boi i narrator przesadził, opowiadając o atmosferze lasu i jej wielkim przerażeniu, a Ty spieprzyłaś opis i nie wyszło, jak planowałaś.

Z której strony przyszła? Ach, z tamtej. No dobrze. – Tyle się nabiegała rzekomo zdezorientowana, poopierała o biedne pnie, a tu ot tak wskazuje kierunek?

Da sobie radę, jest przecież człowiekiem, człowiek zdobył władzę nad innymi istotami, ma różdżkę i dobrze rozwinięte płaty mózgowe. – Rasizm. Jakby nie było, istnieją też ludzie, którzy nie mają różdżek...

Naprzód. Jest mięsożercą. Jest mięsożercą i predatorem. – A skąd Edith wie o predatorach? Maddle na zajęciach opowiadała im o mugolskim sci-fi z lat 80? No ale przecież Huncwoci uczęszczali wspólnie do Hogwartu między 1971 a 1978, czyli przed produkcją filmową. A jeżeli chodziło Ci o terminologię angielską, to masz rację – angielski predator to odpowiednik polskiego drapieżnika. No ale przecież piszesz opowiadanie w języku polskim...

(...) krzyknęła i niewiele myśląc, zaczęła biec przed siebie (,) uderzając twarzą o liście, potykając się, oglądając za siebie i robiąc wszystkie te rzeczy, które robi potwornie spanikowany człowiek w byle jakim horrorze. – „A ja jestem tak strasznie leniwą autorką, że sami sobie to wyobraźcie, czytelnicy… Co ja wam będę pisać”.
Dodatkowo uderzając twarzą o liście brzmi po prostu głupio. Jakby Edith biegła i tak specjalnie wpadała na te liście. Dostawała z liścia od liści.


Okej, dopiero na tym etapie opowiadania dociera do mnie, że przeplatasz relację Huncwotów w skrzydle szpitalnym z opisem wydarzeń w lesie z perspektywy Edith. Trochę późno, prawda? To by działało, gdybyś poświęciła temu cały rozdział i pozbyła się początku z Lily, a potem sceny z Edith i Jamesem. Właśnie ten początek odwraca uwagę od faktycznej problematyki rozdziału. Kompozycja jest tak chaotyczna, że ciężko się połapać, a i tak już wcześniej miałam problem z bohaterami – teraz wszystko utrudniłaś jeszcze bardziej. Całe szczęście, że ci występujący w retrospekcjach są kanoniczni, bo inaczej na pewno nie domyśliłabym się, o co chodzi. Na dodatek przydałby się jakiś sposób na zwrócenie uwagi czytelnika, że będzie tu występowała taka właśnie przeplatanka, bo już zdążyłaś zniechęcić mnie tym chaosem i teraz nie jestem w stanie docenić koncepcji, która tak naprawdę byłaby świetnym pomysłem na całą notkę.
Zdałam sobie właśnie sprawę, że przecież niedawno spadł śnieg, a Edith znajduje się przed wschodem słońca w Zakazanym Lesie. Ani trochę nie czuję tej zimowej atmosfery, ten las wydał się taki nijaki, nie zadbałaś o moją wyobraźnię. Opis tła ograniczyłaś do kilku gałęzi i odgłosów. Brakuje mi czegoś więcej. Chociażby skrzypienia tego śniegu pod butami, jego spadania z liści.

- Szybko – chwyciła jego dłoń i nie mogąc uporządkować myśli, dała się pociągnąć w stronę zamku. Zawisła na jego ramieniu, potykając się parę razy. – Coś mi się wydaje, że słowa nie należały do niej, a do Syriusza. W takim razie dopisek narratorski powinien pojawić się w nowym akapicie. Jeżeli należały do Edith, to wypowiedź zakończ kropką, a dopisek zacznij wielką literą.

Wpadli do szkoły przez nikogo niezauważeni – oboje wciąż przerażeni, biegnący jak najszybciej, byle by tylko zostawić ten koszmar za sobą. – Byleby. Naprawdę ciężko mi w to uwierzyć. Nikt? W nocy, w tak wielkim zamczysku? A dyżurujący nauczyciele? Woźny? Duchy? Nawet jeden obraz? To jak oni weszli chociażby do dormitorium? No i skoro po chwili okazuje się, że Peter i James pytają o Edith, to znaczy, że Lupin został sam w lesie? Czy to nie było aby niebezpieczne? I niekoleżeńskie z ich strony względem Remusa?

Pomfrey wie o przypadłości Lupina. Jakim cudem dała sobie wcisnąć kit odnośnie do tej psiej rany na ręce Blacka? Jeżeli chciałaś, by wyszło na to, że i ona, i Syriusz wiedzieli, że ta gadka-szmatka jest nieprawdziwa, ale każde z nich chciało stwarzać pozory, to Ci nie wyszło. Powinno jasno wynikać z tekstu, bo teraz to tylko moje wywróżone z gwiazd spekulacje. Pełnia i Huncwoci – łatwo wydedukować, skojarzyć. No i skoro przyjaciele odwiedzali Lunatyka w skrzydle szpitalnym o piątej rano, to Lily, z którą potem wita się Syriusz, mogłaby ich z łatwością podsłuchać. Na miejscu Syriusza, siedząc w jednym pomieszczeniu z wariatką, która zrzuciła mnie z balkonu, raczej byłabym bardziej... ostrożna. Rozmowa w obecności świadków o sytuacji w lesie nie była zbyt mądrym posunięciem. Poza tym dlaczego Pomfrey o Lunatyku mówi per Pan Lunatyk, a do Syriusza po prostu Black? Z czego wynika ta różnica?

Tym razem nikt nie był się rozbawiony. – Zbędne się.

Remus leżał w swoim pokoju, nie mogąc zasnąć. Gapił się w sufit, czując, że życie wali mu się na głowę.
Edith nie zrozumiała. – Ale przecież Path widziała tylko, jak Huncwoci idą do Zakazanego Lasu, a zaraz potem uciekała przerażona. Skąd wydedukowała, że chodzi o Lupina? Specjalnie przeczytałam tę scenę raz jeszcze i nigdzie nie ma momentu, w którym Edith widzi przemianę. Słyszy tylko głosy i przerażona ucieka co sił w nogach; nie bardzo wiem po czym i kiedy się domyśliła, że wilkołakiem był Lunatyk. Wiesz, na moje oko czterech Huncwotów w Zakazanym Lesie (dobra, jeden czekał na resztę i co z tego? Może chciał im pokazać jakiegoś wilkołaka albo inne stworzenie?) to jest coś podejrzanego, ale jeżeli Edith od początku do teraz niczego się nie domyślała o Lupinie, to takie rozumowanie tak po prostu bez dowodów jest zwyczajnie słabe. A może jednak domyślała się wcześniej, lecz w tekście wygląda to tak, jakbyś sama sobie dopiero przypomniała o wilkołactwie Lunatyka i wcisnęła fakt na siłę akurat teraz. Natomiast to jest bardzo istotna informacja. Nie może jej braknąć w tekście.

Ostatnia myśl na temat rozdziału – zwykle zapewniasz nas, że mamy czterech Huncwotów i Edith, ale tytuł rozdziału mówi o trzech miłościach i przedstawia relacje: Edith-James, Edith-Syriusz i Edith-Lupin. Gdzie Peter? Co się z nim dzieje? Jego randomowość naprawdę mocno rzuca się w oczy, choć dobrze, że przynajmniej Lupin zaczął żyć.
No i ani razu nie oznaczyłaś daty w tym rozdziale. To dziwne. Zdążyłam się już przyzwyczaić do tej bezsensownej maniery, a tu taki psikus.


Rozdział 29 – Tylko zabierz ze sobą ogórka, kochanie
Rozmowa Syriusza z Violette zwaliła mnie z nóg. Była mocna i dobrze przedstawiona, ale fabularnie nie pokryła się z moją dotychczasową wiedzą o bohaterach. Mianowicie do tej pory nie zauważyłam, by Violette była taka, jak opisał ją Syriusz. Nie zauważyłam jej niecnych pobudek, bo jakoś mi najwyraźniej umknęły, nie zwróciłam na nie uwagi. W sumie w pierwszej chwili zastanawiałam się, kim, do cholery, jest Violette? Właściwie mam wrażenie, że coś znowu działo się i rozwijało za moimi plecami, jakby tylko w Twojej głowie, i dostaję znów jedynie efekt tego rozwinięcia. Prawdopodobnie to przez wielowątkowość Twojej historii i ten wszędobylski chaos – ledwo zdążyłam teraz odróżniać Violette od Vanilli (przy czym mamy 29 rozdział! To fatalnie świadczy o opku!). Przez to, że nie znam tej pierwszej dość dobrze (jak właściwie żadnej Twojej bohaterki), Syriusz wypadł w tej scenie prostacko, przekroczył granicę między szczerością a chamstwem, a jeszcze śmiał wyskoczyć z moralizatorską gadką, jakby sam był wzorem cnót; mam wrażenie, że mocno przesadził, bo Violette do tej pory nie uchodziła za nawet ładną, ale pustą i sztuczną. W sumie, jak tak teraz myślę, to ona chyba za nic nie uchodziła, bo teraz sama nie wiem, czy pojawiała się już wcześniej. Dopiero w ostatnim zdaniu sceny wyszło szydło z worka:
Zawsze dostawała to, czego chciała. Jeżeli ona nie może czegoś mieć, inni tym bardziej.
- Zniszczę ci życie, ty ruda małpo – warknęła pod nosem. – Od teraz zapamiętam, jaki Violette ma charakterek, a przecież to nie jest (chyba?) pierwsza scena, w której bohaterka występuje. Za późno. Wszystko za późno.

- Ty naprawdę myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie – rzuciła rozgoryczona. – Ale tu miała jakąś tam rację.

W kolejnej scenie Rose kręci z Bartonem. Świetnie. I mam w to uwierzyć, mimo że Daniel, na którym dość mocno jej zależało, znika w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach napadnięty przez śmierciożerców, a ona sama chwilę temu robi z tego powodu zamieszanie w gabinecie dyrektora? Czy nie powinna zająć się sprawą zniknięcia swojego poprzedniego obiektu westchnień? Podobno Rose jest uparta i musi wszystko wiedzieć… Tag. Jasne. Bardzo się o niego martwi – jest jej tak smutno, że umawia się na randkę z Bartonem. Albo to ona jest głupia, albo Ty zapomniałaś o własnym wątku, i to tym jednym z najciekawszych. Nieładnie zmieniać charakter postaci tak nagle, bez wyjaśnień, w połowie opka. Gdzie konsekwencja?  

Mam wrażenie, że główni bohaterowie Twojego opowiadania demonizują całą resztę uczniów, uważając się za uprawnionych do głoszenia ocen. Ta pusta, ten się bawi uczuciami… a oni się z takimi nie będą zadawać, bo sami są święci. Ich czyny zawsze będziesz usprawiedliwiać na siłę.

- Uwielbiam to uczucie, gdy fanki mdleją – westchnął Syriusz.
Edith roześmiała się.
- To nie twoje fanki.
Prychnął.
- Daj spokój. Ja i James to prawie jedno i to samo.
I tu się zgodzę. James i Syriusz to rzeczywiście niemal identyczne charaktery.

Nauczyciele i czarodzieje z ministerstwa unieśli różdżki i powietrze na arenie jakby zafalowało. Arena wydłużyła się, lecz widownia pozostała takiej samej szerokości. (...)
- Jak to możliwe, w tak krótkim czasie? – szepnęła Edith.


Edith to kretynka. A pierwsze zdanie brzmi, jakby czarodzieje unieśli powietrze.

Syriusz uśmiechnął się i pochylił w jej stronę, wskazując najbliższą im część betonowego kręgosłupa budynku.
- Spójrz tam, to tylko atrapa.
Przyjrzała się wskazanemu przez niego miejscu i rzeczywiście zauważyła, iż w niektórych miejscu [miejscach] powietrze wciąż faluje, zakrywając zwykłe rusztowania.
- To wszystko to tylko iluzja – roześmiał się Remus, który zaszedł ich od tyłu wraz z Rose i wciskał się właśnie pomiędzy Edith a Syriusza. – Nie zapominaj, że otaczając nas najpotężniejsi czarodzieje w tym kraju.
Machnęła na to ręką.
– Najpierw dziewczyna chce wiedzieć, a potem macha ręką… Wiesz, to nie jest jakiś wybitnie grzeczny gest. Na dodatek tę iluzję tworzą podobno najpotężniejsi czarodzieje w tym kraju. Iluzja ma sens wtedy, kiedy się o niej nie wie, mimo to Syriusz i Lupin z marszu dostrzegają błędy. Albo ci najpotężniejsi są słabi w te klocki, albo Huncwoci są skrajnie utalentowani. Albo – co gorsza w przypadku tego opowiadania – jedno i drugie. Zresztą jak mogą się tak dziwić i zachwycać magią najpotężniejszych czarodziejów, skoro właściwie czarodziej przewyższający wszystkich jest dyrektorem szkoły?

- Drogi panie ministrze, drodzy goście, drodzy uczniowie i przede wszystkim wy, zawodnicy – rozpoczął Dumbledore. – No okej, a pomocnicy? Tak bardzo ważni, że w scenie wskazywania reprezentantów wymieniono ich przed zawodnikami? I w ogóle jaka jest ich rola? Poza tym to brzmiało, jakby zawodnicy nie byli wcale uczniami.

Drugi istotny wątek (poza zniknięciem Daniela), który wydaje się dość ważny na tle całego opowiadania, to ten o turnieju. Pamiętasz na pewno treść czwartej części sagi – Turniej Trójmagiczny był wątkiem pierwszoplanowym, skupiała się na nim cała szkoła i w trakcie jego rozwijania rozwijała się również fabuła całej akcji. Natomiast Twoja tania podróba tego turnieju jest wspominana raz na kilka rozdziałów – tym ważnym wydarzeniem wcale nie żyje cała szkoła, a pomiędzy sceną przedstawienia reprezentantów aż po scenę pierwszego zadania NIE MA O NIM NIC. Kolejny zmarnowany potencjał historii. Fakt, że całkiem intrygująco obmyśliłaś tę konkurencję, zabawnie wyszło też starcie Jamesa z kappą (brawo za research), jednak mam dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, znów wydaje mi się, że robisz z Lily idiotkę – jeżeli wie, że kappa to wodny demon z Azji i zna o nim tak wiele szczegółów, to naturalnym jest, że lejek powinien być pierwszym, co przyszłoby jej do głowy. Znów jakoś niepełnosprytna wydawała się w tamtym fragmencie. Po drugie, bogin zmieniony w dementora (kopiowanie z czasów Harry’ego czy młody odziedziczył paniczny strach przed dementorami po tatusiu?) wydaje się dość słabą śpiewką, zbyt prostą jak dla Jamesa. Nie wiem, miałam wrażenie, że poszłaś z nim na łatwiznę. Wyszło szybko i sprawnie. Nie czułam atmosfery tamtego momentu, realnego strachu Jamesa. Susza.
Zaskoczeniem była jednak wygrana Vanilli. Już bardziej niż jej spodziewałam się Bartona, choć naprawdę stawiałam na to, że pójdziesz na łatwiznę i to James będzie zwycięzcą tej konkurencji. Dobrze, że nie wypchałaś go na siłę na pierwszy plan, co Ci się często zdarza.
Na marginesie, jak na tyle dialogów między Lily a Jamesem w trakcie zawodów, coś długo trwała ta minuta. Byłam pewna, że skończą rozmowę szybciej, a tu jeszcze po przejściu przez portal nawijali. Rozciągnęłaś to tak, że wydaje się, jakby minęło pięć minut, a nie jedna, a to psuje trochę wrażenie – zakłóciłaś prędkość akcji. 


Rozdział 30 – Mógłbyś być umierający
Już zupełnie się pogubiłam. Nie wiem, jak w końcu jest z relacją Jamesa i Lily.

Trybuny ryknęły po raz kolejny i po chwili na ziemię spadł Barton, od razu osuwając, a właściwie zwalając się na kolana. James otworzył szeroko oczy i zamarł, zupełnie przerażony, a Lily cofnęła się o dwa kroki. Grupa czarodziejów od razu utworzyła dookoła zamknięty krąg (...). – Nie chciałam już wypisywać wszystkich powtórzeń, ale to naprawdę przeszkadza w czytaniu, tym bardziej że scena wydaje się dość poważna.

Powiedzmy, że całe zajście z Bartonem to niezły twist. Ale co to za wolne reakcje wszystkich? Przeszkoleni uzdrowiciele, nauczyciele nie ruszają do pomocy od razu? Całość tak rozciągnęłaś, że w ogóle nie czułam napięcia. Potem czarodzieje unieśli zawodnika – po jaką cholerę? Żeby się zupełnie nie przewrócił?  Chyba tylko, żeby go bardziej uszkodzić… To było priorytetem przy potencjalnie poważnej ranie? Wnioskuję, że widzieli zakrwawiony bok z daleka, więc chwilę sobie patrzyli, później jak jeden mąż właśnie Bartona podnieśli? Gdzie logika? Potem od razu przenoszenie na noszach. Zjadłaś bardzo ważne elementy i ogłupiłaś widzów, zwłaszcza dorosłych, którzy byli tam po to, by sprawnie reagować w podobnych sytuacjach. Ciekawe, co robili ci rzekomo najpotężniejsi czarodzieje w kraju. Przecież choćby Pomfrey mogła udzielić chłopakowi pierwszej pomocy, a każdy dureń wie, że przy poważnej ranie nie podnosi się rannego ot tak. To nieodpowiedzialne! Czy bohaterowie w ogóle pomyśleli o konsekwencjach? Nie dość, że czytelnik niemal nie wie, co się dokładnie dzieje, to jeszcze jest zalewany absurdalnymi rozwiązaniami w przypadku incydentu. Skaczesz, skaczesz. Nagle podajesz informację (i to przez McGonagall), że Barton potrzebuje jedynie antidotum. Wszystko to, co istotne, dzieje się poza kadrem?

Potykając się lekko, zrobiła w jego stronę jeden niepewny krok, potem drugi, zatrzymała się i zemdlała. Wciąż czując, jak mocno wali mu serce, obrócił się w stronę nauczycieli. – Vanilla odpłynęła, zmierzając ku niemu, a on sobie ot tak poszedł, nie reagując? Lol. Chyba że szła w stronę Bartona, a Ty zgubiłaś podmiot. Jednak to wciąż pseudozabawne.

- Dobrze – dyrektor wyprostował się. – Dzięki Bogu możemy powiedzieć, że mają się dobrze. Spodziewaliśmy się takich rzeczy, ale… można powiedzieć, że w głębi duszy nikt z nas nie był na to przygotowany. – Zauważyliśmy. Nie dość, że bohaterowie działają irracjonalnie i sami sobie zaprzeczają, to jeszcze się do tego przyznają. No, ładnie. A Dumbledore logiczny jak zawsze. Poza tym, czy wszyscy czują się zobowiązani do składania dokładnych raportów głównym bohaterom opka?
No i w Hogwarcie wierzenia chrześcijańskie, kwestie typu dzięki Bogu? No nie bardzo...

Wtedy odsłania jakiś tam gruczoł jadowy, bardzo delikatny. Bartonowi udało się w niego trafić, ale jakoś niespecjalnie się ruszał i… no cóż… nie zdążył odskoczyć. – Co? Kto? Jak? Nie czaję.

Jak w „Angielskim Pacjencie”. Ja jestem Juliette Binoche, a ty nieznanym aktorem z pokiereszowanym obliczem.[spacja]Wtedy odsłania jakiś tam gruczoł jadowy, bardzo delikatny. Bartonowi udało się w niego trafić, ale jakoś niespecjalnie się ruszał i… no cóż… nie zdążył odskoczyć. – Mocno mugolskie. W dodatku film Angielski Pacjent powstał w 1996 roku, a książkę, na której podstawie został nakręcony, wydano w 1992 roku. Bohaterowie podróżują w czasie, czy co?

Zdziwiony, zmrużył brwi i szybko wyszedł z namiotu. – Oświeć mnie. Jak można zmrużyć brwi?

Wyciągnęła w jego stronę palec z triumfującym wyrazem twarzy. – Nie dość, że palec miał twarz, to jeszcze nieźle sobie ona radziła z pokazywaniem emocji.

Miał tak rozorany bok, że nawet jej było przykro. – Narrator ma rozorany mózg…
Rozumiem, że na przejęcie Rose losem Daniela już nie mamy co liczyć, yup? Ostatecznie porzuciłaś ten wątek czy wrócisz do niego, gdy stanie się to wygodne, a wtedy Rose zapomni o Bartonie? Tak czy siak, któryś wątek porzucisz. Choć miejmy nadzieję, że stanie się inaczej…

Cieszę się, że porzuciłaś już tę tępą taktykę Chlorissy – powiedziała Edith, przeczesując palcami włosy opierającej się o jej nogi Alicji. – Brakuje opisów, więc automatycznie się przyjmuje, że bohaterki stoją, toteż brzmi to bardzo źle.
Ale, zaraz, moment. Jak to porzuciła tę tępą taktykę? Żeby ją porzucić, to najpierw musiałaby ją przejąć, prawda? Nie mogę sobie przypomnieć, czy brałam udział w jakiejkolwiek scenie, która pokazałaby mi, że Alicja stosuje tę taktykę? Próbuje? Korzysta z rad Chlo? Nie, bo po co. Istotniejsze dla Ciebie jest wprowadzenie do akcji, a potem zamknięcie jej. To, co najważniejsze, czyli przebieg, coraz częściej dzieje się za naszymi plecami i pozostaje tabu.

- Mam nadzieję – westchnęła. – Do Franka już chyba dotarło, że między mną a Willem niczego nie ma… ostatnio więcej rozmawiamy – nie tak, jak kiedyś, oczywiście, ale to szybko wraca. – Kiedy? Gdzie? Coś mi umknęło? Nie masz pojęcia, jak irytujesz takimi metodami prowadzenia fabuły! Znów dowiaduję się o tym, co już miało miejsce! PO FAKCIE!


W dodatku datujesz dni. Robisz małe odstępy czasowe między streszczeniami scen i nie mam pojęcia, gdzie mieścisz te wszystkie streszczone momenty. Czas się zatrzymuje? Tyle się dzieje w ciągu kilku chwil, a my się dowiadujemy o tym z suchego streszczenia, które podsumowuje, co się działo, choć powinno być sceną. Opowiedz mi, jak to jest pisać opowiadanie bez opowiadania? Kreować fabułę tylko w swojej głowie i nie przedstawiać jej czytelnikom, a częstować ich jedynie ochłapami? Może zabierz się za pisanie relacji ze swojego opowiadania albo w ogóle rozpisz je w punktach, bo na razie widzę, że chodzenie na łatwiznę to dla Ciebie niezła gratka…

- Ja i Eryk… No, właściwie nie wiem.
- Właśnie, Eryk, którego mało kto zna, i ty… Oboje jesteście wybitnie popularni, ale i tak nikt nie wie, co między wami jest, bo nigdy nie widziano was robiących więcej niż…
- Trzymanie się za ręce i przytulanie? – uniosła wysoko brwi.


Jaki… Eryk? Popularny Eryk, którego nikt nie zna? Toć to sprzeczność. Nie znają go czytelnicy, nikt nie pamięta, kim jest i jak wygląda. Nikt nic o nim nie wie. Trzy oceniające oceniają to opowiadanie i żadna nie zna Eryka. Poczekaj, pójdę sprawdzić, czy jest w zakładce o bohaterach…
O! Jest. Ale mamy szczęście, dziewczyny! To taki Syriusz, tylko z Durmstrangu. Lubi latać na miotle i rozmawiać z Edith. Szkoda tylko, że czytam trzydziesty rozdział i do tej pory nie dostałam żadnego namacalnego dowodu na jego istnienie. A jeżeli kiedyś był, to został tak słabo wprowadzony, że i tak nikt o nim nie pamięta, więc gość jakby pojawia się na tapecie pierwszy raz. W zasadzie bez różnicy.
Czy ktoś widział, by Edith chodziła po szkole, kogokolwiek trzymając za rękę i przytulając się? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Kiedy piszesz o uczuciach Edith do Jamesa, czuję się, jakbym czytała o kazirodztwie. Po prostu wcześniej ich relacja była czysto przyjacielska, zachowywali się jak brat i siostra. Tak nagle wyskoczyłaś z wyznaniem dziewczyny (i to jeszcze w dialogu!), nie przygotowałaś gruntu. Tym bardziej nie pozwoliłaś, byśmy się sami czegoś domyślili. Opowiadanie wymaga hintów, wskazówek, drobnych aluzji. Wszystko powinno być naturalne, Edith powinna w oczach czytelnika zachowywać się normalnie, ale jednak gdzieniegdzie wykazywać jakieś zainteresowanie Jamesem, tym bardziej przy narratorze wszechwiedzącym. Teraz sobie przypominam, że gdy Potter mówił jej, że już nie jest zainteresowany Rudą, to Edith w sumie wspomniała coś o miłości, ale pamiętasz moją reakcję na tamtą scenę? Więc to nie był żaden hint, uznałam to za słabą próbę pokazania przyjaźni. Wtedy i o tym świadczył też tytuł rozdziału; naprawdę mocno teraz namieszałaś.
Gdybym czytała opowiadanie drugi raz, na wcześniejsze sceny powinnam reagować w stylu: aaa, teraz to ma sens! Faktycznie, teraz widać, że Edith leci na Pottera, ale to ukrywa… To się nazywa dobrze wkomponowany hint. Natomiast u Ciebie tego nie ma. Jest długo, długo nic i nagle JEB z grubej rury – Edith kocha Jamesa.
Cała rozmowa dziewczyn to takie strasznie hajskulowe i niepotterowskie blah, blah, blah. Strasznie mnie zmęczyła. Poza tym nie masz przypadkiem wrażenia, że tworzysz na wzór jakiejś śmiesznej telenoweli…? Bycie z kimś czy flirtowanie ważniejsze niż zdrowie Bartona i kolejne konkurencje niebezpiecznego turnieju, tak? Najwyraźniej chcesz mi po raz kolejny udowodnić, że Twoje bohaterki są głupie. Szczególnie zniesmaczyła mnie jednak Rose – na dziewczynie większe wrażenie robi łapanie się za rękę z facetem niż to, że ten ledwo uszedł z życiem. Przypomina mi się Lily i rzucanie Severusem o ściany albo zrzucanie Syriusza z balkonu. Takie rzeczy są najwyraźniej w Hogwarcie na porządku dziennym, że nikt nie zwraca na to uwagi... Cóż. Ciekawe, co na to kadra? Albo rodzice? Albo – gorzej! – zażenowany czytelnik...

- Powiedziała – odpowiedziała dziewczynka i nagle na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Więc cię lubię. Chcesz ją? – Chcesz co? Dopiero gdy Syriusz podnosi szklaną kulę, dowiadujemy się, że to o nią chodzi. Podkreślona fraza brzmi słabo.

- E tam, taka mądra dziewczynka jak ty na pewno już sobie z tym poradzi. Jaką przyszłość dla mnie widzisz, ślicznotko?
- Żadną, i przestań mnie podrywać, zboczeńcu. Jestem Nuria Colins i Dorcas powiedziała mi już wszystko o twoich tanich zagrywkach.
- Jezus Maria – jęknął Syriusz, szybko prostując się.
Po chwili zawstydził się swojego przerażenia i niepewnie okrążył kanapę, siadając sztywno obok dziewczynki.
- Chwila, jesteś tą Nurią? – zapytał, przysuwając się – Kuzynką Dorcas?
- Ręce przy sobie – oznajmiła tylko.
- To już nie mam pytań – powiedział smutno, głosem osoby w pełni pogodzonej z losem. – Dlaczego mi się nie przedstawiłaś?
- Dorcas powiedziała, że jesteś tylko tępym playboyem i mam na ciebie uważać, bo będziesz próbował się do mnie dobrać. – Aluzje przy jedenastolatce i piętnastolatku? Niesmak pogłębia to dziewczynka, które wielokrotnie powtórzył Syriusz. Black to oblech. Podrywanie pierwszoklasistki – to już mi się w głowie nie mieści, sorry.

Proszę mi wybaczyć to, co niedługo zrobię. Bal występuje w każdym opowiadaniu, jest kiczowaty i raczej żałosny, ale daje tyle możliwości działania! No i stanowi pewien punkt kulminacyjny. Poza tym turniej tłumaczy jego obecność – tyle powiem, o! – Tekst sam się obroni. Bądź nie.


PODSUMOWANIE ROZDZIAŁÓW 21-30.
Pierwsza uwaga – nadal zamiast pokazywać, co się dzieje, streszczasz albo eksponujesz. Zaczynasz wątek wprowadzeniem, potem nie ma środka, a na końcu sucho wyjaśniasz, co się stało i dlaczego, a my mamy to przyjąć do wiadomości i się z tym pogodzić. Nie wiemy, co jest gorsze, ale męczymy się, gdy przychodzi nam czytać dialog o naprawdę ważnych fabularnie wydarzeniach, które miały już miejsce wcześniej, lecz postanowiłaś je sucho zrelacjonować jednym zdaniem i zadowolić czytelnika byle czym. Takie niby sceny szybko się zapomina, bohaterów się nie pamięta i nie posiadają wtedy cech charakteru. Przykładowo, gdy dziewczyny plotkują o tym i tamtym, dowiadujemy się, że Edith ma faceta, a Alicja pogodziła się z Frankiem. Ale tego nie widać. Widać za to, jakimi są plotkarami, a to nie wpływa dobrze na odbiór bohaterek i sprawia, że nie bierzemy ich poważnie. Na dodatek powybierałaś sobie sceny warte opisywania i niewarte. Szkoda, że te warte to jakieś kompletne bzdury, z których nic nie wynika (najczęściej chaotyczne perypetie miłosne), a niewarte to rozwinięcia wątków dość istotnych (chociaż nie zawsze, bo był i spektakl, i turniej). Jednak za dużo furtek pootwierałaś, a teraz, żeby jakoś ogarnąć ten bajzel, desperacko trzaskasz drzwiami czytelnikowi pod nosem, tłumacząc: to skończyło się tak, a to tak. Bez scen. Jakbyś dawno straciła kontrolę nad tą historią i chciała jak najszybciej pozbyć się niewygodnego problemu związanego z czytelnikiem żądającym objaśnień.
Po trzydziestu rozdziałach warto zadać pytanie: do czego zmierzasz, Morya? Na nasze oko: do niczego. Idealnym przykładem na to jest postać Britain – dziewczyna, której obecność w opowiadaniu nie ma znaczenia, niczego nie wnosi. A zapowiadało się ciekawie, dobrze zaczęłaś, a nagle bum!, i zrobiłaś z niej kolejną kukiełkę. Chyba została tu wsadzona tylko  po to, by czytelnikowi w jednej czy dwóch scenach zrobiło się smutno, ale to tak nie działa, bo jeśli coś (ktoś) się pojawia, to musi być ważne fabularnie, dążyć z innymi wątkami do końca opowiadania, prowadzić do rozwiązania. A, powiedzmy sobie szczerze, gdyby nie było Britain, opko na niczym by nie straciło. To taki standardowy wątek-zapychacz. Kolejny, jakbyś w ogóle miała ich za mało. Przecież wszystko w opowiadaniu powinno być ważne. Strzelba Czechowa i Brzytwa Ockhama – kojarzysz? Obowiązkowo zajrzyj tu: KLIK.
Najwyraźniej chcesz, aby wszystko naraz było pierwszoplanowe, ale uświadom sobie, że czytelnik w końcu się zmęczy, będzie miał dość i naciśnie czerwony krzyżyk. Musisz wreszcie zdecydować, co jest pierwszym planem, a co dalszym. Na czym mamy się skupić, a co jest tylko opisem, pobocznym wątkiem, który uczyni historię ciekawszą i naturalną, wypełni tło. Inaczej się nie da. Nie możesz wrzucić wszystkiego do wora najważniejszych wątków, bo potem efekt jest taki, że masz trzydzieści notek o niczym ważnym, a my wciąż czekamy na rozwiązanie fabularne, jakiś znak, podpowiedź, do czego to prowadzi i na co w końcu zwrócić szczególną uwagę. Na wszystko? To nierealne, skoro już teraz mieszają nam się bohaterowie i sceny, drugie tyle notek tego bałaganu przed nami, a Ty tylko dodajesz i dodajesz, niczego nie ułatwiasz, ale komplikujesz, ostatecznie wątki urywasz albo streszczasz to, co chyba przestało być dla ciebie ciekawe, żeby nas byle jak zaspokoić, wytłumaczyć: było tak i tak, stało się to i to… Takie mamy odczucia. Jakbyś pisała po łebkach, bardziej dla siebie niż dla czytelników. Bo po co czytelnik ma rozumieć? Wystarczy, żeby wiedział, że ten ktoś znów się zakochał w kimś innym, a co się działo, to nie ważne i w ogóle strata czasu.
Wrócimy do tego po raz kolejny, bo to bardzo istotne: zdarza nam się mylić postaci, ale nie przez to, że jesteśmy złośliwe, mamy słabą pamięć czy czytamy nieuważnie. Nie. Nam się naprawdę to wszystko myli i utrudnia czytanie, a ocenianie tym bardziej. Kim jest Eryk i skoro jest kimś podobno popularnym, to czemu jeszcze tego nie zauważyłyśmy? Dlaczego Britain i Lily w każdej scenie mają inne charaktery? Czemu Syriusz wydawał nam się chwilę Puchonem? Skąd się wzięła Violette i kim jest? Czy Barton to ten sam typ, który zaczepiał jakąś pannę, którą uratował Lupin, a jeżeli nie, to gdzie jest tamten drugi? I gdzie Daniel, Dorcas i skąd co jakiś czas pojawia się Peter? Z powietrza chyba. Maria i Vanilla zlewają się w jedną postać; nie pamiętamy, kto z Twoich OC pochodzi z której szkoły, domu i tak dalej. Nie potrafimy sobie ich WYOBRAZIĆ, ponieważ założyłaś, że wystarczy na samym początku dokładnie opisać wygląd postaci, widocznie najistotniejszy, później do niego nie wracając. A zakładka z bohaterami nie powinna służyć jako przypominajka. Powinnyśmy ogarnąć ten bajzel bez niej, niestety, nawet ona czasami zawodzi. Piszesz opowiadanie o Huncwotach, których jest w tej historii niewiele. Poznaję jednak dziewczynę z wymiany – Edith, która ma przyjaciółkę z Beauxbatons, Marię, która chce wesprzeć uczennicę Hogwartu – Britain, która ma nową koleżankę Violette. To nierealne, by każdego zapamiętać, szczególnie, że nie rozwijasz starych postaci, a jedynie wrzucasz nowe. Chyba jednak przesada, nie sądzisz?
Dużo się działo przez te dziesięć rozdziałów pozostawiających (każdy z osobna) niesmak. Nie było chociaż jednej dobrze rozplanowanej, niezepsutej czymś sceny. Wydaje nam się, że powodem tego jest wszechobecny chaos. Mylisz podmioty, wciąż wrzucasz w sceny randomowych bohaterów teleportujących się do dialogów, opisujesz jakieś nudne, irytujące głupotki (bo ile można czytać o podbojach miłosnych bohaterów, gdy połowy z nich się nie kojarzy?), zamiast skupiać się na najważniejszych aspektach, rozwlekasz szczegółowo wątki akcji (wpychając multum niepotrzebnych w danym momencie bzdurek). W scenach najczęściej przewija się po kilka postaci jednocześnie i ciężko się w tym bałaganie odnaleźć. Na dodatek wciąż sądzisz, że oddzielanie od siebie scen jednym enterem wystarczy, a zaczynanie kolejnej od dialogu to pomysł wręcz wyśmienity… Ale zrozum – czytelnik ma z tym problem, nie potrafi wyobrazić sobie, kto co mówi i gdzie bohaterowie się aktualnie znajdują. Bo ostatnio Twoje opisy miejsc to w ogóle rarytas. O postawieniu krzyżyka na potterowskim uniwersum nie wspominając...
Co jeszcze? Aha, no tak. Wątki. Mamy mnóstwo tych zaczętych, jednak część zniknęła (porwanie Daniela), inna część wyjaśniła się za naszymi plecami (relacja Alicja-Frank), a jeszcze inne rozpoczęły się z grubej rury bez wprowadzenia (relacje Edith-James-Lily, relacja Edith-Eryk). Nie potrafisz posegregować rozdziałów i stworzyć płynnej, wielowątkowej historii – u Ciebie dzieje się A albo B, nic się nie przeplata, nie pokrywa. Brakuje ciągu przyczynowo-skutkowego. Edith dopiero co dowiedziała się o wilkołactwie Lupina… powinna to trochę trawić, nie? No nie, bo kilka notek dalej dowiadujemy się o jej miłości do Jamesa i laska prowadzi normalne życie, niczym się nie przejmuje. A podobno takie to było traumatyczne wydarzenie, ten nocny spacer po Zakazanym Lesie. Wątek wilkołactwa – jak większość wątków – po prostu pojawił się i zniknął, a szkoda, bo miał potencjał i chwilami radziłaś sobie całkiem nieźle. Jak zainteresowanie Rose Danielem. Zapowiadałaś, że Huncwoci mieli być pierwszoplanowi (razem z Edith i Lily, tak?). Jedyne, czego nam dostarczasz, to przelotne romanse dziejące się za naszymi plecami i zupełnie nienamacalne.
Gryfoni to nie jedno wielkie zbiorowisko ludzi myślących i robiących to samo, nie każdy Ślizgon jest mendą, a Krukoni i Puchoni istnieją.
Okej, przebrnęłyśmy jeszcze przez spektakl. Ostatecznie wyszło nawet śmiesznie, ale całe opowiadanie nie było warte tej żenady. Zniszczyłaś przedstawieniem Lily już doszczętnie – zrobiłaś z niej nieprzygotowaną i głupią (casting) wredotę (zrzucenie Syriusza z balkonu), która nie panuje nad swoją stroną emocjonalną (relacja z Jamesem) i nie wie, czego chce. Daje czytelnikowi sprzeczne o sobie sygnały i miesza w głowach.
Turniej – był wstęp, czyli powitanie gości, a potem od razu pierwsza konkurencja. Ten wątek jest jeszcze bardziej dalszoplanowy niż Dorcas i Peter, którzy pojawiają się i znikają w niewyjaśnionych nikomu okolicznościach, kiedy tylko Ci się podoba.
Powiedzmy sobie szczerze – gdyby wyciąć kilka przekonujących dialogów i jakiś jeden żart Huncwotów, to całe trzydzieści rozdziałów wygląda jak niedopracowany first draft jakiejś nawet nie tyle śmiesznej, co słabej parodii.
Nic nie poszło w dobrym kierunku. Wciąż stoimy w miejscu. 


Rozdział 31 – Alicja postanawia być mężczyzną w tym związku
Tytuł miał być chyba zabawny, a wyszedł trochę seksistowski, bo jak to, dziewczyna ma przejąć inicjatywę? Edit: okazuje się, że chodziło o coś zupełnie innego, czyli o stroje. Jednak myślę, że wielu może się kojarzyć tak jak mi… i to z pewnością nic dobrego.

Uciekła szybko w stronę Lily, łapiąc ją kurczowo za ramię. Szli właśnie w stronę Hogsmeade i szybko uznała kupowanie sukienki za to mniejsze zło.
- Chyba… nie – stwierdził James z mądrą miną. – Mądra mina, huh? A niby jaka to jest?

- O, sory, Alicjo. – Sorry.

Cały początek to znów takie bla, bla, bla. Dziewczyny idą po sukienkę na bal, chłopaki na piwo. Ogłupiania czas dalszy. Tylko spłycasz postaci (jeszcze bardziej!), budujesz stereotypowe portrety młodzieży. Nic nie wnosisz, nic się nie dzieje, dialogi są, bo są, jednak nie wynika z nich nic konkretnego, co napędzałoby fabułę. Chyba mają być zabawne, ale co za dużo, to niezdrowo. Uczestniczę w pustej scenie, którą nabijasz ilość zbędnych słów na opowiadanie. Gdyby wyciąć wszystkie takie, świat byłby bardziej dopracowany, konkretny, skupiający uwagę czytelnika. Dopiero kolejna scena z Britain i Violette jest dość istotna, bo pokazujesz nieznośne oblicze tej drugiej i naiwność pierwszej. W końcu mamy dowód, że Violette to suka. Dziękuję. Szkoda jednak, że tak późno.

Po chwili wrócił do stolika z czterema obładowanymi dziewczynami. – Czy tylko mi to zdanie brzmi, jakby James nosił te dziewczyny na rękach?

- Myślę, że raczej nie wiem. Włącz swój osobisty wdzięk i przygotuj się na lanie, tyle ci powiem – skrzywił się, zdziwiony. – A teraz suwaj się, tłusta klucho, idę szukać Syriusza. – Z tego zapisu wynika, że Fross sam sobie odpowiedział i sam siebie nazwał tłustą kluchą, a przecież z wcześniejszych wypowiedzi da się wywnioskować, że rozmawiał z Edith. Tylko że jeżeli zdanie należy do niej, to skrzywił się zdziwiony powinno znaleźć się w nowej linijce.

Remus pochylił się i zbliżył usta do policzka Rose.
- Hej, Rose, pójdziesz ze mną na bal?
Pokiwała zawzięcie głową, gryząc wargi i kurczowo zaciskając palce na wystarczająco zmiętolonej już koszuli Remusa. – Ja rozumiem, że to przyjaciele (mocno mylący i dezorientujący ostatni opis), ale przez takie sceny przychodzi mi na myśl pytanie, czy planujesz, aby każdy zaliczył każdego w tym opowiadaniu? Bo to powoli zakrawa o Modę na sukces.

A potem pojawił się William i to on wypalił z tym pytaniem. Nie mogła odmówić, bo powiedział to tak bardzo błagalnym tonem, a dookoła stało mnóstwo innych osób. – Alicja jest tępa do potęgi. Tak biegała za Frankiem, tak rozpaczała koleżankom, tak bardzo truła wszystkim dupsko o to, że go kocha i co ona niby ma biedna zrobić, a jak przyszło co do czego, to idzie sobie na bal z Williamem?! Dlaczego mi to robisz, Morya? Zdajesz sobie sprawę z tego, że fabularnie ten wątek dawno przestał być interesujący, za to zaczął irytować, a ja przestałam współczuć Alicji, bo postarałaś się, by najpierw bawił, a teraz żenował. Im dłużej będziesz ciągnąć takie głupotki, tym gorzej dla całego opka. Mieszasz do przesady.
Wsunął wargi w jej włosy. – Co zrobił, przepraszam? I jak to zrobił? Dziubkiem czy jakoś inaczej? I, najważniejsze, po co to zrobił?
Na szczęście za długo nie muszę czekać na rozwiązanie tego wątku. Alice zbiera się w końcu na odwagę po jednej, streszczonej rozmowie z Edith i idzie porozmawiać z Frankiem. Scena kończy się pocałunkiem. Dobry Jeżu Anaszpanie, nareszcie! Jedno z głowy.



Rozdział 32 – Wystroiłaś się na bal, dziewczyno
Zamiast zarumienić się zgodnie ze swoim starym zwyczajem, Alicja uśmiechnęła się szeroko. – Naprawdę miło, że znów wyręczasz czytelnika. Inna sprawa, że nie ma on w ogóle okazji do zanotowania czyichkolwiek starych zwyczajów.

- Włosy związane czy rozpuszczone? – zapytała zamyślona. – Idealne podsumowanie priorytetów postaci i ich głębi.

- Spoko spoko (...) – spoko, spoko.

- Wyglądam jak siostry, tyle, że ty masz ciemne włosy i ciemną sukienkę (...) – wyglądamy.

- Nie, nie idę z Glizdkiem. Ma jakieś problemy w rodzinie i musiał wracać wcześniej do domu. – Naprawdę cieszyłam się, że Edith pójdzie na bal z Peterem, bo sądziłam, że w końcu bohater dostanie chociaż na chwilę jakiś ochłap czasu antenowego wśród tych trzydziestu – pożal się boże – rozdziałów, ale jednak zabiłaś i tę resztkę entuzjazmu. Porzuciłaś ten pomysł, bo…?
A) James jest ciekawszy i Edith się w nim od niedawna kocha, więc to akuratne rozwiązanie, by szli razem na bal.
B) Aby zaskoczyć czytelnika.
C) Bo osobiście masz coś do Petera lub nie potrafisz opisywać scen z jego udziałem.
D) Wszystkie powyższe.
Wszystkie znaki na niebie (czyt. treść twojego opka) podsuwają mi niestety odpowiedź D.
W dodatku Edith informuje przyjaciół, że Peter ma problemy rodzinne i wyjechał. Czy oni o tym nie wiedzieli? No, do cholery, po to się ma przyjaciół, aby się im zwierzać, aby pomagali. Naprawdę BOLI NAS WSZYSTKIE to, jak traktujesz Petera. Usuwasz go w obrzydliwy, perfidny sposób, BO TAK. Nic nie wiemy o nim ani o jego problemach. A fakt, że Edith informuje o jego wyjeździe, sprawia, że odbieram Twoich bohaterów jako aroganckich dupków, nieprzejmujących się przyjacielem. To NIE SĄ James, Syriusz i Remus. To Twoje OC, którym nadałaś imiona bohaterów książki Rowling. Zawaliłaś po całości i brniesz w to dalej. Po sytuacji w Zakazanym Lesie, gdy Edith dowiedziała się o wilkołactwie Lupina i był tam Peter, widziałam jakieś światełko w tunelu. W tym momencie spisuję całą kreację Petera na straty.

- A więc zrobiła ci to przyjaciółka, co? – zapytała Vanilla, chrzątając się dookoła Britain (...). – Krzątając. Swoją drogą poprzednia scena, w której Britain zawierza Violette i idzie na bal, była całkiem smaczna. Potrafiłaś utrzymać napięcie, a mową pozornie zależną i pytaniami w narracji dobrze przedstawić emocje towarzyszące Britain. Czułam jej nasilające się rozczarowanie, jej stres i znów, jak wcześniej, mogłam ją zrozumieć, a także zacząć jej współczuć. Podejrzewałam tylko, że Violette ubierze tę samą białą suknię, którą wcześniej przymierzała Brit, aby zabolało mocniej, ale nie dobiłaś jej aż tak. I dobrze, nie było przewidywalnie, ale było mocno.

- Ta, przyjaciółka – od razu wtrąciła chodząca w kółko Edith. – Takie przyjaciółki to się traktuje tępym narzędziem w tył głowy. – Kupuję to zdanie i taką Edith. Mega naturalnie, tylko szkoda, że mugolsko. Może lepiej róźdżką?

Spróbowała zrobić zdegustowaną minę, ale nie mogła przestać się uśmiechać, więc po prostu uderzyła go w brzuch. – Czo ta Lily?!


Rzuca Syriuszami i Severusami, uderza Jamesów w tańcu… Czy nikt jej nie nauczył, że agresja nie jest oznaką przyjaźni? Bo uderzyć to czasownik o raczej negatywnej wartości, kojarzy się właśnie z agresją. Jeżeli chcesz, by zdanie nabrało przyjaznego wydźwięku, może niech Lily następnym razem, nie wiem, da kuksańca?
A właśnie… tak przy okazji. Mamy trzydziesty drugi rozdział. Co się dzieje z Severusem? Bo już nie pamiętam tak właściwie, dlaczego zniknął z opka?

Mimowolnie James skrzywił się lekko, bo po raz pierwszy widział Edith i Eryka razem i poczuł tę lekką szpilkę zazdrości wbijającą się w serce każdego, kto widzi, jak ktoś bliski spędza coraz więcej czasu z jakąś osobą obcą (...) – oto James i jego spóźniony zapłon. Przecież Edith i podobno popularny, ale nieznajomy Eryk byli już wcześniej widywani, trzymając się za ręce czy przytulając się, prawda? Przecież to słowa samej Edith.

(...) dziewczyna mogła rzucić się na szyję długo nie widzianej przyjaciółce. – Niewidzianej.

O! Dorcas wróciła! Narobiła szumu swoją kreacją bardziej niż samą obecnością. Zdecydowanie zabrakło w tej scenie wytłumaczenia, gdzie do tej pory była. Zniknęła na pół roku i nagle zjawia się na balu w ładnej kiecce, robi totalne wejście smoka, wszyscy się podniecają, ale nikt nie pokwapił się, by zapytać po prostu: a co ty tu tak w ogóle robisz? Mało wiarygodne. Bohaterowie w najlepsze zachowują się, jakby dobrze znali odpowiedź na to frustrujące pytanie – ba! – jakby się Dorcas na tym balu spodziewali i tylko czekali, aż wejdzie, a czytelnik ma mętlik we łbie. Znowu. Żadnego pozytywnego twistu, tylko cios w łeb.
I znów imperatyw wziął górę. Dorcas jest czarodziejką, tak? Co ona robi na tym balu? Co się dzieje w ogóle?

(...) nadrabiając cały ten czas, który stracili na jakiś grach i nieszczerych rozmowach. – Jakichś.


Rozdział 33 – Trzy oblicza miłości: Gorączka
Gdyby nie pełno ekspozycji (to tłumaczenie jak krowie na rowie…), wściekłość Violette zostałaby całkiem dobrze ukazana. Myśli wypadły bardzo naturalnie.

Bo już mam dosyć tej tradycyjnej gry w lubię-nie lubię cię. – Chyba jak my wszyscy.

Kolejny zahamowanie? Jej były chłopak jest najprawdopodobniej martwy, a ona bawi się w szkolne romansidła. – Kolejne.
No proszę. Rose jednak przypomniała sobie o Danielu, kto by pomyślał; jak miło… Ale właściwie dlaczego nazywa go byłym? Twój facet znika w niewyjaśnionych okolicznościach, być może nie żyje lub cierpi katusze torturowany przez śmierciożerców? Nie przejmuj się! To już nie twój interes – to już tylko twój eks! W kolejnych linijkach Rose pozwala się całować i obmacywać zmieszanemu Bartonowi (o jak ja mu ogromnie współczuję takiej miłości do tej zwyczajnie głupiej dziewuchy). Co jest z nią nie tak, Morya? W którym rozdziale zgubiłaś jej mózg? No i czy Rose przypadkiem nie była na balu z Lupinem? Czemu się go nie trzyma albo czemu nie poszła z Bartonem? Nic nie rozumiem. Rose wydawała się jedną z bardziej inteligentnych postaci Twojego opowiadania, a w tym momencie jej nie poznaję. Pozjadała wszystkie rozumy?

Masz problem z dozowaniem emocji i prowadzeniem sensownych wątków opartych na zachowaniu bohaterów wynikającym z ich racjonalnego myślenia. Odbierasz im szansę na rozumowanie. To są w większości przypadków już nastolatkowie, za chwilę prawie dorośli ludzie, a robisz z nich ułomnych. Rozumiem, że nie każdy od razu musi być mistrzem kontrolowania swoich emocji (np. wariatka Violette, która chciała kieliszkiem rozbić głowę Britain za to, że szara myszka i sierotka jest lubiana przez Huncwotów), ale jeżeli widać, że bohater (szczególnie: bohaterka) ma predyspozycje do bycia w stu procentach normalnym, to jednak zastanów się na spokojnie, na ile logiczne i spójne są opisywane przez Ciebie sytuacje? Jeżeli ponosi Cię fantazja i chęć pisania pod publiczkę zbyt przerysowanych historyjek, to potem masz takie kwiatki jak agresywna Lily, niezdecydowana Alice, tępa Rose i pusta Edith. Ale to samo tyczy się mężczyzn. Jeżeli w Twojej wersji wydarzeń Syriusz jest psem na baby, to niech sobie taki będzie, ale wyrywanie pierwszoklasistki jest zwyczajnie obleśne, przerysowuje tę postać i niszczy – nadaje jej negatywnych barw, mimo że, idę o zakład, większość tych negatywnych cech charakterów Twoich bohaterów wynikło niechcący, przypadkowo, tylko i wyłącznie przez Twoją nieumiejętną i – przede wszystkim – nieprzemyślaną kreację. A także przesadzanie i rozdmuchiwanie niektórych dość prostych (na pierwszy rzut oka) sytuacji.

Syriusz, który nareszcie wydoroślał, pewniejszy siebie Remus, świadomy własnej wartości Peter. – Ten pierwszy kilka rozdziałów temu podrywał pierwszoklasistkę, ten drugi po prostu zapytał się Rose o bal, a trzeci… trzeciego w ogóle nie ma, więc proszę narratora, by nie bajdurzył. Daj mi dowód na tę świadomość własnej wartości. To znaczy, daj mi PETERA.

STEREOTYPY o mieszkańcach poszczególnych domów pozostają krzywdzące, a żarty o Ślizgonach mocno niesmaczne. Z daleka czuć Gryfońską duszę autora, mocny nieobiektywizm. Jako że nie było w sieci gifa z Gryfonami, wrzucam Draco:



Britain i Jamesa w ogóle nie mam ochoty komentować.
Nagle uświadomił sobie, że musiała podobać mu się już od dłuższego czasu, o wiele dłuższego, niż mógłby sobie wyobrazić. – Ostatnia część jest zupełnie nielogiczna, zbyt przesadzona. Nie lepiej napisać, niż by pomyślał czy coś w ten deseń? Piszesz to opowiadanie najwyraźniej pod wpływem chwili, w ogóle nie bazując na tym, o czym informowałaś czytelników rozdział czy dwa temu. Zresztą ta dwójka zna się zaledwie paręnaście dni, a James jeszcze niedawno nie miał pojęcia o istnieniu Britain. Ona zaś znów jest zmienną kukiełką, James tak samo, od dupy strony – z przeproszeniem – wprowadziłaś ten wątek. Na siłę, pod publikę, bez wyraźnego powodu. Nie było żadnych znaków, żadnego wprowadzenia. Po prostu BUM!, i są. Bo będzie fajnie, będzie zaskoczenie, coś się zacznie dziać. Tak naprawdę wyszło kiepsko i nienaturalnie. Poza tym w opowiadaniu mamy grudzień! Oni powinni tam, na tej wieży zamarznąć, a nie jeszcze rozbierać się, zdejmować buty i biegać na bosaka. Wydaje ci się, że ta scena jest romantyczna, a ja, po tym, jak napisałaś o wietrze (wspomnianym co najmniej z pięć razy), parskam pod nosem i w tej minusowej temperaturze życzę wymuszonym gołąbkom gorączki – nawiązując do tytułu rozdziału. Swoją drogą, mógłby być on właśnie dwuznaczny – określać zarówno atmosferę, jak i podwyższoną temperaturę po tej głupotce.


Rozdział 34 – Koniec świata
Niestety nie koniec opka.
Podoba mi się wprowadzenie do rozdziału (opis relacji Britain-James w rozmowie Jamesa z Syriuszem), a potem kontynuowanie, tym samym środkiem, innego wątku (opis relacji Rose-Barton w rozmowie Rose z Edith i Dorcas). Wyszło smacznie; ładnie to powiązałaś. Szkoda tylko, że zarzucasz nas ciągiem samych dialogów.

To nie tak, że teraz będę czepiać się wszystkich żartów, bo kwestię przynależności do domów można jakoś przeboleć (nawet w sadze można to zaobserwować), ale jakiś wysyp docinków o gwałceniu? Wiadomy kontekst, intencje, jednak trzeba znać granice, wiedzieć, kiedy przestać, by nie przesadzić. Pieprzne dowcipy? Z umiarem.

Zaraz, moment, jaki kamp? Sportów mugolskich? Że co? Gdzie i kiedy ja się znajduję? Namieszałaś. W pierwszej scenie chłopaki pakowali się na ferie, pewnie do domów. W drugim – dziewczyny były już w wagonie i jechały zapewne na święta do rodzin, tak? Więc o co chodzi z tym nie-obozem sportów mugolskich? Nic nie rozumiem. Zamieszałaś paskudnie. Brak mi danych, a wytłumaczenie w postaci wypowiedzi jakiegoś tam instruktora bór wie czego wydaje się na siłę, bez pomyślunku, byle jak, bylebyś miała już je z głowy.

Długonoga (,) szalona blondynka na wakacjach, która nie ma nic do stracenia. – Jakie wakacje? To miały być chyba ferie, i to świąteczne, bo wakacje przed Sylwestrem to tak nie bardzo… Ach, trzeba było jednak datować te rozdziały. W słabo opisanych historiach to najwyraźniej nie jest wcale aż taki zły pomysł...

Słońce zachodzące nad oceanem jest naprawdę super, gdy masz przed sobą perspektywę tygodnia zamęczania się dziwacznymi sportami (...) – jakim oceanem? Którym niby? Od kilku lat zajmuję się sprzedażą wczasów, również w Bułgarii i, wierz mi, wszystkie tamtejsze kurorty znajdują się nad Morzem Czarnym! No i jak dziewczyny się tam dostały? Bo chyba nie zawiózł ich tam bezpośrednio Hogwart Express, prawda? A więc co, niby? Na miotłach tam poleciały? Teleportacja? Z kim? Co? Gdzie? Jak? Od razu przeskoczyłaś tam z Hogwartu i czytelnik ma nie zadawać pytać, bo tak i już, lecimy dalej, czas gna?


W kolejnej scenie James i Syriusz znajdują się u rodziców Pottera. To oni pomimo zaproszenia nie pojechali do tej Bułgarii w końcu, czy jak? RATUNKU! Potrzebuję wsparcia. Niech ktoś mi wyjaśni opko! Dostajemy mnóstwo krótkich scen, które tworzą praktycznie same wypowiedzi postaci. Nie dajesz szansy nawet zastanowić się nad sytuacją, bo już serwujesz nam coś nowego, nie wiadomo z czego. Panuje taki chaos, że nie mam pojęcia, co tak właściwie się dzieje. Z pocałunku Britain i Jamesa rzuciłaś nami o wakacje i kąpiel w oceanie. Ale JAK?! Co się działo pomiędzy? Gdzie reszta bohaterów? NIE OGARNIAM.

Przecież to ona była najlepsza ze sztuk walki na całym tym pieprzonym kampie. (...) Całe życie trenowała sporty walki. – Silisz się na pisanie o sztukach walki, ale wyszło dość prostacko. Przede wszystkim dlatego, że sztuk walk jest od groma. Zdajesz sobie sprawę, że pisanie o kimś, że jest najlepszy w sztuki walki oznacza, że jest najlepszy we wszystkie? To nie do pomyślenia. Ewentualnie może chodziło Ci o to, że Vanilla uważa się za nalepszą, ale, kurczę, ta myśl jest tak ograniczona i świadczy o tak horrendalnej pustocie, że trudno mi uwierzyć w to, że robisz z niej taką idiotkę. W dodatku znów wspomniałaś o cesze bohaterki wtedy, gdy było ci to potrzebne. Czemu wcześniej nic o tym nie napisałaś? Dodatkowo znamy Vanillę strasznie słabo, bo masz od groma bohaterów i nie ma kiedy rozwijać ich charakterów. Rzucanie na prawo i lewo stwierdzeniami, co potrafią, nie jest dobre. A szczególnie wspominanie o tym wtedy, kiedy potrzebujesz napisać scenę i wymyślasz informacje na bieżąco. To zabija charakter postaci, fabułę, jak i wprowadza nudę.
W ogóle co oni za sztuki walki tam trenują? Aikido? Taekwondo? Karatejiu-jitsu? Zapasy? Kung Fu? Wing Chun Kung Fu? Kyokushin? Boks Tajski? Judo? Kudo Daido Juku? Muay thai? A może Capoeirę czy w końcu… Krav magę? W starciach light-contact, semi-contact czy full-contact? Widzę, że Twój research leży i kwiczy prawie tak mocno jak kanon. Jak się na czymś nie znamy, to powinniśmy się za to nie brać lub uzupełnić wiedzę, bo, napotkawszy równie niezorientowanego czytelnika…

Nie podoba mi się wątek ferii na jakimś mugolskim obozie. Pewnie dlatego, że przez poprzednie kiczowate wątki takie jak przedstawienie teatralne, bal oraz większość miłosnych nic nie wnoszących perypetii jestem zwyczajnie uprzedzona i zmęczona. Ale również dlatego, że mam wystarczająco dużo bohaterów do ogarnięcia, których już wprowadziłaś, natomiast teraz dojdą jeszcze jacyś Pakistańczycy, Meksykanie i goście z Bangladeszu – wszyscy o jakichś dziwnych, trudnych do zapamiętania imionach. Czy są oni w zakładce z bohaterami? Może ona znów poratuje.... Aż strach pomyśleć, co z tego bałaganu wyniknie.

Zobaczyła, że Yahya staje z boku. Boże, nigdy by nie powiedziała, że Arabowie mogą być seksowni, a co dopiero, że aż tak bardzo. – Ummm, rasizm nie jest śmieszny? Ujęłaś to tak, jakby chodziło o coś więcej niż gust bohaterki. Łatwo kogoś urazić.

Rozmowa Jamesa i Syriusza została nieźle napisana (choć nie daje mi spokoju brak opisów, to wręcz irytujące) i, mimo że wniosła stosunkowo niewiele, została zgrabnie podsumowana ostatnim zdaniem.

Vanilla uwielbiała windsurfing od kiedy trzy lata temu po raz pierwszy zapisały się z Edith na kurs pełen mugoli. – Fajnie, że znów dowiadujemy się o czymś nie wcześniej niż potrzeba… To bardzo przydatne. Żadnego zaangażowania.

W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie cmoknąć go w policzek. Zagryzła wargę, rozbawiona. To dopiero byłoby dziwaczne. – Dzielą się tu o wiele dziwniejsze rzeczy.

- W jaki sposób w twoim domku znalazł się puchar, o, przepraszam, ten puchar tego Gary’ego Daviesa?
- Felipe udał, że mu nie wierzy – uśmiechnął się szeroko. – A on po prostu go przyniósł.
- Jeździ z nim na wyjazdy?
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Uwierzyłabyś? – Nie, i ja również nie wierzę. Ta wymówka jest tak beznadziejna, że aż głupio mi się zrobiło, gdy to czytałam.
I sam fakt, że Vanilla mizia się z dopiero co poznanym, pijanym kolesiem w nocy na plaży… Ile ona ma lat?! Piętnaście? Toć to zero odpowiedzialności. Dopiero co przyjechała na ten obóz, a już obmacuje obcego typa. To niesmaczne. 


Rozdział 35 – Dobrzy przyjaciele całują najlepiej
Tytuł sprawdza się lepiej, niż powinien, bo w opku każdy z każdym…

Chyba poniżenie, zważając na to, że wypluwała z siebie wnętrzności już drugi raz podczas tego masakrycznego wieczoru. – Lol. Duży skrót myślowy i potocyzm.

To najprawdopodobnie tylko zatrucie żołądkowe, więc dlaczego jej organizm reaguje w taki szalony sposób? – Mało subtelna sugestia, że to coś groźniejszego. Gdybym nie lubiła spoilerów, byłabym mocno niezadowolona.

Antoine jest niepoważny. Praktycznie obca laska schodzi mu w pokoju, potrzebuje tryliard kocy, aby się ogrzać, i majaczy, a on sobie idzie spać, zamiast wezwać pomoc? W ogóle przez chwilę się zastanowił, co jej jest? Dokładał tylko te koce, nie myśląc, że może wszystko pogorszyć, bo dziewczyna się przegrzeje? Bohaterowie też nie robią researchu, jak wyjeżdżają w mniej znane im regiony?

Wątek zziębniętej od, hmm, gorączki, malarii czy czegoś tam jeszcze wydaje się intrygujący. Cały rozdział czytało się dość przyjemnie, generalnie nie mam do niego większych zastrzeżeń, poza tym jednym, że właściwie… nic się nie dzieje. To opowiadanie ciągnie się jak flaki z olejem, nadal nie widzę, do czego zmierza i obawiam się, że do niczego wartościowego. Pierdu, pierdu, blah, blah, blah. Poprawnie, ale o niczym wnoszącym, o niczym sensownym. Gdybym była czytelnikiem, nic by mnie u Ciebie nie trzymało. Żadnego: muszę się dowiedzieć, jak to się skończy, a to rozwinie, co będzie z tym, jak zachowa się ta itp.

Wciąż uśmiechając się pod nosem, poszła do kuchni, żeby nalać sobie mleka. – Zapomniałaś o dość istotnej informacji, czyli o… osobie. Kto poszedł? W całym poprzedzającym akapicie nie podałaś ani jednego imienia, dalej też nic. Dopiero po pierwszym dialogu dowiaduję się, że to Rose. Cóż, lepiej późno niż wcale, co nie zmienia faktu, że nadal czytelnik nie jest w stanie wykreować sobie sceny, bo zupełnie nie ma pojęcia, kogo ma sobie wyobrażać. Nie intrygujesz. Irytujesz. Podobne zabiegi sprawdzają się w prologu, takim mocnym i oderwanym od reszty akcji.

James Potter zdążał właśnie w kierunku spirzarni (...). – Spiżarni.

- Ta z wielkimi cyckami i platyną – rzucił pomocnie Syriusz, mijając ich z dwoma [dwiema] herbatami i kierując się w stronę schodów.
Usłyszeli szybkie kroki na schodach i po chwili do salonu wpadła Dorcas.
- Co Pamela Anderson? – zaciekawiła się, siadajac obok nich i przegryzając czekoladowe ciasteczka. – Kolejny raz research ómarł. Pamela stała się popularna dopiero w latach dziewięćdziesiątych, jako gwiazda Słonecznego Patrolu. Ty natomiast masz opowiadanie o Huncwotach… Swoją drogą, wcześniej jest mowa o Marilyn Monroe. Skąd czarodzieje mieliby znać mugolskie gwiazdy tak dobrze, by grać w tę grę?
Kolejna scena to scena imprezy do kawałków Abby. Litości. Rozumiem, że akurat wtedy Abba rozwijała skrzydła i stała się popularna, ale… znów za dużo mugoli wśród czarodziejów! Co więcej, James mówił, że nie będzie się przebierał w dziwne stroje, a jednak wtedy ludzie się tak ubierali, więc dlaczego akurat dziwne? Wśród mugoli świecidełka były na topie. I jakoś nie chce mi się wierzyć, że James i Edith znali piosenki Abby i je śpiewali. Gdzie się ich nauczyli? W Hogwarcie z gramofonu puszczali? To czemu nie było takiej sceny? Znów wciskasz to, co właśnie przychodzi Ci do głowy. Bez ładu, bez składu.
Wiem, że uprzedzałaś już, że to opko pisane na luzie i nie podchodzisz do tego na poważnie, ale opowiadanie, które ma sześćdziesiąt rozdziałów o byle czym, jest naprawdę słabym pomysłem. No błagam, Morya, jakbyś w ogóle nie miała idei na jakikolwiek główny wątek i pisała o szalejących nastolatkach, którzy niby są czarodziejami, ale jednak wcale tego nie czuć, nie widać.
A pocałunku Jamesa i Edith nawet nie skomentuję.


Rozdział 36 – To nie alkohol, to ABBA
James podrapał się po głowie. Co właściwie się wczoraj stało? Pamiętał dziwaczny klub, kolorowe światła, a „Mamma Mia” nadal kręciło mu się po głowie. Pamiętał jak wszedł do środka z Edith, upili się na umór w barze, a potem długo tańczyli, tańczyli i…
- Jezus Maria! – wrzasnął, zasłaniając usta dłonią i czym prędzej wbiegając z powrotem na górę. Oparł się o swoje drzwi i zjechał po nich powoli na dół, łapiąc się za głowę.
Co on zrobił?! I, co więcej, dlaczego to zrobił?! Czy jest zakochany w Edith? Od kiedy? Jak bardzo? Serio, jest w niej zakochany?


DWA ROZDZIAŁY TEMU JAMES KOCHAŁ SIĘ W BRITAIN! I ponoć prawie jej nie zgwałcił. To rzeczywiste mało istotne, bo trzeba czytelnikowi na siłę urozmaicać życie, zamiast skupić się na wiarygodności.
Poza tym chcesz mi wmówić, że umysł człowieka jest zupełnie od niego oderwany i za każdym razem osobnik przeżywa szok, gdy się w kimś zakochuje? Przecież to tak nie działa!
James dziwił się sobie tak samo i sądziłam wtedy, że to dość poważne uczucie, przekonał mnie, chociaż wcześniej Huncwot szybko zrezygnował z wieloletniej miłości do Lily. Nie nadążam i wcale mi się to nie podoba. Kurczę, wiem, że ta zmienność może wynikać z jego charakteru, może jak zawsze wróci do Evans, ale nie mam na to dowodu poza właśnie takimi od czapy scenami. Paskudnie wprowadzasz tę jego zmienność uczuciową w tekst – chaotycznie, bez żadnego uzasadnienia, bez podstawy, z nadmierną emocjonalnością godną, nie wiem, nabuzowanego czternastolatka. Wydawało mi się, że w tamtych czasach uczniowie byli bardziej dojrzali, roztropni, odpowiedzialni. Rowling chyba też tak rozumowała. A twoi bohaterowie zachowują się, jakby akcja opowiadania działa się w czasach współczesnych, teraz, w XXI wieku. Dzieciaki z jednej strony szybko dorastają. Rozwijają się seksualnie, ale brakuje im… mózgów.

Westchnął zachwycony – jak ta Lily bosko gotuje! Będzie się z nią musiał kiedyś ożenić czy coś. – Taka tam luźna myśl. Niedługo będą podobne o połowie populacji.

- Tu jest tak spokojnie i miło, że myśl o powrocie do szkoły napełnia mnie prawdziwym przerażeniem – powiedziała Dorcas, wciąż leżąc na plecach i wpatrując się w niebo. – Przecież w Hogwarcie robią to samo. Tylko piją i się mizdrzą.

- Syriusz się zakochał – wypalił James.
- W Edith? – odparł beztrosko Remus, nawet nie unosząc wzroku. (...)
- Skąd wiesz? – jęknął Black.
Remus wzruszył ramionami.
- Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz? Najlepszymi.
Syriusz wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać i z beznadziejną miną opadł na łóżko Jamesa.


No jakby inaczej. Jak można nie kochać się, wszyscy po kolei, w Pierwszej Merysujce Opcia? To co? Jeszcze Remus i Peter, nie? Twoje opowiadanie zaczyna być pod względem zakochiwania się do bani, a na nieszczęście rozdziały publikujesz jakby coraz dłuższe… Coraz więcej bzdur, na bora. To jest ten moment, w którym zaczynam sobie współczuć, że muszę to czytać. Strach pomyśleć, ile przez te trzydzieści kolejnych rozdziałów zrodzi się romansów. Stawiam też na nieoczekiwaną ciążę.

- Bo relacja między Syriuszem i Edith zawsze była inna niż między nami i Edith – oznajmił po prostu, po czym spojrzał na zupełnie otępiałe miny przyjaciół i ręce mu opadły. – Tylko ja to zauważyłem, prawda? – jęknął załamany. – Z przykrością muszę stwierdzić, że tylko ty, Remusie. Tylko ty…

Teraz to właściwie nie był w stanie sobie wyobrazić, jak mogli ze sobą kiedyś flirtować. Po tym, jak któregoś razu zniknęła na cały dzień – zatrucie żołądkowe, jak się potem okazało – zupełnie zmieniło się jej podejście do niego. – Och, czyli Vanilla jest już zdrowa i może powrócić do wyrywania obcych kolesi na obozie, a jej cudowne ozdrowienie zostało tak chamsko pominięte? Tak na chłopski rozum zastanów się, po co wprowadzasz wątek, który wydaje się ciekawy (podkreślasz go, budujesz sceny, które go rozpoczynają, budujesz napięcie, opisując prawdziwą chorobę, jej przebieg), aby potem go olać, streścić jego zakończenie?! Nie masz pojęcia, jakie to upierdliwe. Twoje opowiadanie to katastrofa. Ze sceny na scenę staje się coraz bardziej ciężkostrawne w odbiorze.

Allahu akbar – Allahu Akbar.

Skłamałby, mówiąc, że czuł się odtrącony – po prostu znalazł sobie inną dziewczynę (to przecież nic trudnego, kiedy wszystkie ganiają dookoła w bikini). – Przepraszam, ale gdzie oni tak właściwie się znajdują? Bo w Europie, w latach siedemdziesiątych nie każdy kraj był aż tak seksualnie wyzwolony, by kobiety paradowały w dwuczęściowych strojach bikini, panowały też inne przekonania o podkreślaniu urody i trendy, i – muszę Cię zmartwić – górowały zwykle stroje jednoczęściowe. Wielkie poruszenie i skrajne emocje wywołała przecież Carrie Fisher w Gwiezdnych Wojnach z 1983 roku, w złotym bikini, przy boku Jabby.
Niesmaczne są też te rasistowskie kawały – okrzyk Allahu Akbar w stronę Araba, w latach 70… no cóż. Kompletnie nie czujesz tej historii. Nie da się rozpoznać, że akcja Twojego opowiadania dzieje się jakieś czterdzieści lat temu! Nie nabyłaś żadnej wiedzy związanej z tamtym okresem. Podejrzewam też, że myślisz, że magiczny świat i uniwersum mogłyby być usprawiedliwieniem wszystkiego, ale – nie oszukujmy się – Twoja historia nie ma zupełnie nic wspólnego z magią. Myślę nawet, że wybranie potterowskiego uniwersum jej szkodzi.

Moim zdaniem w ogóle cały wątek obozu jest niejasno przedstawiony, a przez to sztuczny i nie do uwierzenia. Nie mam pojęcia, po co to, gdzie się dzieje i na czym polega, bo jedyne, co opisujesz, to wymiana partnerek do całowania między facetami. Ubogo.

Rozjeżdżają Ci się linijki, masz mieszaną interlinię – to przeszkadza w płynnym czytaniu.

– No to antysemityzm wśród chrześcijan – przyznał niezadowolony, niechętnie idąc na kompromis.
– W każdym razie, pójdę do sklepu – oznajmiła Edith i twarz rozświetliła się jej w nagłym przebłysku geniuszu. – Po latające spaghetti! – Pastafarianizm powstał w 2005 roku. Twoja ignorancja wobec researchu jest osłabiająca.


Rozdział 37 – Następnym razem też nie pomyślę
Syrena to taka wyjątkowo uwodzicielska istota, która zachwyca wszystkich swoim nieziemsko pięknym wyglądem i pociągającym głosem, a jej śpiew (u Edith raczej świergot) może poważnie namieszać mężczyźnie w głowie. – Hola, hola. W potterowskim uniwersum ludzie z rybim ogonem zamiast nóg to trytony, znane właśnie mugolom jako syreny. I czy one są w jakimś stopniu uwodzicielskie? Przypomnij sobie ekranizację Czary Ognia, bo ją prawdopodobnie oglądałaś. Twoja wizja syren kojarzy się raczej z legendami, wykorzystanymi na przykład w Piratach z Karaibów.

Po drugie, jak zwykle wplotłam nowoczesność w tamte czasy, ale kogo obchodzi poprawność? – Nas. I wielu czytelników.

- Ale jej nie pomagasz. A ja jej wcale nie chciałem i nie chcę wykorzystać. Bardzo ją lubię i właśnie zdałem sobie z tego sprawę – odwrócił się w stronę Łapy, który za wszelką cenę starał się wrosnąć w ścianę. – James mówi o Britain. Dalej stwierdza, że się nią zaopiekuje. O co chodzi? Przecież rozdział temu wyraźnie było napisane: Oparł się o swoje drzwi i zjechał po nich powoli na dół, łapiąc się za głowę. Co on zrobił?! I, co więcej, dlaczego to zrobił?! Czy jest zakochany w Edith? Od kiedy? Jak bardzo?
Nic nie rozumiem, ale Rogacz tym swoim żałosnym zagłuszaniem Edith sposobem „LALALALALA!” wychodzi na niedojrzałego kretyna, aczkolwiek w ogóle ta sytuacja jest męcząca; najchętniej kazałabym wszystkim Twoim bohaterom zniknąć. Wyjść i wrócić dopiero, gdy zaczną myśleć.


Przecież ostatecznie, mimo że dusząc się i krztusząc, umiera z gołą kobietą w ramionach. – „Goła” brzmi karykaturalnie. Może lepiej: „naga”?

(...) ponownie pokiwał głową Williamowi, który  właśniewydał z siebie pełne aprobaty „tak”. – Spacja w złym miejscu.

Twoje opowiadanie ma bardzo negatywny wydźwięk:
Młodość bywa po prostu świętowaniem. (...) Zalewanie się w trupa, zaśmiewanie ze słabych żartów, tańczenie na stole do rana – rutyna nigdy już nie będzie smakować równie dobrze.
Nie zgadzam się z takim ogólnikowym, paskudnym moralizatorstwem niskich lotów o ideach młodości. Z całym akapitem o tym, że polega ona na upijaniu się i bieganiu w samym podkoszulku po dworze, zimą – ponieważ to nie jest oznaka młodości, lecz niedojrzałości, a to różnica. Twoi bohaterowie – pal licho – są nieodpowiedzialni, niepoukładani emocjonalnie i zwyczajnie głupi, okej. Tak sobie najwyraźniej zaplanowałaś. Ale żeby takie same wartości wyznawał wszystkowiedzący narrator? To już mi się nie mieści w głowie.

Chwila moment. Przed chwilą Edith świętowała Sylwestra (pomijam rozdrabnianie się nad tamtymi sylwestrowymi scenami, bo były płytkie i nie wniosły nic świeżego do całej historii) razem z przyjaciółmi, w Bułgarii, a teraz nagle jest pod domkiem letniskowym? Edith roześmiała się i wyprzedziła Vanillę, biegnąc w kierunku dawno niewidzianego letniskowego domku. – JAK? Czemu wprowadzasz nas w błąd? Czas u Ciebie wariuje co nie miara, a bohaterowie skaczą ze sceny w scenę i nagle znajdują się w różnych miejscach JAKIŚ czas później. Tyle tylko, że nie wiemy JAK i ILE CZASU MINĘŁO. Co więcej, wcześniej Edith również nagle pojawiła się w Bułgarii, zostawiając Vanillę. Co się zadziało? Czemu Vanilla nie pojechała z Edith? A może to tylko jakieś wspomnienie?

Po jej policzku powoli spłynęła samotna łza. – Paskudna klisza. Ale jeszcze bardziej zniesmaczył mnie imperatyw. Bo niby jak inaczej wytłumaczyć, że Daniel (najprawdopodobniej, bo nie mam pewności) znalazł się na obozie sportowym dla mugoli? Tak, to ten sam Daniel, który zniknął po zaatakowaniu śmierciożerców w Zakazanym Lesie i ten sam, o którym wszyscy dawno w opku zapomnieli, zajęci swoimi miłosnymi uniesieniami. Brak mi słów, jak strasznie gmatwasz i opisujesz, co ślina na język przyniesie, bez pomyślunku.


Rozdział 38 – Szukam kobiety prostej w obsłudze
Nieco żenująco, ale już piszę cokolwiek – ten rozdział miał być i tak jedynie wstępem do kolejnego. – Jaki to ma sens? Nie lepiej kazać czytelnikom czekać dłużej, ale coś połączyć albo chociaż dopracować ten świstek z pralni? Takie cokolwiek ma tu bardzo negatywny wydźwięk.

Uniosła wzrok i zobaczył, że ma podkrążone oczy.
– I dlaczego się nie uśmiechasz? – dodał zaniepokojony. – Dlaczego informujesz o tym, na co zwrócił uwagę Syriusz, skoro chłopak później pyta o co innego? Podkrążone oczy są teoretycznie bardziej niepokojące od braku uśmiechu, a wątpię, by Black chciał być subtelny.

Masz okropny problem z naturalnym informowaniem czytelnika, gdzie znajdują się Twoi bohaterowie i w jakim czasie. A jest to przecież PODSTAWA. Nie siedzę w Twojej głowie! Przedostatnia scena działa się w Bułgarii, ostatnia w domku letniskowym w niepamiętamalboniewiemgdzie. Jak mam to powiązać? Masz mnie za idiotkę, która bezmyślnie będzie przyswajała to, co sobie wymyślisz i sądzisz, że wystarczy mi to, co piszesz? Przecież każdy rozgarnięty chociaż trochę czytelnik, który liczy na dobrą historię, będzie zadawał pytania, na przykład o to, jak Edith znajduje się scena po scenie w dwóch różnych miejscach na Ziemi?
Teraz rozdział zaczynasz w taki sposób (cytuję całość dla obrazowego ukazania problemu):
- Gdzie Edith? – zapytał po prostu.
- Nabawiła się przeziębienia – odparła powoli Vanilla. – Jakiś cholerny wirus. Niby nic, ale zawsze miło przedłużyć sobie wakacje, czy nie?
Miała jakieś dziwne, jakby przymglone spojrzenie. Syriusz nie był przyzwyczajony do takiej Vanilli, ale postanowił już nie drążyć sprawy.
Edith wróciła po tygodniu, cała zdrowa, ale jakaś taka zmęczona i miewająca ciągłe huśtawki nastrojów.
Uparcie starał się skupić na grze, ale dzisiaj był zdecydowanie godnym pożałowania kapitanem. Zadał drużynie parę ćwiczeń i obecnie wisiał wysoko w górze, śledząc tępym wzrokiem rudowłosy punkt śmigający od pętli do pętli.
Podkreślony fragment to paskudne streszczenie, które powinno wylądować w śmieciach. Wpleć je naturalnie w narrację, bo psuje Ci scenę i zakłóca płynność historii. Poza tym dokąd wróciła Edith, skoro nie wiem, gdzie jest reszta bohaterów? Napisałaś, że na korytarzu, ale to mógłby być jakikolwiek korytarz tego wielkiego uniwersum. Na początku tego fragmentu myślałam, że Vanilla i Syriusz są na obozie dla mugoli (chociaż dziwiłam się też, co oni tam robią i dlaczego?) i sądziłam tak aż do momentu: Uparcie starał się skupić na grze. (Kto? Jakiej grze? Syriusz z Edith albo Vanillą grają w Gargulki?). Dalej dopiero wspominasz o wiszeniu wysoko w górze – wtedy uświadomiłam sobie, że to nie już żaden mugolski sport, ale quidditch. O wiele za późno! Od samego początku notki jesteśmy więc prawdopodobnie w Hogwarcie. W takim razie jak zakończył się obóz? Jak zaczął się rok szkolny po przerwie? Po co rozpoczęłaś wątek świąteczny na kempingu, skoro go nie zakończyłaś? Dlaczego wprowadziłaś wtedy nowych bohaterów, skoro nie mieli oni żadnego znaczenia fabularnego i jak to się stało, że nie pamiętam ani jednego z ich imion? Chyba Antoine, tak? To ten, który wyrywał Vanillę i okazał się mieć dziewczynę? Po co więc tamta informacja wtedy wypłynęła, skoro bohater był kompletnie zbędnym zapychaczem, jego obecność niczego nie wniosła, zniknął tak szybko, jak się pojawił i tyle…Widzisz, muszę się upewniać w wielu kwestiach, często cofać do rozdziałów, które przed chwilą czytałam, i czytać je raz jeszcze, aby połączyć fakty, a gdybyś postarała się o lepszy background, o rozwinięcie wątków i przerzedzenie ich, kontynuowanie tylko najważniejszych, które coś wnoszą i prowadzą do zakończenia opowiadania oraz gdybyś mniej chaotyczne wprowadzała bohaterów i określała ich położenie, to na pewno nie miałabym problemów z rozumieniem tego, co czytam. Zaskakujące jest również to, że masz tendencję do rozpoczynania czterech wątków na raz, pierwszy porzucasz od razu, drugi opisujesz dwa razy na notkę, trzeci pojawia się co dwa-trzy rozdziały, a czwarty wraca po dziesięciu, choć i tak już nikt nie wie, o co tak naprawdę chodziło. To okropna dezorganizacja.

- Nawet nie próbuj się śmiać, Łapa.
- Śmiać? Mam do tego zupełne prawo. Moja sytuacja jest zupełnie beznadziejna.
James skrzywił się jeszcze bardziej.
- Daj spokój, Rogacz. Jesteś starszy, przystojny i zabawny. No i jeszcze cholernie romantyczny – mnie to mało pociąga, ale dziewczyny podobno na to lecą. Nie ma mowy, żeby cię nie chciała.
– A guzik prawda! Może i Syriusz urodził się w listopadzie, a James w marcu, ale Black jest z 1959 roku, a Potter z 1960. Dzieje się tak, ponieważ u nas dzieci idą do szkoły rocznikami, zaś w Wielkiej Brytanii do jednej klasy trafiają osoby urodzone od pierwszego września do ostatniego sierpnia. Tak samo Hermiona urodziła się we wrześniu 1979 roku, a Harry w lipcu 1980 roku (czyli niemal rok różnicy), a mimo tego byli w jednej klasie.

Był starszy, doświadczony, taki zabawny i przystojny, i zaproponował, żeby byli razem, a zrobił to w absolutnie czarujący i romantyczny sposób. A ona powiedziała „nie”. – Te emocje w streszczeniu...

Co powiedział James Potter po tym, jak dostał kosza od Britain?
- Ja już pierdolę te związki, pierdolę miłość i romantyczność i na pewno pierdolę cały kobiecy rodzaj! Że wy też nie macie za grosz uczuć, wszystko komplikujecie, oszukujecie, knujecie cholerne intrygi, a potem płaczecie, że NIKT WAS NIE CHCE, ja pierdolę, co za rodzaj, co za rodzaj, JA BYM STO RAZY BARDZIEJ WOLAŁ MIEĆ PO PROSTU TO PIEPRZONE DODATKOWE ŻEBRO!
Co mówi po chwili?
- Oprócz ciebie, Lily, tylko ty jesteś prawdziwa, tylko ty, ty mi od początku mówiłaś, że mnie nie chcesz i nigdy nie będziesz chciała, i dlatego ja tylko ciebie kocham, kocham ciebie jedyną na świecie i będę już kochał do końca życia.
Naprawdę nie widzisz, jak bardzo to jest odrealnione, puste i nie w stylu Jamesa? W ogóle w żadnym stylu normalnie rozumującego człowieka, litości. Zaczynasz pisać tak, aby czytelnik albo zaczął podśmiechiwać się z Twoich pomysłów, albo przewracać oczami. Niedługo nie znajdziemy u Ciebie żadnego monogamisty.
I GDZIE JEST DANIEL? Skoro już łaskawie nam o nim przypomniałaś, to może kontynuuj to, zamiast odwracać znów uwagę czytelników i skupiać się na tanich romansach? Dlaczego tylko pierwsza merysujka opcia dostaje listy o stanie zdrowotnym Daniela? Skąd ten przywilej? Słabym wytłumaczeniem jest fakt, że to ona go znalazła. Przecież była wtedy z Vanillą. Nikt nie powinien udzielać jej żadnych informacji, sytuację jednak powinna poznać Rose. I Dumbledore, a właściwie szczególnie on. Dlaczego, gdy Daniel zniknął, zwołano na ten temat zebranie w Wielkiej Sali, a gdy chłopak się odnalazł, nie ma o tym ani słowa? Czyli Albus generalnie ma gdzieś, co się stało z tym bohaterem, bo przestał interesować się sprawą, a Edith jako główna postać dysponuje pełnym prawem do utrzymywania kwestii Oumena w tajemnicy i bezczelnego oszukiwania wszystkich dookoła – w tym największego czarodzieja na świecie, yup?

Wytłumacz mi też, proszę, kolejną scenę:
Rose pokiwała w przerażeniu głową.
- Ja… tam… ten… muszę… cześć! – wyjęczała, robiąc krok w tył, potykając się i prawie przewracając na plecy.
I czym prędzej opuściła salę.
- No nie wiem – mruknęła Edith pod nosem. – Trochę dziwaczne. Może lepiej zmienię tę plotkę? Na przykład na taką, że zagapiłaś się… no nie wiem, za Beggiem?
Lily uśmiechnęła się do niej nieco sztucznie.
- Ja też idę… tam gdzie Rose – odparła szybko.
Edith wzruszyła ramionami, czochrając włosy jeszcze bardziej niż przed chwilą umierającego Remusa.
- Czy chodzi o moje paplanie – zastanowiła się na głos Lily. – Czy może jest coś, o czym nie wiem… Rozumiesz coś z tego, Luniu?
Załamany Remus ukrył twarz w dłoniach.
Bo Lunio wiedział, co się zdarzyło w Sylwestra.
Rose wyszła z Wielkiej Sali (i jeśli upadła prawie, to znaczy, że się jednak nie przewróciła, a skoro się nie przewróciła, to skąd wiedziała, że potencjalnie upadłaby na plecy?), a Edith, Lily i Remus zostali przy stole. Po chwili za Rose wyszła Lily, Edith przeczochrała włosy Remusowi, a Lily wróciła, odpowiedziała samej sobie i zastanowiła się nad czymś, zaczepiając go, tak? Chociaż mi to wygląda po prostu na kolejną scenę, w której pomyliłaś bohaterów własnej historii i na głos powinna zastanawiać się Path… Rety, naprawdę. Taka czytanina to mordęga, kiedy po prawie czterdziestu rozdziałach zupełnie nie ogarnia się tekstu.


Rozdział 39 – Oni wszyscy byli dobrymi facetami
Zdecydowanie radziłabym przypomnieć sobie opis Sylwestra (rozdział 37). Jest tam nieco słów-kluczów:) – KLUCZY. Rada jest na miejscu. AŻ ZA BARDZO. Niezależnie od tego, jak bardzo ukryte są te Twoje słowa-klucze, wątpię, by przy tym wszystkim ktoś zapamiętał opis Sylwestra.
Ten rozdział jest nienaturalnie długi, w porównaniu z poprzednimi.

Jakiś chłopak zaprosił ją na nocny spacer po Błoniach – wyjaśniła. – Czy tu funkcjonuje słowo regulamin? W ogóle ktokolwiek czai sens istnienia SZKOŁY?

Od kiedy Remus bywa tak stanowczy? Wobec niej? – Moglibyśmy o tym dyskutować, gdyby Remus był Remusem.

Remus proponuje pijanej Rose wkraść się na dziewiąte piętro jakiegoś budynku, by oglądać pokaz sztucznych ogni. To brzmi mocno naciągnie, zważywszy, że Lupin był tym najbardziej rozgarniętym i najodpowiedzialniejszym z Huncwotów, nie za ładne oczy pełnił też w Hogwarcie funkcję prefekta. To, co z nim robisz, to kolejny gwałt na kanonie. Remus nie poniesie zapewne żadnych konsekwencji? Taka głupotka?
Narrator w tamtym momencie opisuje też Rose jako zachwyconą (a kiedyś była mądra…). No nie wiem, ma ona przecież faceta, prawda? Nie powinna z nim oglądać sztucznych ogni w Nowy Rok? W sumie ma nawet dwóch, bo nie pamiętam, żeby z Danielem zrywała. Szkoda, że już go pochowała.
No ładnie, Remus i Rose… ech, kolejna seria pocałunków; mam wrażenie, że bohaterowie nic innego nie robią, tylko się całują albo szukają ku temu okazji. Byleby się trochę poślinić i pomiziać, co?

Co to za dzikie szatkowanie? Jaki jest sens w takim nagromadzeniu krótkich, nic niewnoszących ani nieszczególnie zabawnych czy odkrywczych rozmów?

(...) dvd – DVD.

Serio? William dostał w oko korkiem od szampana, zwija się na podłodze z bólu, a Eryk, poproszony o pomoc, stwierdził, że męska duma nie pozwala mu na noszenie kolegi? To bardziej niż żałosne. Zaczynam nie znosić Twoich bohaterów. Za nic w świecie nie wyobrażam sobie też, żeby ktoś, kto dostał z impetem korkiem w oko, miał ochotę na takie głupie żarciki, na jakie pozwala sobie William. W ogóle ten wypadek powinien być poważniejszy, a właściwie jego skutki. I niby tam tyle osób było, a żadna nie wpadła na pomysł, że położenie chłopaka w łóżku samo w sobie nie pomoże na ból oka? I dlaczego William trzeźwieje dopiero w trakcie pocałunku? Wiesz, silny, ekstremalnie wywołany ból generalnie sprawia, że organizm automatycznie trzeźwieje, więc korek powinien mieć jednak pierwszeństwo w tej kwestii.
No i naprawdę staram się zrozumieć Twoich bohaterów, ale to niemożliwe. Zakochują się w sobie i odkochują, jakby to była naprawdę zbanalizowana kwestia; jak gdyby chodziło o zmianę skarpetek, a nie wybór partnera życiowego. Rozumiem, żeby jedna postać czy dwie miały charakter skłonny do skakania z kwiatka na kwiatek, ale w Twojej historii wszyscy tacy są. William dopiero co biegał za Alicją, a całuje Lily. Rose wcześniej płakała za Danielem, potem pozwalała Bartonowi dotykać się pod sukienką, a teraz idzie w ślinę z Remusem. James, który tyle lat poświęcał cały swój wysiłek, by zdobyć Lily, zakochuje się z dupy w Britain, a w międzyczasie romansuje z Edith, w której kocha się Syriusz, a która spotykała się z Erykiem. Nie widzisz, jakie to wszystko jest płytkie, niedojrzałe i po prostu głupie?


Wtrącę jeszcze, że pierwszy raz od dłuższego czasu wspomniałaś o Marquerite (a tak właściwie, kim ona w sumie była? Dwie z trzech oceniających nie pamiętają tej postaci zbyt dobrze). Tak, jak zniknęła parę rozdziałów temu, tak się już nie pojawiła. No i gdzie spędziła przerwę świąteczną? Co się działo? Nie dość, że zapominasz o wątkach, to jeszcze o bohaterach. Ja już naprawdę nie kojarzę chyba żadnej sceny z jej udziałem, oprócz tej pierwszej, gdy zapoznała się z Huncwotami.

Podobała mi się konstrukcja całego rozdziału – pomysł na zwierzenia pomieszane z retrospekcjami – i końcowa przeplatanka Vanilli z Antoine’em oraz Syriuszem. Ładnie przedstawiłaś to, co tak długo gryzło naszą super-über-sportsmankę. W końcu wiadomo, o co jej chodzi, na dodatek jej reakcje wychodzą dość naturalnie.
Dziwne jest to, że Twoich bohaterów odbiera się zmiennie, w zależności od sceny i jej atmosfery. Czy w ogóle możemy ich nazwać bohaterami? Ktoś zorientowałby się po zamianie imion? Sam zauważyłby (gdybyś pozwoliła) jakąś zmianę, nietypowe zachowanie?
Czasem Vanilla jest bohaterką nieznośną, wyidealizowaną, pustą, a czasami naturalnieje, czytelnik zaczyna jej współczuć, wczuwać się w jej sytuację. Dobrze wychodzi Ci budowanie emocji, gdy chodzi o sprawy poważne i godne uwagi – tak było w przypadku Britain czy Daniela. Ale gdy zaczynasz bajdurzyć i kreować nudne bądź śmiechowe hajskule, Twoi bohaterowie stają się niestrawni i ma się ochotę wszystkich błagać, aby poszli po rozum do głowy. Albo – skrajnie i desperacko – ma się ochotę im przypieprzyć, z przeproszeniem. Każdemu po kolei, tak na opamiętanie.


Rozdział 40 – Gryfoni krzyczą na siebie bardzo głośno
Brawo, za opis meczu. Nie był rewelacyjny, ale postarałaś się. Były podania, rzuty do pętli, zwody, nawet zagrania tłuczkami. I, uwierz mi, to o wiele bardziej ciekawe, niż ciągłe romanse nastolatków. Nie streściłaś całości, a opisywałaś poszczególne ruchy, za co masz plusa. Coś się działo, była akcja, ale nieco zniesmaczyło mnie to, jak idealizowałaś zawodników, a szczególnie Edith. Ja wiem, że to merysujka, ale, do cholery, ile można? Syriusz gra o wiele dłużej od niej, a nie jest aż tak fenomenalny. A powinien, choć w rzeczywistości nigdzie nie ma informacji, że ten kanoniczny w ogóle grał w quidditcha. Wciąż masz też problem z jakimkolwiek obiektywizmem, choć nie wiem, czy mogliśmy oczekiwać go po komentatorze po takich ekscesach samego narratora.
James trochę za dużo przypatrywał się zwodom Edith, a za rzadko przeszukiwał okolicę. I trochę mało prawdopodobne, że jak Potter wyznawał Britain miłość, wszyscy to słyszeli i nagle zamarli. Przecież nawet komentator mówił przez mikrofon i momentami ciężko było go usłyszeć! Chyba że Potter mówił do mikrofonu, skoro wisiał przy Andym, ZAMIAST SZUKAĆ ZNICZA. Do cholery, czy on na pogaduszki się wybrał? Siedzi na brzegu boiska i rozprawia o miłostkach, a gdzieś tam lata znicz. Gryfon mógłby chociaż zakłócić pracę pałkarzy, przelatując obok nich i ich dekoncentrując. Ale nie, James wybrał się na ploteczki. Niemiłosiernie mnie denerwował podczas tego meczu.
Wkurzyłam się, gdy wszyscy wyżywali się na Britain. Ja rozumiem, emocje i tak dalej, ale bez przesady, dobrze? Każdy może mieć gorszy dzień. I tu idealnie widać, jak James pomiata Colper, a mimo wszystko ta nadal pada mu w ramiona. Gościu jest coraz bardziej nieznośny, a ona niespełna rozumu (po tym, co zrobiła na koniec rozdziału). W dodatku to Potter przegadał połowę rozgrywki! Minus meczu – za dużo było przegadane, przekrzyczane. Wywal połowę dialogów. Rusz tyłek Jamesa. Skoro tak poważnie wszyscy podchodzą do sportu, czemu w czasie meczu zachowują się jak gówniarze? Na resztę można jeszcze w tym przypadku przymknąć oko, ale tego z Potterem nie da się wybaczyć. Gdzie jego emocjonalność, zaangażowanie, duch rywalizacji?

Jestem zniesmaczona końcówką meczu, w której James traci przytomność, zleciawszy ze złamaną ręką z miotły, a Syriusz kłóci się z panią Hooch o faula, bo ktoś znów coś tam zrobił jego dziewczynie… No nieprawdopodobne. Zero jakiegokolwiek zainteresowania najlepszym przyjacielem? I ja mam w to niby uwierzyć? Relacje między Huncwotami są chyba najsłabiej zarysowane, co może brzmieć wręcz groteskowo, gdyby przypomnieć sobie, o czym to opowiadanie teoretycznie miało być.

Pojawił się na niej uśmiech, przywodzący na myśl kota z Alicji w Krainie Czarów. – Kolejne mocno mugolskie porównanie.

- No dzieeeeeeń dobry – oznajmiła (...). – Ten zapis wygląda komicznie. Ostatecznie potrojone „e” by wystarczyło, aby osiągnąć efekt przeciągania słowa.

Jestem ucieszona anegdotką o tym, co Gryfoni (pod nieobecność Jamesa) z Syriuszem na czele zrobili Moterry’emu, ale wolałabym być świadkiem tych wydarzeń, wtedy miałabym większą frajdę z czytania o nich; miałabym wrażenie, że uczestniczę w tych wszystkich momentach, a nie tylko dostaję ich relację, jednak cieszę się, że cokolwiek się dzieje. Szkoda tylko, że psikus nie był zorganizowany przez Huncwotów – Lupin i Peter znów zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach, no ale jestem w stanie to wybaczyć, bo notka dotyczy do tej pory tylko drużyny quidditcha. To o wiele lepsze niż skakanie między wątkami i ciągłe zmienianie miejsc, postaci. Mogę nawet wybaczyć kolejną krzywdę wyrządzoną biednej McGonagall, którą już zupełnie wyprałaś z charakteru (tak, była surowa, ale sprawiedliwa i myślała logicznie).

Freddie i Syriusz zarechotali basowo, a Ethan tylko przeciągnął sobie dłonią po twarzy. Był mocno poobijany po tym, jak Benjamin zwalił go z miotły, a to tylko potęgowało mizerność jego postaci. Reszta drużyny również nie wyglądała najzdrowiej – Syriusz miał zabandażowaną głowę i rękę na temblaku, a Edith usztywniony bark. – Przecież każdy wie, że pani Pomfrey potrafi wyleczyć złamanie jednym machnięciem różdżki, więc cały opis poturbowanych uczniów jest naciągany. Kazałaby im jedynie leżeć w łóżku, tak dla zasady, a nie jeszcze męczyć biednego Jamesa, który, swoją drogą, również nie powinien już prawie odczuwać skutków upadku. Ewentualnie jakieś bóle, na które dostałby eliksiry.

- To ile trwał ten mecz? – zdziwił się.
- No tak jeszcze ze dwie godziny po tym, jak zemdlałeś. Ten cały Kingsley to jakaś straszna ciamajda.
- 100 punktów dla Edith – mruknął sarkastycznie James, obrzydzony samą próbą porównania Kingsleya do niego samego. Wolnego! – Nigdzie nie ma informacji, że Kingsley był kiedykolwiek związany z quidditchem, ale można to jeszcze wybaczyć. Jednak nie wiadomo, w którym roku się urodził, więc nieco niebezpieczne jest wrzucanie go do Hogwartu w latach siedemdziesiątych.

- Pomfrey szybko mnie opatrzyła, ale musiałam wszystko obserwować z trybun, wyobrażasz sobie?! – mruknęła zniesmaczona. – Niżej piszesz, że Syriusza dorwali. Co jak co, ale zawodnik schodził z boiska wtedy, gdy nie był w stanie się ruszać. Pamiętasz Harry’ego i jego miotłę, na której wisiał w Kamieniu Filozoficznym? Nikt mu nie pomógł, choć mógł spaść z dużej wysokości. A jak złapał swojego pierwszego Złotego Znicza? Prawie go połknął. A w drugiej części  złamał rękę i dalej grał. Nie ma prawa zakazującego uczniowi dalszej gry. A Pomfrey nie przyjmuje na trybunach. O zdjęciu zawodnika może zadecydować sędzia w przypadku złamania reguł.

(...) ona naprawdę uważa się za dobrego swatacza i szpiega, ale od razu było widać, że ty ją wysłałeś. – Swata. A właściwie: swatkę.

Ough… a więc jednak Britain zgodziła się na chodzenie z Jamesem. No cóż. Nie potrzebowała zbyt wiele, skoro wystarczyło jej wyznanie w czasie meczu. Lily dużo dłużej znosiła jego zaloty; żałuję, że zrobiłaś z Colper kolejną bohatereczkę, która dołączyła właśnie do grona pustych celebrytów z Gryffindoru. Liczyłam, że będzie bardziej wartościową postacią opka i po tym wszystkim, co przeszła, zacznie bardziej twardo stąpać po ziemi, ogarnie się troszkę, nabierze pewności siebie, ale nie aż takiej skrajnej, aby od razu wiązać się z najpopularniejszym uczniem szkoły. Ta jej metamorfoza jest mocno przytłaczająca.


PODSUMOWANIE ROZDZIAŁÓW 31-40.
Twoje opowiadanie ma charakter propagujący zachowania niemoralne, niestety. Dawno przekroczyłaś granicę dobrego smaku. Narrator w pozytywnym tonie ku uciesze gawiedzi wyraża się o bezwstydnych zachowaniach bohaterów, usprawiedliwiając je. Może dla Ciebie jest to po prostu opcio pisane na luzie, ale naprawdę przykro mi się robi, widząc rozanielone komcionautki kwiczące ze śmiechu pod notkami, bo Twoje bohaterki i bohaterowie nie mają sami do siebie za grosz szacunku i ukazują swoje frywolne zachowania (wyjątkiem są tutaj chyba Frank i Alicja, jest też jeszcze nadzieja dla Britain). Te dziesięć ostatnich rozdziałów udowodniło to dobitnie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że kreujesz sceny, w których co chwila ktoś się z kimś całuje, ktoś kogoś wyrywa, nierzadko bohaterowie chodzą pijani, na dodatek często splatasz wątki tak, że niektóre relacje są wręcz dla normalnego i racjonalnie myślącego czytelnika patologiczne. Tym bardziej że Twoje bohaterki mają po piętnaście-szesnaście lat! W mojej ocenie jest to obrzydliwe nawet w dzisiejszych czasach, nie mówiąc już, że czasy Huncwotów powinny przedstawiać wydarzenia sprzed czterdziestu lat, kiedy mentalność młodzieży była zupełnie inna. Ponadto nie zapominajmy, że wtedy Lord Voldemort rósł w siłę i młodzi ludzie byli uświadomieni, że jest niebezpiecznie. Wątpię, by byli tacy nieodpowiedzialni i wręcz frywolni. Mogłabym nawet ostatecznie i na to machnąć ręką – w sensie na brak zgodności z kanonem i zaniedbany research – ale nie mogę przejść obojętnie obok faktu, że nawet na czasy współczesne to opowiadanie jest pod względem propagowania nieprzyzwoitych wartości po prostu poniżej wszelkiej krytyki. Pomyśl, jaka młodzież bywa podatna na wpływy, jak potrafi naśladować bohaterów literackich, nie wiedząc, że w rzeczywistości konsekwencje mogą być o wiele poważniejsze.
Swoją drogą pierwszy raz w tych dziesięciu rozdziałach tak bardzo rzuciło mi się w oczy niedopasowanie treści pod względem researchu – chodzi mi chociażby, przykładowo, o tego nieszczęsnego Potwora Spaghetti. To wygląda dość słabo. Dość irytująca jest również wielowątkowość, mnożenie bytów ponad miarę oraz porzucanie scen na rzecz streszczeń. Wciąż bardzo trudno rozeznać się w tekście, czasem łatwo się zgubić, zrozumieć co kto mówi w dialogu. Najgorszym jednak deficytem jest brak informacji o tym, gdzie bohaterowie się aktualnie znajdują.
Straciłam nadzieję na to, że dostanę opowiadanie pisane w realiach Hogwartu. Ba! Chociaż jego namiastkę! Kompletnie odrzuciłaś budowanie atmosfery świata magii. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam o jakimś nauczycielu, o scenie zachowanej w magicznym klimacie, o wykorzystaniu zaklęć. Niby mamy ciągle quidditch, ale ostatnia relacja meczu jest bardziej gówniarska niż magiczna, bo odniosłam wrażenie, że ważniejsze fabularnie były te wszystkie siarczyste przekleństwa niż sztuka latania i magiczna aura tej dyscypliny sportowej. W Twoim świecie nie otaczają czytelnika magiczne zwierzęta, rośliny czy przedmioty, bohaterowie są do zwymiotowania współczesnymi smarkaczami, a nie żadnymi czarodziejami; nawet Huncwoci nie są już Huncwotami, bo zamiast psocić, zastanawiają się, którą uczennicę by tu jeszcze przelizać poprosić o chodzenie. Zastanawiam się również, co z turniejem i dlaczego przestał być ważny, dlaczego nikt o nim nie mówi, a przecież mamy już koniec pierwszego półrocza? To naprawdę smutne, że dużo ważniejsze stały się tanie romanse niż to, za co wszyscy pokochaliśmy tę wyjątkową serię, czyli niezrównany świat magii.
No i należy się solidny opieprz za kreację Rose przez ostatnie rozdziały. Zaczęłaś od racjonalnej, zaradnej, twardo stąpającej po ziemi panny Wing, całkiem inteligentnej i nieugiętej. Nie dała się od początku poderwać Danielowi, a gdy się poznali lepiej i przekonała się do niego, wydawało się, że będzie to najpoważniejszy związek w całym opku. Jednak Daniel zaginął, a Rose zmieniła jego status na ex. Poleciała w ramiona rasowego podrywacza, na boku liżąc się z najlepszym kumplem. Gdzie dawna Rose?! Serio w głowie jej romanse, gdy jej ukochany może już nie żyje, a może jest torturowany? A jeśli Daniel sprzedał znajomych i teraz ona sama i jej przyjaciele mogą być w niebezpieczeństwie? Skoro Oumen pojawił się przy domku letniskowym, to śmierciożercy mogli go tam dopaść i przy okazji porwać Edith czy Vanillę, prawda? Ach, ta Rose, w ogóle nie myśli. Spójrzmy na to z boku: Daniel chodzi do szkoły, wiąże się z Wing, nagle znika, a Rose wzrusza ramionami, olewa sprawę i stwierdza, że znajdzie sobie nowego chłopaka. Przesada? A gdy w jednym akapicie myśli o być może martwym byłym chłopaku, a w następnym Barton jest bliski wsadzenia jej ręki pod sukienkę? Wybacz, ale postać, która od początku wydawała się wyróżniać spośród innych powagą i intelektem została sprowadzona do poziomu podłogi. I właśnie zniszczony charakter Rose najbardziej rzuca się tu w oczy.

Niestety przekroczyłyśmy limit dla stron w Bloggerze. Dalsza część oceny – TUTAJ.

9 komentarzy:

  1. Nie wierzę w Autorkę... Taka ocena i zero komentarza. Nawet głupiego "przeczytałam, dzięki"... Brak słów.

    Dziewczyny, kawał świetnej roboty! Przyznam bez bicia, że nie zdołałam przeczytać całości, niektóre fragmenty pominęłam, ale i tak jestem pod wrażeniem. Napisanie 200 stron opowiadania to ciężka harówa, a co dopiero tekstu z oceną? :)

    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tracimy nadziei. :) Dziękujemy za miłe słowa. Także pozdrawiamy.

      Usuń
  2. Hej, na blogu trochę mnie nie było, więc dopiero zauważam ocenę. Zabieram się do czytania, Morya

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej dziewczyny,
      Dzięki za ocenę i tyle czasu, ile jej poświęciłyście. To trochę nie do uwierzenia – ja przez cały czas byłam przekonana, że po prostu o mnie zapomniałyście albo usunęłyście z kolejki w związku z długo niepojawiającymi się u mnie rozdziałami. No i trochę szkoda, bo Wasz czas i zaangażowanie mogłyby pójść na jakiś o wiele lepszy cel. Gdybym wiedziała, próbowałabym Was powstrzymać.
      Już na samym początku, kiedy tylko przebiegłam wzrokiem kilka przypadkowych linijek zdałam sobie sprawę z tego, że po prostu zupełnie mijamy się w kwestii zaangażowania. Ja pisałam takie tam niewart ościowe pierdoły – jak to same określiłyście i z czym się zgodzę, bo zazwyczaj ja też czytam inną literaturę. To jest jednak blog, więc powstał z założenia, by kilka osób mogło się uśmiechnąć i wyluzować, a ci, do których nie trafia moje poczucie humoru – po prostu opuścić bloga. Przede wszystkim jednak pisałam to dla siebie, bo sprawiało mi to radość i chociaż opisując niepoważne i banalnie „hajskulowe” sytuacje to jednak po prostu nie odzwyczajałam się od pisania. Szablon podoba mi się taki, jaki jest, bo jest w nim sporo chaosu, tak samo jest w moim opowiadaniu. Blog jest niezmienny w jednej sprawie: zawsze był beztroski tak jak moi bohaterowie: co do treści, co do zgodności z fabułą (łącznie z charakterami postaci pani Rowling), co do schludności justowania i całej reszty. Takie jest moje podejście do niego, podoba mi się taki roztrzepany. Nie wydaje mi się, żeby moim czytelnikom, tak jak i mnie (w jakiś sposób wierzę, że skoro lubią moich bohaterów, to też w jakiś sposób są podobni do mnie) przeszkadzają suche fakty rozmieszczone po złej stronie, albo kilka źle zedytowanych przez czcionkę cudzysłowów, albo nawet to, że na zdjęciach moich bohaterów widnieją dwudziestoletni aktorzy (bo ja nie traktuję swoich bohaterów jako piętnastolatków, stąd ich „demoralizacja” dla mnie jest po prostu przerysowanymi zachowaniami młodych ludzi, nad którymi NIKT nie sprawuje kontroli. C’mon, Rowling myślała, że zrobi jeden wielki akademik i wszyscy będą się tylko uczyć do egzaminów?). Przez tę beztroskę może, i ze względu na moje hobbistyczne podejście do bloga, na pewno nie będę przechodzić przez 60 rozdziałów i poprawiać interlinie, które zepsuły się po pięć razy w czasie zmiany domeny Onetu. (Lenistwa i braku czasu też jest w tym trochę, ale żebyście mi uwierzyły – jeśli chodzi o to, co jest dla mnie ważne, czyli treść, to 15 pierwszych rozdziałów napisałam zupełnie od nowa, a 20 innych poprawiłam i uzupełniłam. To naprawdę kwestia tego, co jest dla mnie ważne, a co uważam za stratę czasu). I dlatego też jest mi bardzo, bardzo przykro, że akurat na mojego bloga przypadła tak długa i rzetelna recenzja, bo od razu widać, że Wy wyznajecie zupełnie inną blogową wiarę, macie o wiele bardziej czyste, sumienne podejście do spraw – z każdym przecinkiem, każdą podwójną spacją, każdym justowaniem. Nie spodziewałam się aż tak sumiennej grupowej oceny, i trochę mi głupio, że niechcący tak Was wkopałam. Jedyne, czym mogę się pocieszyć, to może to, że też w jakiś sposób ulepszyłyście swój warsztat i praca nie poszła na marne ;)
      To samo przekłada się na całą treść i sposób pisania opowiadania. Moi bohaterowie mieli społecznie z reguły tyle lat, ile ja, pisząc dane opowiadanie. Wiem, że to nieprofesjonalne, ale to tylko blog na Onecie a nie prawdziwa publikacja, więc mnie to nie razi. Rozumiem jednak dobrze, że dla Was jest to nie do pomyślenia, tym bardziej, że jeszcze poświęciłyście na to tak dużo czasu. Niektóre rzeczy piszę ironicznie (jak „powiedziała inteligentnie”, co kilka razy mi wypominałyście, Syriusz „podrywający” pierwszoklasistkę), czasami lubię robić z moich bohaterów idiotów, bo w prawdziwym życiu każdemu uda się popełnić gafę. Czasami robię z nich idiotów na całą scenę, bo przesada i przerysowanie to jedne z moich – jako autorki i jako czytelniczki - ulubionych narzędzi literackich. Tak naprawdę wierzę, że wszyscy są w miarę mądrymi ludźmi, którzy po prostu wygłupiają się, bo są młodzi i nie chce im się zawsze (albo nigdy) zachowywać poważnie.

      Usuń
  3. Zdarza mi się używać nieistniejących słów czy złej interpunkcji, kiedy uważam, że lepiej odda to zachowanie bohatera. Znam takich autorów, już poważnych, których też bawi podmienienie prawdziwego słowa na słowo przesadnie dramatyczne, więc takie zagranie nie może bawić tylko mnie jednej na świecie. Stąd „trup Eryka” zamiast „bezwładnego pozbawionego świadomości ciała z pewnością jeszcze żywego Eryka”. „Wcisnąć w przełyk” – tak, wiem, gdzie jest przełyk ;) Jednak kiedy kogoś boli głowa i mówi że mu „zaraz głowa odpadnie” to też przecież wie, że są takie mięśnie i skóra i kości... i że nie odpadnie. „Sory” zamiast „sorry” brzmi w spolszczony, ironicznie prostacki sposób. „Spoko spoko” to słowa wyrzucone na jednym wydechu. Jest jakiś powód, dla którego Mary Sue w ocenie pojawia się zawsze jako „Merysujka”, a moje sytuacje są „hajskulowe” prawda? Z większością oceny raczej się zgadzam. To nie są błędy, jakie mi przeszkadzają, ale rozumiem, że Wam tak. I już po pierwszych 2 rozdziałach wiedziałam, że to opowiadanie nie jest dla Was i współczułam, że musiałyście przebrnąć przez coś, co jest tak bardzo nie w Waszym smaku. Jednak jeżeli z czymś mam się nie zgodzić, to właśnie z braniem niektórych moich słów tak bardzo na serio i jakby nie pamiętając o czymś takim jak ironia czy mówienie czegoś nie stuprocentowo na serio. Tym bardziej, że ironiczne gify to już umiałyście dobrać!
    „Jestem zniesmaczona końcówką meczu, w której James traci przytomność, zleciawszy ze złamaną ręką z miotły, a Syriusz kłóci się z panią Hooch o faula, bo ktoś znów coś tam zrobił jego dziewczynie… No nieprawdopodobne. Zero jakiegokolwiek zainteresowania najlepszym przyjacielem?”
    Jako przykład podam właśnie tę sytuację. Syriusz mówiąc „moja dziewczyna” ma na myśli właśnie Jamesa. I takich niezrozumianych sytuacji było w tej ocenie całkiem sporo - wydaje mi się, że wynika to po prostu z braku sympatii wobec moich bohaterów (którą jak już podkreślałam, rozumiem), bo ci moi czytelnicy, którzy lubią Jamesa i Syriusza, od razu zrozumieli, że to żart dotyczący ich bromance’u.
    Albo kolejny przykład, w scenie, w której na pracy Jamesa napisane jest „Jesteś dla mnie jak syn, którego nigdy nie miałam.”. Oczywistym jest przecież, że dopisał to James. Nawet Rose komentuje to niezadowolona jako „bardzo śmieszne”. Was nie śmieszą jego głupie żarty, więc może stąd ta niepewność. (W ogóle z resztą, jak kilka razy już mówiłam i powiem, mijamy się z poczuciem humoru. Dla mnie "bułgarski barbarzyńca" to takie przyjacielskie miłe dogryzanie, dla Was - to rasizm. W komentarzu u mnie na blogu Skoiastel napisała "żebyśmy nie czuły się jak murzyńskie robole." Dla mnie z kolei, choć ze względu na zrozumienie czarnego - i w ogóle jakiegokolwiek - poczucia humoru nikogo nie nazwę rasistą, takie sformułowanie jest o wiele o bardziej ekstremalne niż cokolwiek, co napisałam u mnie w opowiadaniu. Dlatego wydaje mi się, że z tym rasizmem to trochę przesadziłyście dziewczyny, bo jak widać, każdemu może się czasem zdarzyć mocniejszy żart, a tym bardziej fikcyjnym bohaterom, którzy rozmawiają między sobą. A zarzucanie komuś rasizmu w takiej sytuacji, i jeszcze nie znając osoby, jest po prostu nie jest fajne. Tyle).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że ta ocena cała mija się z oczekiwaniami obydwu stron, nad czym rozpaczam od samego początku – Wy poświęciłyście swój czas na wytknięcie mi błędów, które w moim odczuciu nie są wcale takie ważne i w oczywisty sposób nie polubiłyście mojego stylu ani moich bohaterów. Nie mogłyście więc wczuć się w atmosferę między nimi ani z nimi sympatyzować, przez co umknęło Wam kilka mniej oczywistych żartów i sytuacji. Odczytałyście je w dosłownym znaczeniu i oceniłyście jako błędy, nad czym ja przewracałam oczami prawdopodobnie w taki sam sposób, w jaki Wy przewracałyście nimi nad moim opowiadaniem. To stało się jasne w przypadku opowieści Jamesa na temat zakochanych w nim dziewczyn w wywiadzie, w którym się jawnie wygłupiał – dla Was było to nie do pomyślenia, sugerowałyście, że Britain powinna rozważyć zerwanie z takim chłopakiem. Podejrzewam więc, że same też byście zerwały – a ja nie, nawet bym uśmiała się pod nosem i ucieszyła się, że on nie traktuje wszystkiego absolutnie poważnie. Tak jak ja. No i na tym chyba polega największa różnica między nami. Mogę tylko ubolewać, bo uwierzcie, jest mi bardzo przykro, że poświęciłyście na to tyle czasu. Gdybym wiedziała, przerwałabym Wam szybko. Ale nie mogę tego zrobić, więc pozostaje mi jedynie zachwycić się jeszcze raz Waszą sumiennością i życzyć dobrego dnia!

      P.S. Na dwa posty analizy - trzy różne komentarze. Wybaczcie rozczłonkowanie!

      Usuń
    2. Wpadam tylko na chwilę, bo aktualnie przebywam na wakacjach, ale dostałam info na e-mailu o tych komentarzach i czuję potrzebę wyjaśnienia czegoś:
      "To trochę nie do uwierzenia – ja przez cały czas byłam przekonana, że po prostu o mnie zapomniałyście albo usunęłyście z kolejki w związku z długo niepojawiającymi się u mnie rozdziałami. No i trochę szkoda, bo Wasz czas i zaangażowanie mogłyby pójść na jakiś o wiele lepszy cel. Gdybym wiedziała, próbowałabym Was powstrzymać". – Nie bardzo rozumiem, na czym polegało twoje "przekonanie". Informacja o tym, że oceniamy twojego bloga, widniała:
      A) W POCZEKALNI (praktycznie od dwóch lat, wystarczyło tam zajrzeć)
      B) W aktualnościach, w ramce po prawej
      C) Na naszych podstronach, odkąd zaczęłyśmy pracę pół roku temu
      D) Regularnie od kilku miesięcy W PODSUMOWANIACH

      Trzy razy próbowałyśmy się pozbyć tego wielkoluda, zostawiając komentarze na twoim blogu, czy nadal zależy ci na ocenie, bo od dawna nic na nim nie publikowałaś, i za każdym razem dostawałyśmy odpowiedź tutaj, na ocenialni, że tak, że ci zależy i chciałabyś dostać ocenę. Nie jest to też pierwsza ocena na WS-ie, opublikowałyśmy już ponad stówkę i po treści każdej z nich, po treści encyklopedii i treści naszych podstron łatwo zauważyć, że podchodzimy do ocen poważnie. Bardzo poważnie.
      Naprawdę BARDZO POWAŻNIE.
      Nie wiem, nie bardzo rozumiem, po co więc w ogóle zgłaszałaś jeszcze na Shibuuyi (pamiętam, bo byłaś w mojej kolejce) materiał, który jest tylko dla ciebie, tylko for fun i tylko dla wianuszka ludzi, którzy rozumieją i wiedzą o co chodzi z tą słabą kreacją bohaterów, niedopracowaną narracją, praktycznie zerowym stylem, zbędną ekspozycją, brakiem scen, niezajmującą paplaniną dialogową. My nie wiemy, więc masz rację – rozminęłyśmy się w zamierzeniach. To znaczy nie. Właściwie nie rozminęłyśmy się w zamierzeniach, bo od początku wiedziałyśmy, że opowiadanie jest pisane na lajcie, że to poniekąd parodia – okej, spoko, ale to nie tłumaczy nawet ćwierci tych błędów, które wymieniłyśmy. Może tłumaczyć niektóre śmieszne sceny, niektóre wyolbrzymienia, jasne. Ale to wciąż tylko zalążek tego, na co zwróciłyśmy uwagę. Brakuje mi w tych komentarzach odniesienia do technicznej strony literackiej, i nie chodzi mi o przecinki, interpunkcję (swoją drogą niżej tłumaczysz, że bywa niepoprawna, by oddać zachowanie bohatera – to śmieszne tłumaczenie, jeśli w grę wchodzą błędy w narracji), ale o wszędobylską ekspozycję, o streszczenia, o przeskoki czasowe, o brak scen, o to, że część czytelników w komentarzach pyta, co właśnie przeczytali w rozdziale, bo nie bardzo da się to zrozumieć.
      Niżej piszesz też o ironii, że nie rozumiałyśmy. Cóż, tej ironii praktycznie w ogóle nie czuć. Ironiczne, to były właśnie niektóre nasze komentarze i gify, i cieszę się, że je zrozumiałaś i odebrałaś jako ironiczne (znaczy, że działają), natomiast u ciebie to wszystko jest niby do śmiechu, ale jednak przedstawiasz miłosne perypetie młodych ludzi, którzy do życia podchodzą "na serio" – na serio się zakochują, na serio odkochują, na serio się lubią czy nienawidzą.
      Jeżeli chodzi o mój komentarz o murzyńskich robolach, to pewnie i jest rasistowski, ale to jeden komentarz, natomiast żarty o Bułgarach w prawie każdym rozdziale, gdy jest ich ponad sześćdziesiąt... Uwierz mi, za dziesiątym razem mają prawo żenować. A rasizm nie był przecież zarzucany tobie, a twoim chamskim bohaterom, którzy prawie wszyscy, jak jeden mąż, uważają bycie prostackimi chamami za powód do dumy.

      Usuń
  4. Z mojej strony będzie niewiele.
    Jestem wdzięczna, że przeczytałaś naszą ocenę, w której napisanie włożyłyśmy ogrom pracy (Co tam matura, pisałam ocenkę zamiast się uczyć, żeby mieć z głowy po dwóch latach, bo TOBIE będzie przykro, że tyle czekasz.) i zmarnowałyśmy mnóstwo czasu.
    Tak jak Skoia napisała, mi również brakuje odniesienia się do strony technicznej.
    W podanych przykładach nie wyczułam żartu, który przedstawiasz. Niestety.
    I przykro mi, że tłumaczysz się, że chciałabyś powstrzymać nas przed napisaniem oceny (widząc jak wyglądają inne) i wciąż pisząc, że oceny oczekujesz.
    Oczywiście nie oczerniłyśmy Cię – Sko ma rację, to bohaterowie byli chamscy.
    Ale przynajmniej przeczytałaś. Przynajmniej skomentowałaś. Przynajmniej tyle.

    OdpowiedzUsuń
  5. MUSI PRZECZYTAĆ ROZWIĄZANIE:

    Nazywam się Anna, jestem z Wielkiej Brytanii, chcę podzielić się z tobą moją historią, a także dać ci rozwiązanie twoich problemów, szukałem w Internecie, jak zdobyć prawdziwego czarodzieja, który może przywrócić mi męża, mam żonaty 9 lat temu bez dzieci i moja sytuacja finansowa była gorsza, nie mam pieniędzy, nie mam dziecka, mój mąż zostawił mnie myśląc, że przyniosłem mu pecha, do 2016/2017 spotkałem się z zeznaniem pani online mówiąc o Dr Ogundele, zachęcam się i skontaktowałem z nim o pomoc, a on odpowiedział mi jak najszybciej, pierwsze słowo powiedział, że moje problemy się skończyły, powiedział, że sprawi, że znów się uśmiechnę, byłem zadowolony z jego zachęty, on zaczął swoją pracę i powiedziałem, że mój mąż wróci w niecałe 24 godziny, błagając mnie, abym go przyjęła, po tym wszystkim, co powiedział, po raz pierwszy w życiu, znów byłam szczęśliwa z mężem, kilka tygodni później zaszłam w ciążę . Powiedział, że muszę być finansowo stabilny, aby być szczęśliwym z mężem, rzucił mi kolejne zaklęcie, dziś ludzie faworyzują mnie gdziekolwiek pójdę, moje życie jest stabilne finansowo, ja i mój mąż radzimy sobie świetnie, najważniejsze było to, że skończył mój smutek i teraz mam własne dziecko, które nazywa mnie mumią, nigdy nie spotkałem żadnego rzucającego czar tak realnego i potężnego jak dr Ogundele, ma on rozwiązanie jakiegokolwiek problemu na ziemi, jego magia nie jest szkodliwa i może pracuję dla ciebie bez twojej obecności, mówię to wszystko, ponieważ powiedziałem mu, że jestem głupkiem, aby upewnić się, że poinformuję świat o jego dobrej pracy i wiem, że tak wielu ludzi też potrzebuje pomocy, więc jeśli potrzebujesz pomocy jakiegokolwiek rodzaju, nie zwlekaj z nim skontaktować się lub jeśli chcesz mu podziękować za mnie, skontaktuj się z Dr Ogundele na jego e-mail: ogundeletempleofsolution@gmail.com i jego WhatsApp & numer telefonu: +27638836445.

    OdpowiedzUsuń